O Himalajach mówi się, że to góry, których się nie zdobywa, tylko one czasem wpuszczają nas do siebie. I to prawda. Odbierają oddech dosłownie i w przenośni. Uszczęśliwiają. Uczą, ale nie wybaczają błędów. Nie szanujesz ich? Nie próbuj, szybko pokażą ci, kto tam rządzi. Myślisz, że zdołasz zrobić coś tylko siłą woli i uporem? Zapomnij. Uważasz, że jesteś superkozakiem, bo niejedno już w życiu przebiegłeś? Tylko się uśmiechnę. Pokora, spokój i przygotowanie. Im szybciej to zrozumiesz, tym większe szanse na sukces.
BRAK TLENU
Lądowanie w indyjskim Leh oznacza, że z poziomu morza przenosimy się od razu na wysokość ponad 3500 m n.p.m. – ilość tlenu w powietrzu w okolicach połowy tego, co mamy do dyspozycji na co dzień. Mało. Trudno sobie wyobrazić, że może się to obyć niemal bezboleśnie i rzeczywiście – widziałam tylko jedną osobę, której organizm ma ewidentnie wyższe zdolności adaptacyjne, niż innych – Mark (kat. 333 km). Zero dolegliwości – w kontekście biegu to oczywiście wielki przywilej, ale było to jego trzecie podejście do tego dystansu, co pokazuje, że to tylko część sukcesu.
Teoria mówi, że pierwsze dni na takiej wysokości należy spędzić głównie się relaksując, aby organizm miał szansę na poprawną adaptację. Choroba wysokościowa nie wybiera – można być świetnie wysportowanym, a zwali z nóg dosłownie i w przenośni. Lekcja pokory nr 1. Kilku biegaczy ją odebrało, zaliczając zawroty głowy i wywrotkę lub wymiotując i osiągając poziom tlenu we krwi na poziomie ok. 50%. Z drugiej strony – lepiej na początku niż w trakcie biegu. To zdanie usłyszę w okresie poprzedzającym bieg wielokrotnie.
NASZE WYZWANIA
Wiedziałam jeszcze przed wyjazdem, że każde z nas przeżyje tam swoje La Ultra. Oczywiście cel wyjazdu był jeden i bardzo jasny, ale nasze wyzwania były różne. Darek, jak to Darek, mówił zwięźle: „przebiec”. Ja, jak to ja, czułam na sobie wielką odpowiedzialność. Myślę czasami, że może nawet bardziej niż sam Darek chciałam zobaczyć go przekraczającego linię mety – w końcu Darkowa historia była moją wielką inspiracją i byłoby to cudowne zwieńczenie dwóch lat mojego wspierania go.
Marzenia marzeniami – Himalaje Himalajami, musiałam trzeźwo oceniać sytuację, szczególnie wtedy, kiedy Darek nie mógł, a lekarzowi również wobec Darkowej niepełnosprawności brakło narzędzi, by realnie oceniać jego stan. Byłam w 100% skupiona na biegu i na nim, szczególnie że Darek, zwany przecież Ultra-Uparciuchem, ma tendencje do bagatelizowania swoich dolegliwości – w Himalajach bagatelizowanie nigdy nie ujdzie płazem i trzeba o tym pamiętać.
AKLIMATYZACJA
Darek mówił, że czuje się doskonale, oksymetr dość długo twierdził, że poziom tlenu jest względnie niski, a zatem nie jest jeszcze dobrze zaaklimatyzowany. Kiedy u niego spadał poniżej 80%, a ja notowałam u siebie powyżej 90%, zaczynałam się naprawdę niepokoić. Ostatecznie jednak, ponieważ czuł się świetnie, trzymaliśmy się jego samopoczucia – lekarze także uznali, że oceniamy pacjenta, a nie cyferki.
Mimo to, trudno mi oprzeć się wrażeniu, że był to sygnał, że Darek nie adaptuje się do wysokości szybko i bezproblemowo i w kontekście biegu może to zwiastować problemy. Przed biegiem i w trakcie odprawy medycznej powtarzano nam wiele razy, że nawet fakt, że wcześniej było się już na takich wysokościach, że jest się wysportowanym i sprawnym, nie oznacza, że można czuć się bezpiecznym i pewnym swego. Wysokość to wysokość – może zdjąć z nóg każdego.
NASTROJE
W czasie aklimatyzacji na drodze stanął nam jeszcze jeden problem – chwilę po przyjeździe Darka zaczęła boleć łydka, która rok temu wyeliminowała go z biegu. Przez cały rok nie odzywała się w ogóle, przypomniała o sobie trzeciego dnia naszego pobytu w Leh. Do czasu przyjazdu dyrektora biegu, który jest również doskonałym fizjoterapeutą, nie mogliśmy zrobić wiele. Nastroje były raczej grobowe, a rosnący stres Darka bardzo widoczny.
OSTATNI SPRAWDZIAN
Ostatnim etapem naszej aklimatyzacji i jednocześnie sprawdzianem był pięciodniowy trekking w dolinie Markha. Darek frunął. Nie tylko szedł z szybszą grupą, lecz w zasadzie był przywódcą tego peletonu, zadziwiając nieustannie nas wszystkich. Rzeki, skały, przepaści – nic nie było mu straszne, a licząc oszczędnie było tam przynajmniej kilkanaście miejsc, w których większość z nas myślała: „Jak dobrze, że mama tego nie widzi!”. Darek zapytał tylko z szelmowskim uśmiechem, czemu idziemy tak wolno?
Jeśli przed trekkingiem ktokolwiek miał wątpliwości, to w trakcie i po wszyscy przychodzili do mnie, mówiąc, że są pod ogromnym wrażeniem tego, co zobaczyli i są pewni, że w tym roku La Ultra w kategorii 222 km stanie się Darkowym łupem.
Tych pięć dni nastroiło nas bardzo pozytywnie – wchodziliśmy na wysokość powyżej 5300 m n.p.m. i Darkowi nie sprawiło to żadnych problemów. Szedł szybko, pewnie i czuł się doskonale, czego przy pierwszym wejściu na tę wysokość mogłam mu tylko pozazdrościć.
PRZED BIEGIEM
W hotelu Leh Chen w pewnym momencie nie mówi się już o niczym innym. Ci, którzy biegną pierwszy raz, pytają tych, którzy biegną po raz kolejny. Podczas kolacji stojaki na serwetki imitują trzy kolejne przełęcze na trasie La Ultra, a my omawiamy strategię – gdzie jest który punkt, jaka może być temperatura, co wziąć, co jeść, w jakim czasie i gdzie biegacze powinni się znaleźć. I jakie piwo ma czekać na mecie. Wszyscy żyją biegiem – żyje nim też miasteczko.
Biegacze i członkowie załogi ubrani w charakterystyczne żółte koszulki i buffki przyciągają uwagę mieszkańców i turystów. Ciągle ktoś pyta: „Biegniesz La Ultra?”, ale tak naprawdę nie ma znaczenia, czy biegniesz, czy jesteś w ekipie wspierającej biegacza – tam wszyscy są równi. Każdy biegacz opowiadanie o biegu zacznie od tego, że ma wspaniałą ekipę i to jej podziękuje za wsparcie. La Ultra to bieg kameralny, gdzie wszyscy znają uczestników i ekipy z imienia i nazwiska. W tym roku startowało 18 osób. Nie chcę nadużywać tego słowa, ale naprawdę byliśmy trochę jak rodzina.
ARE YOU DEREK?
Podczas spaceru po Leh podbiega do nas chłopak, krzycząc: „Are you Derek, are you Derek?”. Darek trochę zakłopotany rozpoznawalnością, więc odpowiadam za niego, że tak. Tak poznaliśmy Kierena – młodego hindusa, który w tym roku pobił rekord trasy 111 km, przebiegając ją w 15 h 30 min. Jak wielu innych mówi, że poznał historię Darka i jest dla niego wielką inspiracją. Kieren próbował już swoich sił w La Ultra, ale nie dotarł do mety. Dziś dyrektor biegu mówi o nim, że jest pewien, że gdyby wtedy do niej dotarł, choćby ostatkiem sił, dziś nie byłby tak dobrym biegaczem. Odebrał od Himalajów swoją lekcję. Jadąc tam, zawsze trzeba się z tym liczyć.
START
Startują o 20. Zachodzi słońce, na ok. 3000 m n.p.m. zaczyna się deszczowa noc. Dla biegaczy zaczyna się – jak sami później powiedzą – największe wyzwanie, z jakim kiedykolwiek się zmierzyli. Gdy inne załogi jeszcze śpią, ja jako jedyna mam szansę być częścią biegu od pierwszego kilometra – na prośbę organizatora jestem tam, aby mogli komunikować się z Darkiem, który nie zna angielskiego.
ŁOTER!
Samochody dla załóg dostępne są od 78. kilometra, przesiadam się więc z jednego do drugiego auta tam, gdzie akurat jest miejsce i ktoś, komu nie będę przeszkadzała. Zatrzymujemy się co kilka kilometrów, oferując biegaczom picie i jedzenie, pytając jak się czują. Jest naprawdę ciemno i ciągle pada, a z każdym kilometrem wznosimy się wyżej w kierunku przełęczy Khardung La (~5400 m n.p.m.) i robi się zimniej.
Nie na każdym punkcie udaje mi się złapać Darka, więc momentami się niepokoję, ale kiedy w końcu z ciemności wyłania się światełko czołówki i słyszę krzyk: „ŁOTER!”, już wiem, że oto i jest zwycięzca – w pełni sił i na dodatek mówi po angielsku. Ulga.
POWIEDZ ALEXOWI, ŻE BIEGNĘ
Dunya (111 km), niska, niepozorna kobieta o niezwykłej sile. Była doskonale przygotowana, co potwierdzały wszystkie treningi, bardzo dobra aklimatyzacja, a później jej samopoczucie podczas trekkingu. Alex (333 km) jeszcze kilka lat temu ważył 120 kg. Rok temu ukończył La Ultra na trasie 111 km, w tym roku postanowił postawić poprzeczkę znacznie wyżej. Plan był jasny – biegną razem 111 km, Dunya odsypia, a później dołącza do Aleksa, aby go wspierać na 333-kilometrowej trasie. Góry zdecydowały inaczej.
Na kolejnych punktach wszyscy ekscytowaliśmy się każdą zbliżającą się postacią, zresztą większość z nich rozpoznawałam już po kroku i podbiegałam do nich jeszcze, zanim oni zbliżyli się do nas. Kiedy w pewnym momencie zobaczyłam Aleksa samego, wiedziałam już, że coś się stało. Bałam się zapytać, więc tylko nerwowo spoglądałam na zegarek – limit w tym miejscu wynosił 5 h 20 min.
Zdążyła, ale zobaczyłam już inną Dunyę.
Z silnej, pewnej siebie biegaczki, zmieniła się w cień siebie. Zdenerwowana, roztrzęsiona i wystraszona opowiadała mi, że wymiotuje od samego startu. Kiedy tylko przestaje i czuje się lepiej, próbuje biec, wtedy wymiotuje znowu. Dunya. Doskonale zaaklimatyzowana. Ta, która pewnym krokiem przemierzała kolejne kilometry podczas treningów. Pobiegła dalej, krzycząc: „Jeśli zobaczysz Aleksa, powiedz mu, że zdążyłam i biegnę dalej, nie chcę, żeby się denerwował”. Powiedziałam. Niestety, Dunya zakończyła bieg na kolejnym punkcie kontrolnym, gdzie przekroczyła limit o 15 min.
21 KM
Na 21. kilometrze na biegaczy czekały ich torby. Darek zorientował się, że minął ten punkt dopiero ok. 10 km później, kiedy zrobiło się zimniej. Niestety, mimo że uczestników jest tak niewielu, nikt im tych toreb nie podał i jeśli ktoś nie zauważył auta – miał problem. Samochodów organizatora jest wiele i jeśli ktoś się nie przygląda, naprawdę może po prostu nie zwrócić uwagi – to podobno jeden z punktów, na który uczestnicy skarżą się od kilku lat.
To był najdłuższy odcinek, podczas którego nie miałam z Darkiem kontaktu i kiedy tylko zorientowałam się, co się dzieje, próbowałam tę torbę odzyskać. Niestety, dostałam ją dopiero po zakończeniu biegu. Był to pierwszy raz, kiedy czułam się bezsilna – po prostu nikt nie był w stanie jej zlokalizować, a tymczasem Darek w deszczu zbliżał się do punktu kontrolnego na 48. kilometrze.
CZY MOŻESZ ZAŁATWIĆ MI ZUPĘ?
Nahila, Meksykanka, która miała biec z Darkiem trasę 222-kilometrową, chorowała całe trzy dni przed biegiem. Nie była w stanie jeść, nie była w stanie pić, można powiedzieć, że nie była w stanie biec, ale razem z lekarzami zdecydowała, że przeniesie się do kategorii 111 km i spróbuje. Była niewiarygodna. Na pierwszych kilometrach wzięła od nas tylko banana i kilka łyków coli – było to jedyne pożywienie, które otrzymał jej organizm aż do mety. Potem przyjmowała jedynie wodę.
Kiedy na 48. kilometrze Darek rozgrzewał się i jadł, próbowałam przydać się także innym, a Nahila tej pomocy potrzebowała. Poprosiła mnie o zupę, która nie będzie ostra. Bezsilność, odcinek drugi. Jesteśmy w Indiach, jest środek nocy, możesz dostać tylko przedziwną zupę z nie wiadomo czego, ostrą jak jasna cholera. Nawet w normalnych okolicznościach nieprzyzwyczajony żołądek mógł przyjąć ją różnie, a te okoliczności były dalekie od normalnych.
JEST JAŚNIEJ, BĘDZIE ŁATWIEJ
Kiedy zaczęło robić się jasno, pomyślałam, że teraz będzie łatwiej, ale nie mogłam bardziej się mylić. Himalaje pokazały się w pełnej okazałości – dosłownie i w przenośni.
Ostatnie godziny spędziłam głównie w samochodach medycznych, miałam więc okazję obserwować wszystkich, których organizmy odmawiały posłuszeństwa, i próby ratowania sytuacji. Osoby, co do których stanu pojawiały się wątpliwości, były monitorowane właściwie non stop. Kilometr, badanie, zalecenia, kilometr, badanie, zalecenia… Byliśmy już tylko kilka kilometrów przed najwyższą na trasie przełęczą. Razem z lekarzami kibicowaliśmy każdemu krokowi naszych biegaczy, a niektóre kosztowały ich naprawdę wiele. „Jeszcze chwilę i będziesz na szczycie, potem z każdą minutą niżej, będzie lżej”.
Tego się trzymaliśmy.
II WOJNA ŚWIATOWA
Oksymetr pokazał poziom tlenu ok. 60%. Za mało. Darek szedł, ale szedł wolno. Lekarz zaczął się niepokoić, a ponieważ nie mógł wykorzystać typowych narzędzi, takich jak np. sprawdzenie, czy zawodnik jest w stanie stawiać stopę za stopą i iść prosto (Darek nie jest w stanie tego zrobić niezależnie od wysokości z zupełnie innych powodów), powiedział: „Muszę liczyć na ciebie”. Duża odpowiedzialność.
Szłam z Darkiem, ale kiedy zorientowałam się, że jestem w stanie iść szybciej niż on, wiedziałam już, co się dzieje. Na pytanie o samopoczucie ciągle odpowiadał: „dobrze się czuję, tylko dopieprzają mnie nogi”. Znałam to z aklimatyzacji – każdy krok bolał, brak siły. To nie był dystans, po którym miały prawo boleć Darka nogi – w czasie przygotowań przebiegał ok. 500 km miesięcznie. Wiedziałam, że po prostu brakuje mu tlenu.
Lekarze naprawdę chcieli dać mu szansę, więc odpoczywał w aucie, a my sprawdzaliśmy czy trzeźwo myśli, zadając pytania o datę urodzenia czy numer telefonu. Darek się śmiał i podawał też dokładne daty rozpoczęcia i zakończenia II wojny światowej – wtedy uznaliśmy, że może faktycznie chwilę odpocznie i da radę, oby do przełęczy. Lekarz, choć miałam wrażenie, że zaczyna być sytuacją przerażony, pozwalał mu jeszcze iść.
CIENKA LINIA
W pewnym momencie oksymetr pokazał nieco ponad 50%, a w samochodzie odbyła się wielka dyskusja. Darek nie chciał zejść, lekarz wyciągał już maskę z tlenem, a ja próbowałam odnaleźć się w swojej roli gdzieś pośrodku. Ponieważ Darek był zdeterminowany, aby próbować dalej, poprosiłam o jeszcze jedno badanie – jeśli ono znów pokaże 50%, kończymy jakiekolwiek rozmowy – musiałam zresztą przysiąc lekarzowi, że kolejnych próśb już nawet mu nie przetłumaczę.
Wyszło 75%. Lekarzowi opadły ręce i powiedział: „OK, no to idź”… Niestety, 75% było tak naprawdę tylko złudzeniem spowodowanym dość długim siedzeniem i odpoczynkiem. Kiedy Darek zaczął iść, po chwili znów zwolnił i wróciliśmy do punktu wyjścia. Na miejsce przyjechał dyrektor biegu, a kiedy rozmawiali o tym, co się dzieje, ja podbiegłam do Darka, który dokładnie w tym momencie zrobił kilka chwiejnych kroków – zauważyliśmy je wszyscy.
ZEJŚCIE
Zbliżyliśmy się niebezpiecznie do cienkiej linii, której nie wolno nam już było przekroczyć. Byliśmy na 5200 m n.p.m., obok nas były przepaści, Darek wyglądał źle. Trzeba było odłożyć na bok nasze marzenia, jego niewiarygodnie silną wolę i upór. Niespełna 3 km przed przełęczą Khardung La dyrektor biegu objął Darka, a lekarz założył mu maskę z tlenem, kończąc tym samym jego udział w La Ultra. Po chwili Darek zasnął.
ZWYCIĘZCY
Grant (trasa 333 km), Australijczyk mieszkający w USA. Pracuje na statku, mieszka w samochodzie. Biega od czterech lat, czołówka w Badwater, więc łatwo można sobie wyobrazić jak biega. Uosobienie siły, na prowadzeniu od samego początku La Ultra – na pierwszej przełęczy dostaje obrzęku płuc. Mamy tylko strzępy informacji, które uda się wychwycić ze średnio działającej krótkofalówki, ale wiemy, że zwożą go 500 m w dół i czekają.
Czeka też Jovica, czyli młody biegacz z Serbii, który biegł razem z Grantem. Tyle że on nie musi, bo czuje się doskonale. Przekonywanie go, żeby biegł dalej, że ma szanse na rekord trasy, zdały się na nic. Jovica to uosobienie określenia „sportsmanship”. Siła spokoju. Człowiek, Sportowiec, Przyjaciel. Na wszelkie próby przekonywania go, by biegł dalej, odpowiadał tylko, że do mety dobiegną razem z Grantem i on go tam doprowadzi. I tak zrobił, mimo że na drugiej przełęczy jego towarzysz znów doświadczył kłopotów, tym razem bardzo mocno wyziębiając organizm.
Jovica i Grant przekroczyli linię mety po 60 h 37 min biegu, wspólnie ustanawiając nowy rekord 333-kilometrowej trasy. Kiedy rozmawiałam z Jovicą po biegu, powiedział mi, że poznał Granta podczas Badwater rok temu, dodając: „Wiesz, ale mnie nie pamiętał – on jest w świecie ultra gwiazdą, mnie nie znał nikt”. Cóż, wygląda na to, że teraz się to zmieni.
A Grant… z Grantem porozmawiać nie zdążyłam. Umówiliśmy się na wiadomość na Messengerze, ale tydzień po La Ultra biegł już 160-kilometrowy bieg w Stanach, a później samotnie przemierzał trasę Badwater. Jednak podczas spotkania zamykającego tegoroczne La Ultra o biegu, o Jovicy mówił długo i ze wzruszeniem. Tam narodziła się sportowa przyjaźń.
333 KM PO RAZ TRZECI
Na trasie było już tylko dwóch zawodników. Alex i Mark, który próbował tego dystansu już po raz trzeci. Dwa lata temu zaniemógł na ok. 16 km przed metą i mimo że miał cztery godziny zapasu, nie dał rady do niej dotrzeć. Rok temu zaczął bieg za szybko, za co zapłacił później i nie zmieścił się w limicie czasu.
Mark odrobił wszystkie lekcje, które zadały mu Himalaje. Przebiegł La Ultra po profesorsku, pewnie, spokojnie, z uśmiechem na twarzy. Wszystko było przemyślane i przygotowane, a on, przy pomocy swojej załogi, tylko ten plan zrealizował. Przyjemnie było go obserwować, oczekiwać na mecie i dzielić z nim radość z sukcesu. Szczególnie że on tym razem naprawdę nie miał już wyjścia – Elena, jego żona, która wspomagała go na trasie, nie uprawia sportu i bardzo źle znosi wysokość. Myślę, że zabiłaby go, gdyby miała pojechać tam jeszcze raz.
LA ULTRA – NAJTRUDNIEJSZY BIEG NA ŚWIECIE…
La Ultra – The High to bieg niezwykły, być może najtrudniejszy na świecie, jak twierdzą zgodnie organizatorzy i biegacze.
Trudna jest trasa, bo choć w górach, to jednak biegnie się po asfalcie, gdzie w ciągu dnia przejeżdżają setki samochodów i motorów, a w powietrzu unosi się duszący pył. Jeśli ktoś spodziewa się urokliwych górskich szlaków i kontaktu z naturą, będzie naprawdę zawiedziony.
Trudne są warunki, bo jeśli jadąc np. na Badwater przygotowujemy się na koszmarny upał, to choć jest on wykańczający, to jednak wiemy, czego się spodziewać. Podczas La Ultra – The High temperatura w ciągu sześciu godzin może wahać się między -10, a +40 stopni, może padać deszcz, może padać śnieg, może zdarzyć się wszystko i na wszystko trzeba być przygotowanym.
I oczywiście trudny jest bieg na wysokości, gdzie większość ludzi miałaby problem ze spacerem. To ten najbardziej niepewny aspekt La Ultra, na który nie do końca mamy wpływ, bo organizm może zareagować w nieoczekiwany sposób mimo doskonałego przygotowania.
…I TEST DOJRZAŁOŚCI
Podczas imprezy zamykającej tegoroczne La Ultra powiedziałam, że dla mnie ten bieg to sprawdzian dojrzałości biegacza. Średnia wieku osób, które dotąd ukończyły dystans 222 km, wynosi 51 lat i uważam, że nie jest to przypadek. Mimo że teoretycznie nasza zdolność do aklimatyzacji z każdym rokiem jest niższa, to jednak dane mówią same za siebie.
Ten bieg sprawdzi, czy przygotowałeś się pod każdym względem, bo nie zostawia miejsca na błędy. Czy wiesz, czym jest wysokość i jak reaguje na niej organizm, czy zebrałeś cały niezbędny sprzęt, ale przede wszystkim czy znasz siebie i swój organizm, czy słuchasz sygnałów, które ci wysyła i odpowiednio szybko reagujesz – ponieważ wszystko, co zacznie doskwierać ci na dole, z każdym kolejnym metrem będzie tylko przybierało na sile.
Upór, który tak bardzo przydaje się podczas większości biegów ultra, nie przyda się tak bardzo podczas La Ultra – The High. Jeśli wysokość zwali cię z nóg, upór zda się na nic, może tylko pogorszyć sprawę, bo z wysokością się nie dyskutuje.
Pokora, o której tak często się mówi w kontekście gór, wyraża się tutaj w respektowaniu wyzwania stojącego przed nami. W zapoznaniu się z nim – to nie jest bieg na 111, 222 czy 333 km. To jest bieg na tych dystansach, podczas którego zdobywamy przełęcze położone na wysokości ok. 5400 m n.p.m. i to nie dystans stanowi tu wyzwanie. I nawet wtedy, kiedy dasz z siebie wszystko, może się okazać, że nie tym razem. Nie dlatego, że to było za mało, ale po prostu jeszcze nie teraz.
I jeszcze spokój. Wyróżnik wszystkich biegaczy, którzy dotarli do mety. Oni po prostu robili swoje.
ANNA KAMIŃSKA
Dziewczyna, która przebyła długą drogę, by znaleźć się w miejscu, w którym jest dzisiaj. Dużo dłuższą niż trasa pierwszego maratonu, który ukończyła w 2015 r. Jej inspirującą historię poznacie śledząc blog Aniazmienia.pl. Od kilku lat wspiera Darka i jego Fundację „Zwycięzca”.
Tekst ukazał się drukiem w Magazynie ULTRA#7 (wrzesień 2016)