Aleksandra Belowska: Kuba, spotykamy się w środę, trzy dni po zawodach Wiązowna Trail [edycja 2017 r.], które organizujesz. Skąd pomysł na wejście w rolę organizatora, skoro do tej pory byłeś biegaczem?
Kuba Wesołowski: Wychowałem się w tych okolicach. Biegałem po tych lasach, znam je bardzo dobrze i wiem, że są przepiękne. Gdy z kimś rozmawiam o bieganiu w okolicach Starej Miłosnej, to zazwyczaj ludzie kojarzą, że te tereny są suche i piaszczyste. A akurat w okolicach naszego domu i takiej pętli 5–10 km na początku masz piękny gęsty las, później przechodzi on w las iglasty, faktycznie suchy, z podbiegami, dużo korzeni. Potem natomiast jest sporo jezior, las liściasty. Nikt mi nie wierzył, że tam może być ładnie. Jak to? W okolicach Warszawy jest taki zróżnicowany las? No jest. Chciałem się tym ze wszystkimi podzielić.
Czyli trail, a nie klepanie asfaltu?
Trening w lesie jest zupełnie inny. Pracują zupełnie inne mięśnie, gdzieś się schylisz, gdzieś podskoczysz, zeskoczysz. Nie nudzisz się w ogóle! Zazwyczaj biegałem w tym lesie od drugiej strony. Muzyka na uszach i jest zabawa. Można poczuć się jak heros. (śmiech) To nie jest nudne klepanie kilometrów po jakieś ulicy – w lewo, w prawo i jarasz się???, że masz czerwone światło. Tam naprawdę cały czas coś się dzieje! A jak wyjdziesz na trening za późno, złapie cię noc, to w ogóle robi się nerwowo. Gubisz się momentalnie. Teraz jest co prawda łatwiej, bo włączysz GPS w telefonie, ale kiedyś tak nie było. Biegniesz i nagle jesteś w okolicach Radości. Cieszysz się, bo wydostałeś się z lasu, ale jakoś do domu trzeba wrócić. Jesteś brudny, śmierdzący i nie masz pieniędzy, a do pokonania 10 km. Z przyrodą nie wygrasz – wiadomo, że to nie ocean, ale jednak.
Ta sama trasa, którą biegasz, jednego dnia może być łatwa i fajna, a drugiego – pełna piachu, z jakimiś gałęziami. Sztos! Dla mnie akurat takie rzeczy jak piękno przyrody są sprawami drugorzędnymi, nie przywiązuję do nich wagi, ale jednak w czasie biegu w lesie czuję się jej częścią. Jesteś tylko ty, muzyka, twój oddech. Każdy z nas ma chyba tak, że potrzebuje czasem uciec od zgiełku, od wszystkiego, innych ludzi, pobyć samemu. Las daje taką możliwość. Bieganie też daje ci taką możliwość. A w lesie czas płynie szybciej.
Mamy tam też hotel – Grant. Szukaliśmy sposobu na promocję hotelu, ale i okolicy. Chcieliśmy pokazać, że Wiązowna też może być fajna.
Na pierwszym biegu było nas sto osób. Prawie każdego znałem z imienia i nazwiska. Nikt nie wiedział, czego się spodziewać. Przy drugiej edycji było troszkę inaczej. Było już ponad 200 osób, pakiety. Wtedy po raz pierwszy przebiegłem tę trasę i stwierdziłem: kurde, jaka ona jest ciężka! Podbiegi, zbiegi. Ja każdy z tych elementów znałem, ale nigdy nie biegłem ich w takiej konfiguracji. Bardzo się zmęczyłem. (śmiech)
Dopiero przy drugiej edycji przebiegłeś trasę swojego biegu?
Jakoś wcześniej nie miałem okazji. Od początku był z nami Adidas, było też Entre, bez nich nic by się nie udało. To oni wyznaczali trasę. Pomagali nam też harcerze, bo przy pierwszej edycji były tam i gałęzie, i woda. W marcu i kwietniu tereny, po których biega się w Wiązownie, są bardzo podmokłe. Zastanawialiśmy się, czy zdążą się osuszyć. Harcerze kładli konkretny rodzaj drzew na trasie, które wyciągały wilgoć z podłoża. Przy pierwszej edycji zrobiliśmy bieg przy pikniku z okazji Dnia Dziecka i koncertu Grześka Hyżego. Tylko okazało się, że ludzi przychodzących na koncert zupełnie nie interesuje bieganie.
Ale w trzeciej edycji mieliście już niemal pół tysiąca biegaczy! Jak do tego doszliście?
Mamy bardzo tanie pakiety. Ponadto każde 10 zł z pakietu przeznaczamy na fundację. Nikt na tym nie zarabia, nasz bieg nie jest profitowy. Robią go sami zapaleńcy. Jest Paweł Zach, który odpowiada za sprawy organizacyjne, wyznaczenie i oznakowanie trasy, pomiar czasu itp. Jest Paweł Wiącek, który pomaga przy promocji w internecie i social mediach. To on kontaktuje się z ludźmi. A ja jestem tym, który stara się to spiąć i przyciągnąć sponsorów. W tym roku po raz pierwszy ich mieliśmy, dzięki czemu mogliśmy na poważniej zająć się promocją, internetem, zabezpieczeniem biegu. Nie wiem, jak to jest zarabiać na bieganiu. (śmiech) Nas to po prostu bardzo kręci!
Jakieś trzy dni przed zawodami zobaczyłem w jednym ze sklepów Wasze pismo, TRAIL. Chcielibyśmy robić ten bieg dla takich odbiorców jak Wasi czytelnicy. Marzy mi się, żeby w przyszłym roku pakiet był lepszy, żeby dodać do niego jakąś wyjątkową i niepowtarzalną koszulkę z napisem „Finisher” na plecach. Prawdopodobnie w przyszłym roku dodamy dystans 5 km dla początkujących. Pomysł jest taki, żeby na koszulkach dla biegaczy na 5 km był napis „adept”, a na 10 km – „finisher”. Niestety pewnie będziemy musieli przez to nieco podnieść cenę pakietów.
Póki co jednak wyprzedawaliście pakiety co do ostatniego. Co przyciąga do Was ludzi?
Bieg odbywa się dzięki ogromnemu zaangażowaniu pomocnych nam osób. Ich wsparcie jest szalenie istotne. W tym roku na starcie byli obecni Łukasz Oskierko i Dominika Stelmach. Mistrzyni Polski w maratonie, najlepsza biegaczka na świecie w Wings for Life biegnie dychę w Wiązownie! Wyobrażasz sobie? Ogromne wyróżnienie! Mały bieg pod Warszawą! Spadam z krzesła, ilekroć o tym myślę. To był fantastyczny weekend. Trudny i ciężki, ale fantastyczny!
Mamy sporo zdjęć, nakręciliśmy materiał na film, rozbiliśmy jednego drona, zniszczyliśmy też niestety jedno go pro, ale jesteśmy zajarani tym, co się wydarzyło w tym roku. Sprzedaliśmy prawie pół tysiąca pakietów startowych! I sprzedalibyśmy ich więcej, ale skończyły się miejsca. Dlatego otworzyliśmy już zapisy na przyszły rok. 444 pakiety na tegoroczną edycję rozeszły się w miesiąc. Nigdy jednak nie będziemy wielkim biegiem i nie aspirujemy do tego. Ta trasa ma swoją przepustowość. Uważamy, że 777 biegaczy to idealna liczba – tyle pakietów mamy na przyszły rok. Będą droższe, za to bogatsze i bardziej trailowe.
Czyli udało się to, co sobie wymyśliliście?
Naszym marzeniem było stworzenie takiej imprezy, na której ludzie po biegu zostaną i zagrają sobie w siatkówkę. No i teraz tam było. Gdzieś grała muzyka, ktoś jadł lody. Od trzech lat też mamy świetną pogodę! Nie ma ani jednego zdjęcia, na którym byłyby chmury!
Przez chwilę myśleliśmy o zrobieniu tam ultra, ale chyba jeszcze nie teraz.
Imprez ultra jest teraz naprawdę sporo i wydaje mi się, że trudno ludzi zainteresować nowym biegiem.
Tak, ale mało jest biegów długodystansowych w okolicach Warszawy. Na razie jednak chcemy być dobrzy w tym, co robimy. Żaden z nas, organizatorów, nie zajmuje się tym zawodowo, robimy zupełnie inne rzeczy.
No właśnie, jak Ty to łączysz? Hotel, aktorstwo, biegi? Jaką funkcję pełnisz w hotelu?
Hotel to duża tkanka. Ja odpowiadam za wszystkie rzeczy w ogólnym rozumieniu związane z PR-em, promocją czy marketingiem. Każda z dwóch rzeczy, którymi się zajmujemy, skupia się na charytatywności. Nie widzę żadnych powodów, dla których mielibyśmy tego nie robić. Pomagaliśmy już okolicznym domom dziecka, fundacji „Dorastaj z nami”, która była przy pierwszych dwóch edycjach biegu, teraz pomagamy Fundacji Pomocy Wdowom i Sierotom po Poległych Policjantach. W tym roku na ich konto trafiło 4100 zł, za co dostaliśmy pismo z podziękowaniami. Co prawda całą śmietankę spijam ja i to mi dziękują, ale tak naprawdę to zasługa biegaczy, bo bez nich nie zrobiłbym niczego.
Opowiesz coś więcej o aspekcie charytatywnym Twoich przedsięwzięć?
Mamy jeszcze Brant Cup, turniej siatkówki plażowej, mamy nasze wymarzone mikołajki, kiedy raz do roku oddajemy hotel we władanie dzieciakom z okolicznych domów dziecka. Robimy koncerty – występowali już Grzegorz Hyży, Patrycja Markowska, Rafał Brzozowski i wiele innych. Co roku dzieciaki wybierają sobie trzy gwiazdy, które chcą zobaczyć, a my te trzy gwiazdy staramy się dla nich ściągnąć. Czekolada leje się strumieniami, mamy licytację obrazów namalowanych przez dzieciaki. Praktycznie wszyscy już tam coś robili – Robert i Ania Lewandowscy, siostry Radwańskie. Teraz mamy problem, bo te osoby się już powtarzają. A co roku udaje nam się zebrać dla tych dzieci ok. 60–70 000 zł. Do tej pory mamy ponad 250 tysięcy złotych! To wszystko od razu trafia do fundacji, to jest wymierna pomoc!
Tak naprawdę każdą tego typu imprezę jesteś w stanie połączyć z charytatywnością. Po pierwsze, to jest fajne. Po drugie, ktoś od razu na tym zyskuje, po trzecie, każdy ma swój cel. Część osób chce pomagać zwierzętom, część woli pomagać Greenpeace’owi, a dla nas najważniejsze i najbliższe są dzieciaki. To one są prawdziwymi fighterami, my im tylko staramy się to życie nieco ułatwić, ale mamy na to wpływ w znikomym stopniu. Sport jest do tego idealny, bo w sporcie nie mają znaczenia twoje wykształcenie, status społeczny. Liczy się tylko to, który jesteś na mecie. To jest w nim najpiękniejsze!
Ktoś kiedyś opowiadał mi o idei Coubertina à propos igrzysk olimpijskich. Sądzę, że ta idea sportu jest ciągle taka sama. A ja jestem niespełnionym sportowcem, całe życie chciałem nim być, ale zawsze byli lepsi ode mnie.
Znasz perspektywę orga, znasz perspektywę biegacza. Co Ci daje więcej satysfakcji? To, że sam wbiegasz na metę, czy to, jak widzisz ludzi, którzy na Twoim biegu pokonują swoje bariery i robią nowe życiówki?
Kurczę, nie wiem, czy mogę to porównać. To zupełnie dwa różne stany emocjonalne. To, co towarzyszyło mi na finiszu biegu na 100 km, będzie pewnie towarzyszyło mi do końca życia. Skrajne emocje, wyczerpanie… Mam łzy w oczach, gdy to wspominam. Być może to też kwestia okresu w życiu, bo spodziewaliśmy się wtedy dziecka, Róża mogła przyjść na świat w każdej chwili. Bałem się, że prosto z trasy będę jechał na porodówkę (śmiech). Pod koniec tego biegu było we mnie tyle emocji…
No właśnie, jak już wspomniałeś o setce, to zostańmy tu na chwilę. Przebiegłeś w październiku ubiegłego roku 100 km w ramach Supermaratonu Kalisia, czyli tzw. Kaliskiej Setki.
Jestem pod dużym wrażeniem wspólnoty, ludzi, którzy biegają dystanse ultra. W biegu ultra nie ma kibiców na trasie, jesteś po prostu sam, ale u mnie fakt, że w ogóle to ukończyłem, był zasługą pozostałych biegaczy.
Zenona i Waldka?
Tak. Na mecie miałem w sobie wręcz gigantyczną wdzięczność dla Waldka i Zenona. To są jakieś totalne koty. Gdyby oni nie kazali mi zdjąć słuchawek i nie zaczęli ze mną rozmawiać, na 5. kilometrze, to prawdopodobnie nigdy bym tego nie skończył. Dlatego te biegi – czy trailowe, czy ultra – przede wszystkim charakteryzują się jakością uczestników. To naprawdę wyjątkowi ludzie – są nie tylko świetnymi biegaczami, lecz także niesamowitymi ludźmi. I to jest cała frajda.
Dlaczego stówka? Skąd Ci się wzięło właśnie takie marzenie?
Żyjemy w XXI wieku, każdy z nas szuka sposobów, żeby zaznaczyć swoją obecność, wyróżnić się, być bardziej wyrazistym. Dla mnie sport był szalenie ważny, to było moje, szczere. Czasem musisz się dwa razy zastanawiać, jakie intencje ma druga osoba – czy to w biznesie, czy w aktorstwie. A aktorzy z definicji całe życie oszukują. A to co jest cenne to właśnie ten element szczerości, kiedy coś już nie jest graniem. W bieganiu jest szczerość – niczego nie oszukasz. Jak jesteś zmęczony, to nie pobiegniesz szybciej. Ja dość szybko przebiegłem pierwszy maraton, jako dość młody chłopak, to był chyba 2008 r., czyli miałem wtedy 23 lata. Maratończyków było bardzo mało i biegali tylko starsi. To było takie super, że przebiegłem maraton. Wiesz, te pytania: ale jak? Przebiegłeś maraton? Jak się przygotowywałeś? Kurczę, wtedy po prostu biegałem. Nie było planów treningowych, zakresów tlenowych i innych takich. Potem maratończyków było coraz więcej, to już nie było nic unikatowego. Jakbyś mnie teraz spytała, ile przebiegłem maratonów, to nawet nie wiem…
I wtedy pojawiła się setka?
Pojechałem na narty. Kocham narty, jakbym mógł swoje życie stworzyć na nowo, to pewnie byłbym narciarzem. (śmiech) W każdym razie gdzieś we Włoszech leżałem z bolącymi udami po jakimś ciężkim dniu, po raz pierwszy w telewizji zobaczyłem materiał o tym klasycznym biegu w Grecji. Ile tam jest kilometrów?
Spratatlon? 246 km bodajże.
Zobaczyłem tych gości, jak biegną w tym upale te 246 km. I mówię: co to w ogóle jest? Żona mi powiedziała, że jestem nienormalny, ale pomyślałem, że to jest do zrobienia! Jedyne, co mnie zniechęca, to jakieś spanie po drodze, zmiana obuwia, cztery dni w drodze. Ja niestety lubię komfort i o ile sam wysiłek może skutkować bólem, obtarciami itd., o tyle nie wyobrażam sobie, że mam gdzieś spać w koszmarnych warunkach w jakiejś szopie, coś gdzieś zjeść i dalej biec. Mnie to w ogóle nie grzeje. (śmiech) Ale obejrzenie tego materiału w telewizji to było dla mnie takie „wooow!”. Jeżeli nigdy nie przebiegłeś więcej niż 42 km, to wydaje ci się, że OK, trzeba biec trochę dłużej. Tylko wolniej.
Ale potem dowiedziałem się, że te biegi wcale nie są takie łatwe. Pamiętam, że rozmawiałem z jakimś kolegą, który w moim odczuciu biegał gorzej ode mnie. Powiedział mi właśnie wtedy, że przebiegł Kaliską Setkę. Jak on przebiegł, to ja nie dam rady? Tylko to się kłóciło z moim luźnym podejściem do treningu. Chodziłem sobie na bieganie wtedy kiedy chciałem, ale minimum pięć razy w tygodniu. Nagle musiałem zrobić długie wybieganie w weekend. Nie mogłem się z tym pogodzić. Przez to przez dwa lata nie podchodziłem do setki.
W 2016 roku pobiegłeś jednak w Kaliszu. Jakie masz z tego biegu wspomnienia? Biegłeś tam dla małego Bartka, chciałeś zebrać w ten sposób środki na jego protezę nogi.
Na mecie – niewiarygodne pokłady miłości. Na trasie – zniechęcenie, które się pojawiło w moim wypadku na 80. kilometrze. Moje ciało mnie wtedy porzuciło, nie miałem nad nim kontroli. Wydawało mi się, że biegnę po asfalcie, a biegłem gdzieś w rowie. Głowa nie nadążała z przerabianiem obrazów. Dochodził mnie dźwięk, ale nie wiedziałem skąd. Strasznie mi się chciało płakać, ale nie miałem na to siły. Na mecie to już w ogóle odpadasz. Nie byliśmy w stanie przeprowadzić wywiadu, bo tak skrajne były te emocje. Ten bieg był po coś, na mecie był mały Bartek, któremu staraliśmy się wtedy pomóc. Kalisz jest cudowny i ma świetnych organizatorów.
Czy to nie jest najstarszy tego typu bieg w Polsce?
Wydaje mi się, że największy. Ale w porównaniu z masowymi biegami odbywającymi się w Warszawie wciąż bardzo mały. Stajesz o 6 rano gdzieś w polu, nie ma tłumów, nie ma kamer, nagle ktoś bierze sprej, rysuje linię na asfalcie, wyjeżdżają wozy strażackie i się ścigamy. Tak wygląda największy bieg tego typu w Polsce! Uważam, że nie wszystko musi być kolorowe i piękne, ale pochodzę z tego pokolenia, kiedy wszystkie biegi, czy to Run Warsaw, czy Biegnij Warszawo, były niesamowite, kolorowe… Ja się nie załapałem na ten etap szarych biegów z jednokolorowymi logotypami, a biegam już 12–13 lat. Dopiero niedawno pojawiły się kolorowe sznurówki do triatlonu, a ja mam dopiero 30 lat!
Jak wspominasz swoje biegowe początki?
W sklepach nie było zbyt dużo asortymentu, same sklepy były małe. Na Ursynowie był chyba Jacek Biega, miał profesjonalny sprzęt. Pamiętam jakieś saucony, które były tak niesamowicie paskudne. Koszmarnie brzydkie, jednokolorowe. Zapytałem, dlaczego nie mają kolorowych rzeczy, jakichś żółci, pomarańczy, na co dostałem odpowiedź, że w damskich rzeczach takie kolory jeszcze się sprzedają, ale mężczyźni potrzebują szarości i niebieskiego. Jak pojawił się triatlon, a bieganie zaczęło powszednieć, pojawiła się duża ilość sprzętu biegowego. Sam Sklep Biegacza – wchodzisz jak do kolorowej baśni, wszędzie jest kolorowo jak w Alicji w Krainie Czarów! Chociaż z drugiej strony trudno też, żeby teraz nas coś zaskoczyło. Może nowinki technologiczne, może właściwości zegarków – kiedyś GPS nosiło się na drugim ramieniu, a teraz wszystko w jednym urządzeniu. A minęło tak niewiele czasu. Jednak najpiękniejsze w sporcie jest to, że nic nie zastąpi wysiłku. To chyba jednak bardziej widać w triatlonie, w który też się bawię – cała kompresja, pianki po parę tysięcy złotych, rowery za parędziesiąt tysięcy. Uważam, że to fantastyczne – jeśli kogoś na to stać, to śmiało!
Nie ma znaczenia, ile tego sprzętu masz, ile wydasz na te rzeczy, obozy przygotowawcze itd. Na mecie jesteś po prostu nagi. Ten dystans trzeba pokonać, trail trzeba przebiec i uda wszystkich bolą tak samo. Tylko niektórym udaje się być szybciej na mecie. To jest taka atawistyczna chęć rywalizacji, wygrywania, bycia lepszym, pokonywania siebie samego. Ktoś powiedział mi przed moim pierwszym maratonem: „Kuba, ty sam jesteś swoim największym przeciwnikiem. Ty i twoja głowa”. A ja podczas biegu – byłem do niego dobrze przygotowany – nie miałem żadnej ściany, nie doskwierał mi żaden ból. Dla mnie największą bolączką była obecność biegacza przede mną i jego plecy. To mnie napędzało do działania, to z nimi konkurowałem, a nie ze sobą. A jestem kompletnym amatorem. Mimo tylu lat biegania ciągle mam z tego dziką frajdę. Nigdy nie dałem się podporządkować jakimś rygorom, hardkorowym planom.
Ale biegasz z Oskierem [Łukaszem Oskierką], on Cię przygotowywał do Kaliskiej Setki, prawda?
Tak, mam trenera, dzięki niemu robię rzeczy, których nigdy w życiu nie robiłem. Ale znam swoje ciało po tylu latach i jeśli jestem zmęczony, to po prostu na trening nie idę. Jeżeli mam wstać o 5:30 i zrobić trening w -10 stopniach, a czuję się dobrze, to z przyjemnością to robię. Mało tego. Gdy idziesz na trening w takich warunkach, to nie spotykasz przypadkowych osób. (śmiech) Lato jest super, żeby zacząć przygodę z bieganiem. Ktoś zaczyna biegać we wrześniu, październiku i żałuje, że nie zrobił tego wcześniej, a w zimę to jest już ekstraliga. Jest ohydnie, źle, nikomu się nie chce wstać.
Jak pomyślę, że ludzie trenują na całym świecie, gdzieś na Teneryfie, gdzie masz zawsze te 20 stopni, cały czas jest dobrze, a w Polsce trudno jest wstać rano, jak ci budzik zadzwoni o 6, bo jest po prostu ohydnie! Należę też do tych, którzy nie lubią siłowni. Dobrze, że pojawił się Oskier, bo z trenerem czasem odkrywasz pewne rzeczy na nowo.
Co trener wniósł do Twojego treningu?
Wiesz, na początku biega się szybko, potem zaczyna się męczyć, później pokonujesz to zmęczenie, a potem moje tempo treningowe ustaliło się na poziomie 10 km treningu w 45 min. I tak robiłem dzień w dzień. Ale ile można? A ciało podświadomie robi to wolniej, bo mu się zwyczajnie nie chce. Albo robi ten sam dystans w tym samym czasie, ale wysiłek jest mniejszy. Nie masz nowych bodźców, nie rozwijasz się.
Wtedy pojawił się Oskier. Gdy wysłał mi pierwszą tabelkę, że mam biegać najpierw 8 km, a potem jakieś tempówki, a potem podbiegi, to to było jakieś absurdalne. A teraz robimy biegi z narastającą prędkością, zaczynamy od 5:14, a kończymy na 4:30, to ja jestem zmęczony. Musiałem wyrzucić połowę spodni, bo mi się uda nie mieszczą! (śmiech) Spotkałem go ostatnio i mówię „Oskier, oddajesz mi za ciuchy, bo wszystko poszło precz!”. Chociaż akurat mam taką budowę ciała – rower i bieganie jest dla mnie łatwiejsze. Na krótkich dystansach nie idzie mi dobrze, ale wszystko powyżej 10 km jest dla mnie frajdą. Chociaż dystansem, którego nienawidzę, jest półmaraton. To najgorszy dystans na świecie. Kto to wymyślił? Jesteś pieruńsko zmęczony, a musisz utrzymać tempo. Jeśli ktoś mi mówi, że w tym roku po raz pierwszy przebiegnie półmaraton, to mu mówię: stary, nie. Albo dycha po raz kolejny, albo od razu maraton. On ma w sobie jakąś estymę…
Pamiętam ten etap, kiedy nagle triatlony, maratony zrobiły się totalnie popularne. Nagle moi znajomi, którzy nigdy nie mieli nic wspólnego ze sportem, zaczęli wykonywać bardzo rygorystyczne treningi, narzucili sobie dietę, jakaś kompletna rezygnacja ze słodyczy, tłuszczów, treningi sześć razy w tygodniu. Obserwowałem to z ciekawością, bo aż tak nigdy nie byłem zaangażowany. No i po paru latach ich w tym sporcie nie ma, a ja to robię cały czas. Nie jesteś w stanie przekonać samego siebie, że to jest fajne, bo wstawanie w zimę o 6 rano nigdy nie będzie fajne. Szkoda mi tych ludzi, bo mają predyspozycje, żeby to robić, ale żeby robić to systematycznie przez tyle lat, trzeba z tego czerpać frajdę. I stąd ten trail.
Wróćmy w takim razie do Twojej perspektywy organizatora. Wolisz być biegaczem, czy organizować biegi dla innych?
Przede wszystkim jako organizator w ogóle się nie stresujesz biegiem, co jest dziwne. Ale stresujesz się wszystkim innym wiele dni przed. Ale to można ograniczyć, realizując systematycznie kolejne punkty organizacyjne. De facto już przed biegiem wiesz, czy się uda czy nie. Masz świadomość, ilu jest biegaczy, czy sprzedałeś pakiety, czy ludzie się pojawią. Oczywiście zawsze może przyjść mega ulewa i nic z tego nie będzie, ale masz jakieś zobowiązania wobec sponsorów, mediów… Jednak moment startu jest turboprzyjemnością. Jak biegniesz, to dopiero wszystko się zaczyna, masz robotę do zrobienia. A gdy na twoim biegu startują ludzie, jako organizator czujesz się szczęśliwy. Że udało się wszystko dopiąć aż do tego momentu. Już teraz tylko bieg. A tego nie ma jak zhejtować. Bieg ci nie zrobi krzywdy, ani nie obrazi. Może ci ktoś zarzucić, że trasa jest źle przygotowana, jasne. Ale póki co wspólnymi siłami staramy się zrobić coś naprawdę wspaniałego.
Gdy cały bieg towarzyszę ludziom i nagrywam ich na go pro, to jednak jest inaczej. Biegnę dla przyjemności, troszkę wolniej niż gdybym miał się tam ścigać, nie jestem zmęczony, a nawet jak jestem, to zawsze mogę się zatrzymać i udawać, że kręcę film, więc pełen luz! (śmiech) Rozmawiam na trasie z wolontariuszami… Dla mnie to bardzo przyjemne. Choć to prawda, że jako organizator jestem na mecie zmęczony jeszcze bardziej niż jako biegacz. Nie fizycznie, ale psychicznie. Sam tylko wiesz, ile ustaleń, maili, telefonów trzeba było wykonać, żeby to wszystko doszło do skutku. Sam wiesz, jak mocno improwizowałeś, żeby to się udało.
Zrobiłeś też dystans ½ Ironmana w triatlonie. Uległeś modzie czy chciałeś się sprawdzić w czymś nowym?
Woda to była moja zmora. Kiedy byłem dzieckiem, to się raz topiłem. Ratownik wyciągnął mnie z wody i reanimował. Od tego czasu bałem się wody. Triatlon zrobiłem tylko po to, żeby przełamać ten strach. Poszedłem na basen po raz pierwszy w marcu, a zawody były na początku sierpnia. Na początku płynąłem przy bandzie, jedną ręką się jej trzymając, bo się po prostu bałem. (śmiech) Byłem przerażony! Na odcinku 25 m zatrzymałem się chyba ze cztery razy! Jak ci goście pływają pięćdziesiątki bez zatrzymywania? Mało tego, setki i dwusetki! Ktoś mi zresztą wtedy powiedział, że jak zrobię pierwszy raz 800 m, to już potem będzie szło samo. I tak faktycznie było! Nawet wrzuciłem na Instagram zdjęcie jak przepłynąłem tysiąc metrów! To było dokładnie 26 czerwca, a w sierpniu startowałem na połówce Ironmana. Miałem miesiąc do zawodów, a nigdy nie przepłynąłem więcej, na więcej też nie miałem siły. Bałem się więc jak diabli.
Zrobiłeś te tysiąc metrów na basenie. A tu jeszcze dochodzi open water…
W lipcu przypadkiem pojechaliśmy na Majorkę. Obok hotelu była mała zatoczka ze spokojną, ciepłą i przejrzystą wodą. Płytko, zero fali, woda jak stół. Miałem piankę i byłem sam. Pływałem wtedy ponad godzinę. 40 minut w jedną, tyle samo w drugą. Petarda, bez zatrzymania, jestem gotowy! (śmiech)
A potem przyszedł sierpień i pojechałeś na zawody.
Tak. Kiedy w Gdyni zobaczyłem miejsce, w którym mamy pływać, to pomyślałem, że chyba mnie poje... (śmiech) To było coś strasznego! Rower oddałem do strefy tuż przed zawodami, wszedłem w piance do wody, żeby trochę popływać, bo wszyscy pływają… A moje tętno ze stresu było wtedy na poziomie 173. Nie byłem w stanie zrobić trzech ruchów ręką. Choć pogoda była super, to jednak fale były. Tętno skoczyło do stu osiemdziesięciu kilku, a ja stałem w miejscu. Znowu się popłakałem, byłem przerażony. Spróbowałem płynąć dalej, znowu zatrzymałem się po 20 sekundach, tętno nie spadało… Było mi wstyd, że muszę wyjść z wody, że tego nie ukończę. Upokarzające doświadczenie. Nic tylko się utopić! (śmiech) Położyłem się na plecy, jakoś zacząłem się uspokajać, tętno trochę spadło. Wtedy przepłynęła po mnie kolejna fala startujących zawodników. Paręset chłopa. Coś strasznego… Finalnie wyszedłem z wody na samym końcu. Przedostatni. A całość ukończyłem trochę przed połową stawki.
Co Cię kreci w triatlonie?
Triatlon to zupełnie inny świat. Kolorowy i zamknięty. Ludzie się znają. Triatloniści to niezłe świry. Nie przygotujesz się do tych dyscyplin dobrze, niczego nie poświęcając. Cierpi albo rodzina, albo praca. Miłość do tego sportu jest bardzo trudną miłością, mnie też nie było w domu, kiedy trenowałem do triatlonu. A teraz urodziło nam się dziecko i nie jestem w stanie pogodzić takich treningów. Kiedyś do tego wrócę, ale jak córka będzie większa. Będę musiał sobie na nowo zdefiniować cele.
To może jakieś biegi na dystansie ultra, ale po górach? Co o tym myślisz?
Ja muszę mieć coś, co działa na wyobraźnię. Biegi krótsze niż 150 km działają natomiast średnio. A ja muszę mieć jakiś ogromny cel!
Bieg Ultra Granią Tatr, 73 km przez całe polskie Tatry, 5000 metrów przewyższenia, to nie działa Ci na wyobraźnię? Za dwa lata będzie kolejna edycja.
Wiesz co, na razie o tym nie marzę… Jak pokonujesz taką trasę, to tylko ty wiesz, jaka ona jest trudna. To nie jest coś, co będzie rozpalało moją wyobraźnię. Co powiem córce: „wiesz, tam było bardzo ciężko”? To musi być wymierne, jakkolwiek. Choć chłopaki, z którymi biegłem ultra, twierdzą, że nie ma nic trudniejszego, że te 120, 130 km po górach jest sto razy przyjemniejsze niż stówa w Kaliszu. Może kiedyś. Ale na razie mnie to w ogóle nie kręci. Prędzej bym spróbował jakiejś nowej dyscypliny. Zresztą na razie mój świat się kręci wokół córki.
Siedem miesięcy temu przyszła na świat. I co? Wywróciła go do góry nogami?
Jezu, wszystko! Pierwsza cena, którą zapłaciłem, to triatlon. Nieduża, na szczęście. (śmiech) Moja żona pewnie w tym miejscu by się uśmiała, bo ciągle mnie nie ma w domu. Robię krótszy trening, żeby chociaż te 10 minut więcej spędzić z córką, pobawić się przez chwilę. Jak wracam do domu z pracy, a wcześniej nie zrobiłem treningu, to nie wychodzę na niego po południu, jak robiłem kiedyś, tylko zostaję z dzieckiem. Tego czasu z dzieckiem, niezależnie od tego, ile go naprawdę jest, jest ciągle za mało. Życie dzieli się na pewne etapy i uważam, że każdy z tych etapów trzeba realizować jak najlepiej. Stówa była dlatego, że rodziła się Róża. To było dla mnie ważne. Na 30. urodziny zrobiłem Ironmana, na urodziny dziecka – stówę. To wszystko były moje marzenia. Kiedy jestem na drodze do ich spełnienia, nie mam problemu z tym, że coś mnie boli czy dużo temu poświęcam. Teraz nie marzę o niczym, co byłoby takie… spoko. Pewnie będę chciał złamać trójkę w płaskim maratonie, ale jeśli tego nie zrobię, to kompletnie nic się nie stanie. Zacząłem pracować jak miałem 17 lat. Całe życie coś udowadniałem. A to w pracy, a to w szkole, kwestiach zawodowych… Sport też był taką formą udowodnienia czegoś. A dziś…
Nic nie musisz?
Tak, nie ten etap. Traktuję to w ramach przyjemności. Sport jest integralną częścią każdego dnia, ale profesjonalnym biegaczem nigdy nie zostanę. Mogę się bez tego obejść, ale to co dziś najbardziej doceniam w sporcie, to jego wymierność.
A ultra? Nie czuję takiej potrzeby. Jak postawię sobie taki cel, to po prostu będę musiał go osiągnąć, a teraz mi się najzwyczajniej w świecie nie chce. (śmiech)
Teraz kręci mnie to organizowanie biegów, bo czerpiesz energię od wszystkich biegaczy, nie tylko od siebie. Od trzystu, czterystu finiszujących biegaczy! Finisz każdego z nich jest dla ciebie ciekawszy i radośniejszy niż twój własny. No i nie możesz co chwilę robić biegu życia. One są o tyle fajne – taka stówa czy triatlon – że można je przyporządkować jakiejś wyjątkowej chwili w życiu. A ona dla mnie nie dzieje się co roku. Powiedzmy, że ja obecnie znajduję się w roku międzyolimpijskim i jest czas na wybranie nowego marzenia. (śmiech) A w sensie biegowym niczego teraz nie pragnę.
A w sensie życiowym, ogólnym?
Masę mam pragnień. Czuję się taki głodny! Przegłodny! Całe życie najmłodszy, musiałem się wykazywać bardziej niż reszta. A teraz nic nie muszę i to jest świetne. Mam pewien rodzaj spokoju i bezpieczeństwa, a przy tym ambicje, żeby nazywać kolejne rzeczy. A przede wszystkim możliwości do spełnienia tych pragnień, zapał i chęć. Dziś żyjemy w czasach, gdy ogranicza nas wyłącznie wyobraźnia. Możesz produkować witraże, być specjalistą od IT, możesz być dziennikarzem. Cieszę się z miejsca, w którym teraz jestem. Przeogromnie. Ciężko na to pracowałem.
A czegoś żałujesz?
Tego, że nie zostałem gwiazdą narciarstwa. (śmiech)