I
Z trudem powstrzymuję się przed wciśnięciem klaksonu i rzuceniem soczystej wiązanki bluzgów. Mam ochotę krzyczeć z wściekłości, drzeć się na całe gardło, walić pięściami w kierownicę albo wysiąść, trzasnąć drzwiami i z buta ruszyć z powrotem do domu. Zamiast tego zaciskam tylko szczęki, oddycham głęboko i patrzę na odbicie mojego czytającego jakąś książkę dziecka w lusterku wstecznym. Młody unosi wzrok i uśmiecha się. „Zdążysz, tato?” – pyta, a ja wzdycham, kiwam twierdzącą głową i wracam do obserwowania tyłu stojącego przede mną w kilkukilometrowym korku samochodu.
Katarzyna Melcer: Myślę, że każdy z nas, wolontariuszy, postrzega wolontariat poprzez pryzmat własnych doświadczeń i uczuć z nim związanych. Dla mnie łączy się to z rodziną i licznym rodzeństwem, z którym dorastałam, co ukształtowało mój charakter. Duży wpływ wywarł na mnie mój tato, który nie raz cierpliwie tłumaczył mi, dlaczego noszenie niemodnych już kozaków po starszej siostrze to żaden wstyd, bo ludzie są fajni nie dzięki temu, co mają, ale dzięki temu, jacy są.
Kajetan Cyganik: W 2014 roku ukończyłem pierwszą edycję Łemkowyna Ultra Trail. Trasa długa. Miało być poniżej doby, wyszło inaczej. Mróz, zmęczenie, błoto… Nigdy więcej, obiecałem sobie, gdy w końcu dobrnąłem do Komańczy, odebrałem medal i zjadłem pierogi. Minęło kilka miesięcy i znów byłem na ultragłodzie, który przerwały dość gwałtownie kontuzja kolana i natłok obowiązków w pracy. Pomyślałem wtedy, że skoro nie mogę z tej, to zobaczę jak wygląda to wszystko z drugiej strony. Pojechałem i ani przez chwilę nie żałowałem tej decyzji.
Martyna Ulikowska: Przygodę z ultrawolontariatem zaczęłam od MGS i DFBG w 2014 roku. Długo nie zapomnę trzech dni znakowania trasy. Sto kilometrów zmagań ze znikającymi oznaczeniami szlaków, zarośniętymi ścieżkami, zwierzyną czy narastającym zmęczeniem. To naprawdę duże wyzwanie. Tym bardziej, że jedno z ważniejszych zadań to znakować tak, żeby mądry się nie obraził, a głupi nie zgubił [śmiech].
Weronika Klocek: W sidła wolontariatu wpadłam podczas pierwszej edycji Łemkowyny. Nieziemska atmosfera, ludzie, energia, której działanie czułam jeszcze wiele dni po ostatnim gwizdku. W tym roku zapisałam się natychmiast po ogłoszeniu naboru. Znów te same uśmiechnięte twarze, cudowne osoby. I choć zapisałam się na metę w Komańczy, to zaczęłam już w piątek w Chyrowej, by po kilku godzinach snu znaleźć się z Iwoniczu na starcie Łemko Maratonu, skąd dopiero pojechaliśmy do Komańczy. Cały dzień pomagania, dekorowania i wydawania depozytów, po którym udało mi się przespać półtorej godziny przed zmianą na Wielkim Wygwizdowie, czyli Wahalowskim Wierchu.
II
Zatrzymuję samochód jakieś pięćset metrów przed bazą zawodów. Do odprawy daleko, ale zdrzemnąć się już nie dam rady. Muszę się przecież jeszcze raz spakować, ubrać, zjeść energetyczną kolację. Ciekawe, ile mnie to będzie kosztować na mecie, zastanawiam się wchodząc do małego budynku wypełnionego ludźmi. Jakaś młoda dziewczyna uśmiecha się do mnie szeroko. Dzień dobry, mówi wesołym głosem, po odbiór pakietu? Kiwam tylko głową i idę w stronę wskazanych mi przez nią stolików. Trafiam na wolne miejsce i przez piętnaście minut walczę z zawartością plecaka, bo jakiś gimnazjalista musi się upewnić, że mam gwizdek i folię NRC, które oczywiście wrzuciłem gdzieś na samym początku pakowania…
Justyna Waraksa: Wolontariat to jedno z najwspanialszych doświadczeń w moim życiu, ale ma też niestety drugą, mniej przyjemną stronę. Czasami zdarzają się bowiem przykre sytuacje powodowane przez ludzi, którzy swoją postawą nie tylko zaprzeczają istnieniu serdeczności, ale nawet sprawiają wrażenie nieznajomości podstaw kultury. Na szczęście to wciąż raczej wyjątki potwierdzające regułę niż norma.
Kajetan Cyganik: Z całej imprezy jedyną rzeczą, która mnie nieprzyjemnie zdziwiła, był proces sprawdzania obowiązkowego wyposażenia. Sam zawsze sprawdzam, czy mam wszystko, co jest wymagane, ale dla wielu polskich biegaczy nie jest to niestety oczywiste. Za granicą nie ma możliwości, żebyś odebrał pakiet bez gwizdka czy czerwonej lampki, a nam wydaje się, że jakoś to będzie. Potem taki wolontariusz dostaje wyraźne instrukcje, jak ma postępować przy weryfikacji, po czym spotyka się z brakiem zrozumienia. Bo po co kurtka ma mieć kaptur, gwizdka to jeszcze w życiu nie użył, a kubek to zbędny balast…
Katarzyna Bartusiak: Dużo o mnie można powiedzieć, ale nie to, że jestem typem sportowca. Szczerze mówiąc, to nawet niezbyt lubię biegać [śmiech]. Ale robię to i, co ciekawe, biegam z tych samych powodów, dla których zostałam wolontariuszką. Chęć działania, pokonywania przeciwności, wyznaczanie nowych celów. To wszystko sprawia, że świat staje się dużo ciekawszy i bardziej kolorowy zarówno po „zawalonej” na pomaganiu nocy, jak i po ciężkim treningu. Kolejny cel? Łemkowyna Ultra Trail za rok i pierwszy start w górskim ultra!
Maciek Ners: Każdy ultras powinien obowiązkowo przynajmniej raz stanąć po drugiej stronie barykady i zobaczyć, jak ciężka jest to praca. Jako zawodnik startowałem między innymi i na pierwszej Łemkowynie i na pierwszym Biegu Ultra Granią Tatr, ale to tegoroczny wolontariat podczas drugiej edycji ŁUT okazał się najcięższym zadaniem. Ktoś narzeka, że wpisowe za duże, że komercja, że herbaty nie dostał? Niech idzie popracować przy biegu przez kilkadziesiąt godzin, to pogadamy! Ooo, to w sumie niezły pomysł: elitarny i wypasiony pod każdym względem bieg ultra tylko dla tych, którzy uzbierają odpowiednią ilość punktów podczas wolontariatu…
III
Powinniśmy wystartować już dwie minuty temu. Dwie minuty! Sto dwadzieścia sekund, a my wciąż sterczymy jak kołki jakieś, bo trzech studencików nie wyrobiło się z przyjmowaniem depozytów. Że to wina ultrasów, bo zamiast stawić się trochę wcześniej, to wszyscy jakby umówili się na dwadzieścia minut przed startem? Bzdury! Nigdzie w regulaminie nie ma o tym ani słowa, mógł się org zabezpieczyć i postawić tu więcej naiwniaków za koszulkę czy buffa…
Gosia Wojtkiewicz: Zaczęło się od tego, że biegający rodzice nie mieli co ze mną zrobić i zabierali mnie ze sobą, żebym pomagała innym. Zaczynałam od ulicznych „piątek” i „dyszek”, wręczania medali, podawania wody. To był 2014 rok i miałam wtedy 12 lat. Wkrótce potem tata zaczął startować w górach, a my z mamą jeździć z nim jako wolontariuszki. Pierwsze grubsze zawody to krynicki festiwal, potem ŁUT, a następnie tegoroczna Zamieć, podczas której przez 14 godzin byłam na nogach! Zmęczenie ogromne, ale im dłużej pracowałam, tym większy widziałam sens tego, co już wtedy kochałam całym sercem. Pomoc biegaczom, ich uśmiech, gdy ledwo stali, a my podawaliśmy im coś do picia.
Justyna Waraksa: Oczywiście wolontariat na zawodach biegowych to działanie na tempo, reagowanie na nieprzewidziane sytuacje, czasami stresujące, np. kiedy w środku nocy na punkcie odżywczym gotujemy na gazie gar wody na herbatę dla zawodników, jest zimno, wiatr zwiewa płomień, woda grzeje się bardzo wolno, czas ucieka, biegacze się zbliżają, a nam odcina prąd. Gaśnie światło i wyłączają się czajniki gotujące dodatkową wodę, by przyspieszyć wrzenie.
Katarzyna Melcer: Dla mnie to również suma wartości z wspomnień: z biegania nocą po łemkowskich lasach, radości choćby z widoku ostatniego biegacza na mecie 150-tki, któremu tak mocno kibicowałam blisko limitu na punkcie za osiemdziesiątym kilometrem… Sporo ominęłoby mnie, gdybym spała wtedy w ciepłym łóżku. Kiedy tak teraz o tym myślę, zdecydowanie byłam wtedy we właściwym miejscu i o właściwym czasie. W Beskidzie Niskim, na końcu świata, wśród ludzi, dla których tak samo ważna jest pasja biegania i góry. Niesamowicie fajnie jest też przeżyć i zobaczyć organizację imprezy z tej innej perspektywy.
Martyna Ulikowska: My, jako wolontariusze, jesteśmy na zawodach po to, żeby pomagać biegaczom. Koniec i kropka. Dobry wolo wie, że na ultra nie działa zasada „jak będzie coś chciał, to sam powie”. Nie. Trzeba wyjść z inicjatywą, pytać się, co kto chce, w czym pomóc, co wlać do bukłaka. Czasem jak biegam i widzę wolontariuszy siedzących na punktach ze wzrokiem wbitym w telefon komórkowy, którzy od święta tylko wystawiają rękę w kierunku biegaczy, to aż się płakać chce. A już na pewno odechciewa się walczyć. Na ultra doping jest i tak znikomy, więc tym bardziej zadaniem osób obstawiających trasę powinno być wsparcie. Im bliżej mety, tym taka postawa ma coraz większe znaczenie, nie tylko dla zawodnika, ale i dla całego biegu, którego jesteśmy przecież wizytówką. Często na tym szczeblu zdarzają się kłótnie, zwłaszcza jeśli przyjedzie ktoś, kto po prostu się nie nadaje do tej roboty.
Maciek Ners: Ilu ultrasów, tyle sposobów na długą trasę. Ja na przykład skupiam się na drodze przede mną, choć robię wszystko, by dostrzegać ludzi na trasie. Z czasem jednak, a właściwie to z kolejnymi kilometrami i narastającym zmęczeniem, wpadam w tryb półautomatyczny, który odcina wszelkie teoretycznie niepotrzebne bodźce. I faktycznie mogę wtedy sprawiać wrażenie aroganckiego buca. Inna sprawa, że przed wolontariatem rzeczywiście nie w pełni doceniałem pracę tych osób. Bardziej widziałem się w centrum zawodów. Ja, ten ważny, oni uczynni, uśmiechnięci, po drugiej stronie stołu z czekoladą i rodzynkami… I nagle zaczynasz dostrzegać to, że ty też jesteś trybikiem, tak jak oni, że ta cała ultramaszyna kręci się i działa nie wokół ciebie, ale razem z tobą. I że jest to możliwe właśnie dzięki ich pracy.
IV
Dopiero dziesiąta godzina biegu, a ja już słaniam się na nogach. Wiedziałem, że to stanie w korkach, za długa odprawa i marznięcie przed startem wszystko spieprzą. I jeszcze to oznakowanie trasy! Tak rzadko powieszonych taśm to jeszcze na żadnym biegu nie widziałem. Dobra, byle do punktu. Najem się, napiję, posiedzę trochę i poczekam, aż minie kryzys…
Martyna Ulikowska: Generalnie wolontariat polecam, choć nie każdemu. Bo są ludzie, którzy się w tym nie odnajdą. Trzeba być przygotowanym na to, żeby być ciągle do dyspozycji. Na wolo nie ma pojęcia nudy. Zawsze jest coś do zrobienia, nawet jeśli skończyło się swoją zmianę, zawsze znajdzie się jeszcze coś do zrobienia. Lub ktoś, komu można pomóc. Czasem trzeba się dwoić i troić, harować od świtu do nocy, albo od świtu do świtu i tak przez 3 dni wśród tych samych osób i twarzy… Samotnikowi będzie ciężko, rzadko bowiem znajdzie się chwila, żeby pobyć samemu ze sobą. Mało tego, czasami się trafia, że musimy pracować z osobą, której nie darzymy sympatią lub mamy odmienne charaktery. Ale na czas wolo, trzeba działać razem. Że tyle poświęcenia za darmo? Dla mnie wynagrodzeniem jest to, czego się nauczę. Przede wszystkim o sobie.
Justyna Waraksa: Bycie wolontariuszem na imprezach biegowych wiąże się dla mnie przede wszystkim z niesamowitymi emocjami. Mimo że to nie ja biegnę, to przeżywam zawody nie mniej niż zawodnicy. Na swój sposób mocno odczuwam emocje towarzyszące startowi. Niezależnie od tego, czy mam szansę spotkać tych ludzi przed biegiem, w biurze zawodów, czy też widzę ich po raz pierwszy dopiero na trasie, kibicuję każdemu. Kiedy dobiegają do „mojego” punktu odżywczego, chcę pomóc im jak najlepiej. Podać co mogę, przywitać i pożegnać dobrym słowem. Oni walczą! Różne są motywacje – jedni spełniają marzenia, inni coś sobie udowadniają – ale nie mam wątpliwości, że każdy przeżywa wtedy mniej lub bardziej, ale jednak ważny dzień. Chcę żeby każdy z nich wiedział, że ja też uważam ten dzień za ważny i daję z siebie wszystko i jeszcze więcej. Krążące w powietrzu „proszę” „dziękuję”, uśmiechy i wdzięczność, wsparcie, bezinteresowna pomoc oraz zwykła ludzka serdeczność, czyli wszystko to, czego tak brak między ludźmi na co dzień, jest chlebem powszednim na zawodach biegowych. I to jest właśnie ich magia.
Katarzyna Bartusiak: Wolo to wielka lekcja pokory. Człowiek szybko uczy się na przykład, że nie należy oceniać ludzi po wyglądzie. W biurze zawodów zaobserwowałam sporo osób, o których nigdy nie powiedziałabym mijając je na ulicy, że są ultrasami, czy że w ogóle biegają, o pokonaniu 150 km w górach nie wspominając. Chyba nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie wywarł na mnie mężczyzna w wieku około 50 lat, który przyszedł po pakiet w zwykłej, znoszonej kurtce i ze szkolnym plecakiem na plecach. Żadnych znanych i drogich marek, zegarek bez GPS. Co on tu robi, pomyślałam, a tymczasem ów człowiek nie tylko do mety dobiegł, ale i zrobił to w całkiem niezłym czasie.
V
Druga noc na trasie. Jeszcze dziesięć minut temu widziałem gdzieś z przodu czerwone światło lampki przyczepionej do plecaka Tomka, z którym udało mi się przejść ostatnie pięć kilometrów. Ale znów dopadł mnie kryzys, zwolniłem i zostałem sam w środku lasu. Trochę biegnę, trochę idę, znów biegnę… Kamienie, drzewa i krzaki zmieniają się gdzieś na granicy pola widzenia w fantastyczne postacie, uciekające błyskawicznie za każdym razem, gdy próbuję skierować na nie światło latarki. Las powoli zmienia się w łąkę, na której widać w oddali mały blask przebijającego się przez ciemną noc ogniska…
Martyna Ulikowska: Stanie jako interaktywny drogowskaz to nuda jakich mało. Bez względu na pogodę stoisz i czekasz na tych całych biegaczy, wlepiasz oczy w pustkę z nadzieją, że w końcu ktoś się pojawi. Stoisz, stoisz, stoisz.. I w końcu jest pierwszy. Zrywasz się, klaszczesz i… i już go nie ma. Potem następnych dwóch, znów nuda, pierwsza dziesiątka, po której długo, długo nic się nie dzieje. Za każdym razem tak samo wskazujesz drogę, skaczesz, klaszczesz, kibicujesz, ale oni tylko przelatują z uśmiechem, kiwną ręką lub w ogóle nie zareagują na twoją obecność. I nagle coś się zmienia. Biegaczy jest coraz więcej, są coraz bardziej serdeczni, czasem nawet zatrzymują się, żeby chwilę pogadać. W końcu coś się dzieje, zaczyna się zabawa, a to selfie ze znakiem, a to przybijanie piąteczek, brawa czy śmieszne odzywki. Ale i to mija, barwny i wesoły korowód biegaczy stopniowo niknie, by w końcu ponownie zamienić się w pojedyncze przypadki. Ale nie ma już nudy! Teraz każdy zawodnik to ktoś, kto właśnie walczy z własnymi słabościami, z potężnym kryzysem, z chęcią zejścia ze szlaku. Takim trzeba kibicować najbardziej… to jest prawdziwe wolo! Choć i tak najbardziej zrozumiałam sens takiego stania, gdy jeden z zawodników – pomimo strzałek na drzewie, ziemi, szarfek i mnie stojącej przed nim i wskazującej drogę – chciał pobiec w zupełnie inną stronę...
Weronika Klocek: Jeszcze nigdy nie wjeżdżałam na żadną górę samochodem, więc wrażenia z takiego off-road’u były nieziemskie. Podobnie jak te, gdy w końcu dojechaliśmy na miejsce. Pustka, ciemność, wątły namiocik, małe ognisko i zimny, przeszywający wiatr. Powiedzieć, że byłam przerażona, to mało. Szybko jednak zapomniałam o swoim strachu przed ciemnością. Z każdym kolejnym, odhaczonym na liście ultrasem byłam coraz bardziej zdumiona, jak można po 145 kilometrach mieć jeszcze siłę na przybicie żółwika czy klepnięcie piątki. I jeszcze ten bonus w postaci najpiękniejszego wschodu słońca, jaki kiedykolwiek widziałam.
Gosia Wojtkiewicz: W biurze zawodów często jestem już dzień wcześniej, żeby pomóc przy szykowaniu pakietów. Podczas samych zawodów stoję na punktach lub – jak na przykład w Brennej na Górskiej Pętli – przy grillu. Często jest tak, że śpię po kilka godzin i pod koniec jestem już strasznie zmęczona. Ale nie zamieniłabym tego na nic! To jest wspaniała przygoda i można poznać mnóstwo wspaniałych ludzi, biegaczy. W ogóle uważam, że biegacze górscy i biegacze ultra to świetni ludzie. Zupełni inni niż biegacze uliczni. Na biegach górskich wiele osób się zna, spotykam znajomych, jest cudowna atmosfera, wszyscy są przyjaźni i tacy mili. Nikt nie traktuje innych uczestników z góry i mnie też jeszcze nikt tak nie potraktował. Nawet najlepsi i najszybsi ultrasi są bardzo uprzejmi, nigdy się nie wywyższają i zawsze mają dla naszej pracy dobre słowo.
VI
Meta! Widzę ją! Widzę wielką, dmuchaną bramę, widzę ludzi, czekających na mnie tuż za nią. Zaczynam biec. Ból w stopach mija, plecak znów jest lekki, kłucie w kolanie zniknęło jak ręką odjął. Udało się! Słyszę piknięcie systemu pomiarowego i unoszę ręce w triumfalnym geście zwycięstwa. Gratulacje, słyszę za plecami, odwracam się i widzę chłopaka, który przedwczoraj kazał mi wyciągać z dna plecaka gwizdek wraz z folią. Pochylam głowę, on wiesza mi na szyi medal i wyciąga dłoń, którą ściskam mocno i szczerze. Dzięki, stary… szepcę, a on uśmiecha się szeroko i klepie mnie serdecznie po plecach.
Martyna Ulikowska: Ogólnie kocham wolontariat. Uzależnił mnie do tego stopnia, że wracam przy każdej możliwej okazji. Mimo że tyram przez te kilka dni na samej imprezie, kilka przed i po. Mimo że czasem nawet nie wiem jak się nazywam, że chwilami mam już dość wciąż tych samych ludzi, że czasem tydzień człowiek wraca do siebie. Dla tych emocji i energii bijącej od biegaczy – warto!
Katarzyna Melcer: Jak mówią słowa piosenki: „Są na tym świecie rzeczy, których nie można kupić”. I są też takie, które robią świat fajniejszym. A wolontariat zdecydowanie spełnia oba te kryteria. Bezinteresowność jednoczy, dzięki niej czujemy, że realizujemy coś bezcennego i fajnego. Dobrze jest poczuć się częścią siły, która tkwi w każdym z nas, dzięki której możemy zmieniać rzeczywistość na lepsze.
Kajetan Cyganik: Osiągnąłem swój cel i zobaczyłem bieg ultra od drugiej strony. Teraz lepiej rozumiem organizatorów, doceniam pracę wolontariuszy i sam wiem, jak to zrobić żeby atmosfera po wszystkich stronach zaangażowanych w bieg była dobra. Za rok z pewnością wrócę do Krainy Łemków, choć tym razem plan jest taki, żeby połączyć bieg z wolontariatem.
Maciek Ners: Dla mnie wolontariat to nie tylko ultradopalacz, który setkami uśmiechniętych twarzy, ładuje pozytywną energią na cały rok. To również wymiar duchowy. Obsługa punktu to jak wyjście ze swojego ciała i oglądanie siebie oczami innego człowieka. Dużo można się dzięki temu nauczyć, oj dużo…
-----------------------------------------
Olga Słonina – koordynator wolontariatu na DFBG: Na pierwszym wolontariacie poznałam masę ludzi, którzy z czasem zmienili się w dobrych znajomych i przyjaciół. Wolontariatu nie robi się dla pieniędzy, tylko z potrzeby serca. Praca podczas dużej imprezy biegowej to prawdziwe wyzwanie, po którym świat staje się zupełnie inny. Nagle trudne sprawy stają się prostsze, chociażby wtedy, gdy masz za sobą ułożenie czterodniowego grafiku zajęć dla 130 osób.
Małgorzata Gałda – koordynator wolontariatu na Ultramaratonie Podkarpackim, Pucharze Europy na Handbike’ach European Handbike Circuit oraz Maratonie Zaporowym: Trzeba naprawdę umiejętnie przedstawić daną imprezę, żeby zachęcić młodych ludzi do wolontariatu. Biegi ultra wiążą się z zupełnie inną ideologią niż na przykład WOŚP czy Szlachetna Paczka, gdzie wzniosłe cele stanowią siłę napędową, która praktycznie sama przyciąga całe rzesze ochotników.
Olga – Mam wrażenie, że większa część dzisiejszej młodzieży nie rozumie idei wolontariatu. Coraz więcej pojawia się też takich osób, które są nastawione wyłącznie na korzyści materialne. Co dostaną w zamian? Co będą z tego mieli? Wartości duchowe schodzą dziś na daleki plan…
Małgorzata – Moim zdaniem przychodzą ci, którzy naprawdę są pewni, że chcą pomagać. Każdy od początku wie, że wszyscy pracujemy nieodpłatnie, i że poza dobrą zabawą, doświadczeniem, ciężką pracą czy ciepłym posiłkiem na wiele więcej nie może liczyć. Wiem, że bezinteresowna pomoc nie jest w dzisiejszych, wypełnionych materializmem, hedonizmem i ciągłym wyścigiem szczurów, czasach zbyt popularna. Ale i tak nie tracę wiary w młodzież. Oni naprawdę potrafią i chcą pomagać.
Olga – Robimy wszystko, aby wolontariusz nie był nim tylko przez kilka dni trwania zawodów. W tym celu założyliśmy na Facebooku fanpage o nazwie Załoga Górska, dzięki czemu nie tylko mamy ze sobą ciągły kontakt, ale utrwalamy też łączącą nas przyjaźń i ustalamy wspólnie kolejne wyzwania.
Małgorzata – Mój ideał wolontariusza? Przede wszystkim osoba pełna empatii, która będzie umiała wczuć się w zawodnika, w jego potrzeby. Wolontariusz musi wiedzieć i rozumieć to, że jego punkt odżywczy, który często jest zwykłym stołem z paroma papierowymi talerzykami pełnymi ciastek, rodzynek czy bananów, to dla dobiegającego ultrasa prawdziwa oaza, na którą czekał przez ostatnie dziesięć kilometrów ciężkiej trasy. Bardzo ważna jest też odpowiedzialność, entuzjazm, dyspozycyjność i umiejętność pracy w zespole.
Olga – Przydałoby się nam więcej silnych facetów. Takich, którym nie będę się bała powierzyć położonego gdzieś daleko punktu, na którym muszą być przez okrągłą dobę. A gdy w grafiku zostają mi już tylko trzy dziewczyny, to martwię się, czy dadzą sobie tam radę. Tak więc, panowie, skończcie się ścigać, a zacznijcie trochę więcej pomagać [śmiech]!