Bela Belowski
Biegacz amator

Zaskakujący, Unikalny, Kultowy. ZUK

Karpacz, 02.03.2017

Grudzień 2010 r. Razem z poznanym pięć minut wcześniej Grzegorzem Łuczką z Natural Born Runners, jedziemy przez Poznań w drodze na Nocną Masakrę – to mój pierwszy bieg ultra i to od razu na orientację. Po drodze mamy zabrać jeszcze jednego towarzysza naszej podróży i wyrypy. To zgodnie z opisem Grześka jakiś dobry ultras. Właśnie wrócił zza oceanu, gdzie startował m.in. na długich dystansach. Nazywa się Tomek Kowalski, za kilka godzin razem wygramy te zimowe zawody. Tak właśnie zaczęła się nasza znajomość z Tomkiem. Nie wiedziałem wtedy, że za jakiś czas przyjdzie nam jeszcze razem wystartować ultra w trudnych zimowych, karkonoskich  warunkach.

Początek marca 2016 r. Karpacz. Dom Wczasowy Mieszko. Trochę trąci myszką wyposażenie i wystrój wnętrz, ale obłożenie jak na koniec sezonu narciarskiego imponujące. Za kilkanaście godzin rozpocznie się trzecia już edycja Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego. Ten długodystansowy bieg górski w wymagających warunkach zimowych na stałe wpisał się już do kalendarza biegów ultra w Polsce,  udział w nim jest marzeniem wielu biegaczy, a zapisy i losowanie podnoszą tętno jak dobry finisz. Jestem tu trzeci raz i znowu łapię się na myśli, że gdyby nie Tomek, tej epickiej imprezy mogłoby nie być. Niestety jest. A z drugiej strony – dobrze, że jest.

Bo ZUK to w sumie bieg Tomka. Organizowany dla Tomka, przez jego bliskich i przyjaciół. Większość zawodników, gości i organizatorów biegu znała go mniej lub bardziej osobiście. Część tylko za sprawą jego bloga Magister Kowalski, gdzie mogli śledzić jego podróże, przygody i starty. Dla tych, którzy Tomka nigdy nie poznali, dzień przed startem po odprawie wyświetlany jest film o nim, który doskonale wprowadza w wyjątkowy klimat tej imprezy, pozwala zrozumieć zaangażowanie wolontariuszy i organizatorów.

Grzegorz Łuczko, który odpowiada za oznakowanie trasy: Film widziałem już wcześniej, zresztą wypowiadam tam kilka słów o Tomku. Widziałem go raz i, szczerze mówiąc, nigdy nie chciałem obejrzeć ponownie, budzi we mnie duże emocje i przywołuje wspomnienia.

Marcin Krasoń (dalej zwany Krasusem): Film oglądałem sam, zanim pojechałem na ZUK-a. Włączyłem go w pracy i musiałem pójść do łazienki się wypłakać. To jeden z najbardziej poruszających filmów, jakie widziałem.

W tym miejscu zaplanowałem sobie akapit o Tomku. O tym, jaki był, jak mi się wydawało, że był, bo nie znaliśmy się przecież dobrze. Napisałem całą resztę tego tekstu, ale tego fragmentu jakoś nie mogłem. I ciągle nie mogę. Wiecie, jak to jest, kiedy ktoś odchodzi? Zewsząd słychać tylko same dobre słowa, zero krytyki, jakby odszedł człowiek niemal perfekcyjny. Długo nie mogłem tego ogarnąć, sądziłem, że to taka dyplomacja. Do czasu, kiedy zaczęliśmy mówić o Tomku w czasie przeszłym. Bo to nie jest kurtuazja. Jeśli czytaliście o nim te wszystkie rzeczy, choćby tu, to nie ma tam przekłamań. Film jest prawdziwy, wspomnienia są prawdziwe, Tomek był świetnym chłopakiem. Dobrym człowiekiem, po prostu. Jak to było? Wybrańcy bogów umierają młodo?
OK, czas wrócić do biegu.

Fot. Bikelife

Godzina 5.30. Ruch na korytarzach, schodach i holu DW Mieszko. Trwa wielka krzątanina jak w trakcie ewakuacji sztabu przed zbliżającym się frontem. Wchodzą, wychodzą, przepakowują, zapominalscy wbiegają po schodach, spóźnialscy zbiegają. Mieszanka chaosu, podekscytowania i skupienia. Na parkingu przed hotelem czekają już autobusy, które zabiorą zaspanych jeszcze zawodników na start. Jedni już jadą pierwszym kursem, inni próbują zyskać jak najwięcej snu i w ostatniej chwili pakują się do ostatniego autobusu. Wejście do autokarów to moment weryfikacji wyposażenia obowiązkowego. Odbywa się w świetle czołówek, ale nie liczcie na taryfę ulgową, regulamin to regulamin, a w przypadku tego biegu każda pozycja wyposażenia jest na pewno uzasadniona.

Polana Jakuszycka – mekka polskiego narciarstwa biegowego, gdzie jeszcze tydzień wcześniej odbywał się słynny Bieg Piastów. Tym razem narciarze jeszcze śpią, a na kilkadziesiąt minut polanę we władanie biorą ultrasi. Jest mroźno. Jest ognisko, są pochodnie. Z głośników muza i jedyny w swoim rodzaju konferansjer – Grzegorz Kmita.

Ostatnia kontrola sprzętu, toaleta. Wymachy rąk, próba rozgrzewki, pozdrowienia ze znajomymi, bo wydaje się, że wszyscy się tu znają i są jedną wielką ultrarodziną. Nie wiesz jak i kiedy, a już trzeba lecieć.

Początek jest szybki, dla wielu za szybki. Płaski kilometr trasą narciarską i kolejne pół po asfalcie lekko w dół w połączeniu z wyrzutem adrenaliny zachęcają do podkręcenia tempa. Zawodnicy walczący o pierwsze miejsca chcą być z przodu, bo wiedzą, co ich czeka na kolejnych kilometrach, jeśli zostaną z tyłu. Ci niedoświadczeni za swoją szarżę już za kilka minut zapłacą niemocą i irytacją tych, którzy będą zmuszeni ich wyprzedzić. Single track, w kopnym śniegu, bardziej lub mniej pod górę, pokazuje czym jest zimowe bieganie oraz kto się przygotował i gdzie jest jego miejsce w stawce. Tylko ścisła czołówka biegnie cały czas. Pozostali ustawiają się w kilkuosobowe pociągi i mozolnie prą w stronę Hali Szrenickiej. O dziwo, pierwsze 7 km pod jednym względem jest komfortowe: trasa prowadzi lasem i większość zawodników leci dość lekko ubrana. Dopiero na Hali Szrenickiej, a dokładnie za punktem żywieniowym, który znajduje się przy schronisku, możemy w pełni doświadczyć mocy karkonoskiego wiatru.

Z Krasusem w drodze na Śnieżkę. Fot. Bikelife

Po pierwszej edycji, kiedy warunki pogodowe były bardzo dobre, wręcz wiosenne (słońce, świetna widoczność, mało śniegu, przetarty szlak i komfortowa temperatura), pojawiły się głosy ignorantów i narzekaczy, że co to za zimowy ultramaraton. Mimo to Śnieżka i tak pokazała, że jest Królową Wiatru i nie można jej lekceważyć, a warunki w górach zmieniają się bardzo szybko. Zbyt późne założenie kurtki albo kolejnej warstwy może skutkować bardzo szybkim wychłodzeniem. Do mnie Śnieżka dodatkowo postanowiła puścić oko i w trakcie pierwszej edycji zamroziła jedną soczewkę, co spowodowało, że drugą połowę trasy pokonałem jak jednooki pirat. Druga edycja to już typowo zimowe warunki, dużo świeżego, kopnego śniegu, mroźno, ale z łagodnym wiatrem i momentami słońca, które dodawało otuchy. Trzecia edycja pokazała niedowiarkom, jak mogą wyglądać Karkonosze zimą i dlaczego na liście obowiązującego sprzętu jest tyle pozycji.

Podejście pod Szrenicę (w rzeczywistości szczytu nie osiągamy, a mijamy lekko bokiem) daje przedsmak tego, co nas czeka przez najbliższe dwadzieścia parę kilometrów. Jeśli mamy szczęście to śnieg jest ubity i pozwala truchtać, jeśli nie mamy – to każdy krok zamienia się w małą bitwę o utrzymanie równowagi i próbę znalezienia odrobimy odbicia. Jeśli los nam dopisuje, wiatr wieje tylko z jednej strony, zamrażając nam tylko połowę twarzy, jeśli nam nie dopisuje – czeka nas permanentny, i to niezależnie od kierunku, w którym biegniemy.

Do tego hipnotyzująca monotonia krajobrazu, szczególnie przy widoczności ograniczonej do najbliższego drzewka czy trasera, wprowadza nas w pewien trans, wyrzuca nas poza czas i przestrzeń. Czasami zamajaczy przed nami zarys zawodnika widma albo miniemy jakiegoś opatulonego turystę lub narciarza. Jeśli mamy szczęście i jesteśmy spostrzegawczy, możemy spotkać “ultra oko”. ZUK z powodu swojej wyjątkowości pod wieloma względami przyciąga najlepszych biegowych fotografów. Od pierwszej edycji swoje polowania urządza Piotr Dymus i chłopaki z Bikelife, po zeszłorocznej edycji w pamięć zapadły naturalistyczne portrety Jacka Deneki, który publikuje jako Ultralovers. Filmową wizję imprezy dorzucił Chris Active Zaniewski. W czwartej edycji obecność zapowiedział też Piotrek Oleszak. Ciekawe, co na to Karolina Krawczyk – biegnie czy robi zdjęcia?

Po Szrenicy w dół i w górę na Łabski Szczyt, znowu lekko w dół, lekko w górę i z mgły wyłania się domek Muminków – dawniej schronisko, a dziś stacja przekaźnikowa nad krawędzią Śnieżnych Kotłów, które razem z Wielkim Szyszakiem, ze względu na zimowe niebezpieczeństwa omijamy niewygodnym trawersem z prawej strony. Po minięciu Czeskich Kamieni zaczynamy długi zbieg, a większa liczba turystów i narciarzy na szlaku to znak, że po raz pierwszy zbliżamy się do cywilizacji – Przełęczy Karkonoskiej, gdzie znajdują się duży parking samochodowy i czeski hotel. Z przełęczy 200 m pod górę i trafiamy na drugi punkt żywieniowy przed budynkiem schroniska Odrodzenie. Część zawodników powita go z radością, niewielka część, głównie z czołówki, go ominie i rozpocznie dalszą wspinaczkę na zbocza Małego Szyszaka i Tępego Szczytu. Ten fragment znienawidziłem nie z powodu soczystego podejścia, lecz nachylenia szlaku i moich stóp zjeżdżających nieustannie w lewo. To tutaj na drugiej edycji moje przywodziciele powiedziały pas i poddały się od ciągłej walki o postawienie kolejnego kroku. Jeśli przebrniecie ten fragment, a warunki pogodowe wam na to pozwolą, ujrzycie Królową Karkonoszy i czekający u jej podnóży Dom Śląski.

Punktu w Domu Śląskim nie omija żaden zawodnik (przynajmniej o takim nie słyszałem). Nie ujmując nic punktom i wspaniałej obsłudze na Hali Szrenickiej, w schronisku Odrodzenie czy na przełęczy Okraj, to właśnie punkt pod Śnieżką skupia jak w soczewce to, co w ZUK-u jest najlepsze. To tutaj spotkacie mamę Tomka, która zmarzniętym biegaczom poda ciepłą zupę i doda otuchy przed wyjściem na dalszą część trasy. Najpewniej tam – zwłaszcza przy gorszej pogodzie – spotkacie grono kibiców, którzy z racji bliskości wyciągu narciarskiego w środku będą czekać na Was i wesprą dobrym, choć nieprawdziwym “Dobrze wyglądasz, świeży jesteś, napieraj!”. To tam też będzie kolejna ekipa superwolontariuszy, ludzi o niespożytych zapasach energii.

Krasus: Wolontariusze to dla mnie jeden z najsilniejszych punktów ZUK-a. Przez warunki pogodowe i czas trwania zawodów spędzają na punkcie wiele godzin, a przecież ZUK to nie jest duża impreza, przez dużą część czasu ci ludzie po prostu stoją i czekają. Są naprawdę niesamowici! Swój klimat ma też punkt w Domu Śląskim. To prawie połowa dystansu, przed nami ciężkie podejście na Śnieżkę, a w schronisku ciepła zupa, herbata, owoce – to naprawdę wyjątkowe miejsce.

Niby tylko 200 m w pionie, trochę ponad kilometr w poziomie. Podejście na Śnieżkę teoretycznie nie jest ekstremalnie trudne. Niby jakieś 30 minut napierania, ale jednak. Robi wrażenie, zwłaszcza gdy już przez chwilę człowiek odtaja, nacieszy się ciepłem i komfortem w Domu Śląskim. Możecie nie pamiętać reszty trasy, ale Śnieżkę i te łańcuchy do szczytu zapamiętacie na pewno. Będą to najpiękniejsze widoki z trasy z panoramą Karkonoszy, albo najtrudniejsze 30 minut walki z upiornym wiatrem i mrozem upodabniającym Was do białego wędrowca z Gry o Tron. Na szczyt czasu nie ma, trzeba śmigać w dół. A w dół jest fajnie, szybko i wtedy jeszcze tak nie boli, a im niżej, tym mniej wieje.

Z przełęczy Okraj to już “tylko” 16 km do mety. Wbrew pozorom najłatwiejszy odcinek może okazać się dla wielu tym najtrudniejszym. Na początek prawie kilometrowy szalony zbieg ścieżką, która jest jedną wielką rynną lodową powstałą z zamarzniętego strumyka albo, w optymistycznej wersji, wypełnioną śniegiem po pas. Po bobslejowym zjeździe wpadamy na drogę, która względnie szybkim i łatwym zbiegiem zawiedzie nas na rogatki Kowar. Jeśli dobrze rozłożyliście siły i oszczędzaliście czwórki, na tym fragmencie możecie się poprawić o kilka miejsc. Z Kowar zaczynamy najpierw łagodnie asfaltem, a później bardziej wymagającym szlakiem w lesie ostatnie większe podejście, do nieistniejącej już osady Budniki. Trzysta metrów przewyższenia na 5 km może nie brzmi strasznie, ale na tym etapie biegu ten odcinek zapadnie w pamięć wielu zawodnikom. Ostatni szaleńczy zbieg do Karpacza w nowym wariancie ma ironiczną niespodziankę. Krótki, ale wredny podbieg na ostatnim kilometrze, kiedy wszyscy ledwie żyją, prowadzi obok lokalnego cmentarza. Daje do myślenia.

Organizatorki czekają na wszystkich. Bez wyjątku, z takimi samymi uśmiechami

Meta na pierwszej edycji była najsłabszym elementem imprezy. Trasa biegła w przeciwną stronę i kończyła się w Jakuszycach. Finiszowało się na Polanie, odbierało medal, przebierało i wracało autobusem do Karpacza. Większość kibiców zbierała się z mety, gdy tylko dotarli tam ich bliscy. Trochę pusto i smutno. Decyzja o zmianie kierunku biegu była strzałem w dziesiątkę. Kawałek za wspomnianym cmentarzem stajemy na szczycie miejskiego stoku w Karpaczu, skąd czuć i słychać już metę. Zmęczenie znika, pędzimy (zjeżdżamy) jak szaleni w dół stoku i wpadamy na główny deptak Karpacza. Każdy dostaje owację nie tylko od licznie zgromadzonych kibiców, lecz także przypadkowych turystów. Meta w tętniącym życiem mieście po kilku lub kilkunastu godzinach samotności górskiego biegacza to niezły kop w cztery litery.

Grzesiek: Od czasu jak meta jest w Karpaczu i biegacze ostatnie metry przebiegają przez deptak w mieście, klimat jest niesamowity. To zawsze niesamowite uczucie, gdy w końcu na biegu ultra zbiega się z gór i wbiega do miasta. Czujesz asfalt pod stopami i wiesz, że za chwilę się to skończy. Ludzie ci kibicują, na mecie czekają już znajomi. Piękne obrazy i wrażenia!

Kuba Krause: Wyjątkowość imprezy bierze się ze świetnej ekipy i atmosfery, która się w niej tworzy. Dość powiedzieć, że ZUK jest jednym z nielicznych biegów, na których występuje nie tylko nadmiar chętnych do wzięcia udziału w zawodach, lecz także nadmiar chętnych do pomocy.

A po każdych zawodach przychodzi ten czas, kiedy dekoruje się najlepszych. Dekoracja w trakcie ZUK-a jest niesamowita pod kilkoma względami. Po pierwsze, wiadomo, najlepsi triumfują, a gratulacje dostają od rodziców i bliskich Tomka. Bezcenne. O to chodzi w tym wszystkim. Po drugie, superwolontariusze wychodzą na scenę i można im choć przez chwilę podziękować oklaskami za tę robotę, którą dla nas robią. Po trzecie, zazwyczaj w podobnym terminie co ZUK wypadają urodziny Grzesia Łuczki, czasem jest dla niego z tej okazji tort. Po czwarte, najlepsze, po dekoracji następuje impreza. Chyba najlepsza impreza ze wszystkich na imprezach ultra. Niektórzy nie wszystko z niej pamiętają, jeśli wiecie co mam na myśli.

Krasus: Impreza po zawodach ultra to dość normalna sprawa. Ale dzięki połączeniu lokalizacji bazy zawodów z główną noclegownią, impreza na ZUK-u jest wyjątkowa. Dość powiedzieć, że to jedyna poza weselami okazja, przy której w ostatnich latach odwiedziłem parkiet!

Tomkowi by się podobało, szalałby na parkiecie, a i pewnie na scenie też. W jego imieniu szaleją wszyscy inni. Nawiązują się nowe znajomości, pogłębiają przyjaźnie, jest okazja do spędzenia czasu z różnymi znajomymi z różnych części kraju. Bo ZUK to nie są zawody, z których się po prostu wyjeżdża, żeby spędzić jeszcze trochę weekendu w domu.  

 

I czasem sobie wyobrażam, że jak gdyby nigdy nic wchodzi Magister Kowalski i mówi: "To był kawał naprawdę zajebistej, nikomu niepotrzebnej roboty".
Potrzebnej, nam wszystkim.

 

Zdjęcia: materiały organizatorów (linki do galerii autorów podane w tekście)