Redakcja KR

Wybiegać ból

USA, 04.08.2018

Jego bieganie jest jak piła mechaniczna. Raz kojarzy się pracą dobrego gospodarza szykującego opał na zimę, raz z bezsensowną wycinką parku, albo wręcz z teksańską masakrą. Marshall Ulrich to człowiek o wielu obliczach. Pięknych i przerażających.

Tekst: Krzysztof Dołęgowski

Grafika: Zofa Rogula

Historię zacznę od tego, że tak jak miliony przed nim – zakochał się. I pewnie nigdy byśmy o nim nie usłyszeli, gdyby związek dobrze się ułożył. Zestarzałby się jako producent karmy dla zwierząt i może w branży konserw mięsnych ktoś by kojarzył, kim jest Marshall Ulrich.

Los chciał inaczej. Los chciał, by zbudował dom, cieszył się z narodzin córki. Ale wyznaczył też za to straszliwą cenę. Pewnego dnia lekarze wykryli u jego żony złośliwy nowotwór w zaawansowanym stadium. Nie minął tydzień od diagnozy, a chirurdzy odejmowali jej obie piersi i węzły chłonne pod pachami. Później zaaplikowali chemoterapię, po której straciła włosy, apetyt, a jej kobiece ciało znikało w oczach. Widząc, że Marshall nie radzi sobie dobrze ze stresem, lekarze zaproponowali, by zajął się jakąś aktywnością fizyczną. Niby był zdrowy, ale serce wysyłało sygnały ostrzegawcze.

Założył więc szmaciane trampki i ruszył przed siebie. Nie wiedział, ile przebiegnie. Nie obchodziło go to. Następnego dnia zrobił to samo. I jeszcze raz. I jeszcze. Jego życie podzieliło się na czas pracy, czas, gdy woził żonę na kolejne wizyty w szpitalach, i opiekę nad córeczką. Mała Elaine nie wiedziała i nie rozumiała, co dzieje się z mamą. Dorastała w świecie, w którym śmierć zataczała coraz węższe kręgi. A tata, gdy tylko mógł, uciekał na trening. Starał się sprostać problemom i był obecny, ale coraz częściej potrzebował się przewietrzyć. Chciał być wsparciem – skałą, o którą można się oprzeć. Słabość okazywał jedynie wtedy, gdy samotnie pokonywał kilometry. Wówczas łzy płynęły po policzkach. Czasem wręcz zatrzymywał się i głośno szlochał. Częściej jednak uciekał myślami gdzieś daleko. W odległe kraje, w góry. By po godzinie czy dwóch wrócić do domu wreszcie stabilny.

Byle dalej

Ten rozdział nie skończył się dobrze. Marshall czuwał przy jej łóżku, gdy oddech ustał, a serce stanęło. Wtedy zaczął biegać coraz dalej i dalej. Byle tylko zabiegać stratę, pustkę i poczucie przegranej. Albo po to, by jak najmocniej przeżyć każdą chwilę. Bo skoro Jean odeszła z tego świata – on w każdej chwili może podzielić jej los. Rzucił się więc w wir treningu i zawodów ultra. Kończyły się lata 80., kiedy to nawet w Stanach Zjednoczonych imprezy można było liczyć na palcach. Łatwo przewidzieć, że wkrótce nazwisko Ulricha pojawiło się na listach startowych Western States Endurance Run, Leadville 100, a także na słynnym, potwornym Badwater 135.

Zatruta Woda nie wystarczy

W Badwater – zawodach wiodących z najgorętszego i najniższego punktu Ameryki do najwyższego (oprócz Alaski) – startował w sumie 20 razy! Trzeba pamiętać, że to nie byle jaki wyścig. 217 km rozpalonego jak patelnia asfaltu sprawia, że dotarcie do mety ludzie wpisują sobie złotymi literami do CV. Tymczasem on pewnego letniego dnia ruszył z Badwater i… pokonał trasę wyścigu cztery razy! Oczywiście nie z marszu. Na dodatek pomagała mu ekipa wspierająca. Tak czy inaczej, zrobił grubo ponad 800 km na rozpalonym pustkowiu, po czym stwierdził, że „to jeszcze nie to” i w 1999 r. zapakował wózek wodą i żywnością, by pokonać trasę Badwater zupełnie sam. Przez trzy dni pchał lub ciągnął cały swój dobytek, nie korzystając z żadnych udogodnień cywilizacji, ani cienia domów mijanych po drodze. Miał facet fantazję, prawda?

Śledzenie jego kariery to ciągłe zadawanie sobie pytania: dlaczego ten człowiek zadaje sobie tyle cierpienia? Co go pcha dalej i dalej? Bo jego żądza wyzwań wydaje się niezaspokojona. Do biegów po pustyni dorzucił wspinaczkę – w ciągu niecałych trzech lat udało mu się zdobyć Koronę Ziemi, a na wszystkie szczyty wspiął się za pierwszym podejściem. Ile to go kosztowało? Niekoniecznie pieniędzy – choć te także musiał zdobywać, by sfinansować te wszystkie przedsięwzięcia – lecz przede wszytkim energii życiowej. Zwłaszcza że po śmierci żony miał pod opieką córkę...

Wyrzut sumienia

Odpowiedzi można szukać w książce Marshalla Running on Empty, w której opisuje swój największy projekt – bieg w poprzek Ameryki w 2008 r. Jego pasja sprawiła, że rodzina po prostu się rozpadła i nie chciała na powrót zlepić. Kilka lat po śmierci Jean udało mu się zakochać ponownie. Ale związek nie przetrwał. Później ożenił się z pokrewną duszą – biegaczką i zawodniczką rajdową. Niestety znów nie zaznał spokoju. Dobijając pięćdziesiątki, ożenił się po raz czwarty – z dużo młodszą Heather Vose. Wygląda na to, że po raz ostatni (Marsh ciągle żyje i ma się dobrze – w lipcu obchodził 66. urodziny). Na przestrzeni tych wszystkich lat jego życie zmieniło się w pogoń za rekordami. Do tego stopnia, że liczby przysłaniają realia wydarzeń. Zwłaszcza gdy autor tych osiągnięć zdaje się cały czas uciekać od cierpienia, a także od wyrzutów sumienia spowodowanych tym, że trójka dzieci nie miała szans spędzić dużo czasu z ojcem i ich relacje nigdy się sensownie nie ułożyły.

Sterta rajdów

Ulrich ukończył wszystkie dziewięć edycji legendarnego rajdu Eco-Challenge – wyrypy rozgrywanej co roku w jednym z dzikich zakątków globu i trwającej zwykle ok. ośmiu–dziesięciu dni. Smażył się w słońcu Maroka, w mglistych górach Borneo i Nowej Zelandii, pływał wzdłuż brzegów Fiji. Każda z tych imprez to materiał na książkę albo film dokumentalny. Jak to mówią – rajd przygodowy to jedyna dyscyplina sportu, gdzie w czasie jednej doby możesz odmrozić paluchy, a potem dostać udaru słonecznego. Zaskakujące, że w biografii Marshalla wspomnienia te zlały się w raptem kilka zdań. Tak jakby nie było o czym opowiadać. Nie żebym starał się zrobić doktorat z psychologii, ale to trochę dziwne, że człowiek jedzie na drugi koniec świata, gdzie przez osiem dni pokonuje 600 km, a potem kwituje to jedną cyferką.

A może to wrodzona skromność i niechęć do cackania się ze sobą? Bo Marsh do wielu rzeczy podchodzi dosyć pragmatycznie: przez wiele lat miał problemy z czarnymi i odpadającymi paznokciami (jak wielu biegaczy ultra), ale nie poprzestał na obcinaniu czubków butów, tak że wyglądały jak sandały. Po prostu zlecił operacyjne usunięcie paznokci i porażenie nerwów w palcach kwasem, tak by nigdy więcej nie odrosły. A że doktor zaoferował mu dobrą cenę to przy okazji, w ramach tej samej wizyty, usunął sobie kłopotliwe znamię i przeprowadził wazektomię.

Podróż do wnętrza

W wieku 57 lat stworzył swoje opus magnum – bieg w poprzek Ameryki. Znów – pokazując to liczbami, trzeba się liczyć, że obedrze się historię z całego wdzięku. 52 dni biegania i 4929 pokonanych kilometrów. To daje średnio 95 km dziennie. Choć lepiej powiedzieć „na dobę”, bo przy takim dystansie prędkości biegowe robią się ślimacze i na sen zostaje ledwie parę godzin. Jak to sobie wyobrazić? Jeśli przebiegłeś swoje pierwsze ultra, to wiesz jak trudno jest następnego dnia zejść po schodach czy wysiąść z auta. Wiesz, że chce się spać. Ale ten człowiek w ramach treningów robił po 300 km w tygodniu i w ramach treningów startował w biegach na 100 mil. Dla niego pojedyncze ultra było jak wyjście po bułki.

Pomimo przygotowań bieg przez Stany dosłownie pogryzł go i wypluł. Pierwsze kontuzje pojawiły się już po kilku dniach – przeciążenia stawów i zapalenia ścięgien. Potem ból stał się pasożytem, stale towarzyszącym Marshowi. Od rozcięgna podeszwowego, przez problemy z brakiem snu, po ból kręgosłupa czy biegunki. Non-stop ból, bez obietnicy poprawy. Co więcej – ból wielokrotnie stawał się tak intensywny, że ekipa zastanawiała się, czy to ciągle uszkodzenie miękkich tkanek czy już złamania zmęczeniowe. W czasie biegu przez Stany Marsh dwukrotnie przeprowadzał rezonans magnetyczny tkanek, by upewnić się, że może kontynuować wyzwanie. Nikt nie mówi tu o zdrowiu, bo mając 57 lat i ruszając w podróż w poprzek kontynentu, licząc na rekord trasy, trzeba liczyć się ze stratami. Ale nikt nie chce przy okazji zostać kaleką.

Ból przez wiele dni był tak intensywny, że najlepszą strategią okazało się wykluczanie miejsca dyskomfortu ze swojego ciała. „To nie moja stopa”, stwierdzał przed wyjściem z campera na codzienną 100-kilometrową szychtę. „To nie moje rozcięgno podeszwowe rwie jak wściekły rotweiler”. O dziwo, mantra powtarzana w kółko pozwalała mu pokonywać kolejne stany i zbliżać się do Nowego Jorku, zwalniając jedynie nieznacznie. Pojawiały się myśli o wycofie, ale nigdy nie zostały wypowiedziane. „To okazało się kluczowe”, przyznał po dotarciu do wschodniego wybrzeża Marsh. Nie tylko on był wykończony. Również ekipa wspierająca miała serdecznie dosyć powolnego snucia się przez Amerykę. Przebywania na małej przestrzeni kampera, w którym nie dosypiali, jedli żarcie z mikrofali, ubrania suszyli nad głową. Wiele razy po prostu należało siedzieć cicho i robić swoje, bo jedno zdanie mogło zadziałać jak detonator i wysadzić misję w powietrze. Wszyscy działali jak maksymalnie napięte struny.

Oczyszczenie i natura człowieka

Piękne jest to, że po tym biegu Marsh bardzo się uspokoił. Zrozumiał, że dotarł do swoich granic i nie potrzebuje nic więcej. Że może przestać uciekać. Że może zacząć mówić o swoim bólu. Otworzyć się przed innymi. Że nie postrzega siebie tylko jako tego wściekłego biegacza pokonującego w bólu kilometr za kilometrem. Te 52 dni były jak dziesięć lat – tyle przyniosły emocji. Od skrajnej rozpaczy po euforię. I to w najmniej oczekiwanych momentach. Po pokonaniu Stanów Marsh chciał przejść na emeryturę i zająć się już tylko relacjami rodzinnymi i pracą charytatywną, ale uzależnienie powróciło (choć już w łagodniejszej formie). Wrócił na pustynię. W 2012 r. okrążył Dolinę Śmierci – pokonał 683 km po gorących bezdrożach wokół pustynnego parku narodowego i przebiegł jeszcze parę razy Badwater. Ostatni raz w 2015 r. W zeszłym sezonie po raz pierwszy nie dobiegł do mety przy wejściu na szlak na Mount Whitney. I pierwszy raz nie udało mu się dorobić wisienki na torcie – na mecie wyścigu przebrać się, przespać chwilę i wejść na najwyższy szczyt czterdziestu ośmiu stanów. Może wreszcie czas na odpoczynek?

Oficjalna strona www - www.marshallulrich.com

FB - facebook.com/marshallulrich/

Tekst ukazał się w druku w magazynie ULTRA#10