Redakcja KR

UTMB RESPECT

Chamonix, 26.08.2018

UTMB, mityczny bieg dookoła góry Mont Blanc, to marzenie wielu. By zaznać startu i mety w Chamonix – przedzielonych 170 km górskiej tułaczki – trenujemy, zbieramy punkty kwalifikacyjne, wreszcie ruszamy pod Białą Górę i... Jedni spełniają tam swoje marzenie, inni przeżywają bolesne rozczarowanie. Recept na sukces jest wiele, niezmienne pozostaje jedno: do UTMB zawsze należy podchodzić z respektem!

Tekst: Kuba Krause

Zdjęcia: Piotr Oleszak

#UTMBultraweek

Usiadłem na ławce. Następne trzy sekundy przyniosły wiele doznań. Ciało zaczęło zmieniać się w miękką plastelinę, mięśnie rozluźniały się mimowolnie, a ja zapadałem w sen. Resztką sił podniosłem się z siedzenia. Omiotłem wzrokiem wnętrze namiotu, dostrzegłem stoły z colą po przeciwnej stronie pomieszczenia. Postanowiłem uczynić dokładnie to samo, co robiłem przez ostatnie półtorej doby wielokrotnie. Napełnić bidony colą, wypić colę, uzupełnić bidony colą, iść. Przeszedłem chwiejnym krokiem kilka metrów w stronę butelek z czerwoną etykietą, po czym poczułem, że szwankuje mi żyroskop. Przestraszyłem się, że upadnę. Znacie na pewno to uczucie, kiedy człowiek schodzi z karuzeli, a zbzikowany błędnik nie jest w stanie ustabilizować rzeczywistości. Na szczęście strach przyniósł silny wyrzut adrenaliny. „Kurde, co będzie, jak teraz upadnę? A jeżeli uznają mnie za niezdolnego do dalszego biegu i zdejmą z trasy?”. Wizja DNF przy nazwisku podziałała jak sole trzeźwiące. Udało się napełnić bidony, udało się trochę napić.

Wstałem i wytoczyłem cielsko na zewnątrz, w blask dnia. Na bezchmurnym niebie słońce usadowiło się już wygodnie i dolina była skąpana w blasku poranka. Zapowiadał się kolejny upalny dzień. Tymczasem moje ciało zaczęło dygotać. Było mi tak strasznie zimno, że nie mogłem opanować drżenia mięśni. Szedłem, szczękając zębami. Widocznie zmaltretowane ciało, które znalazło się o włos od odpoczynku i snu, postanowiło głośno się zbuntować. Po chwili zatrzymałem się, założyłem bluzę, a na nią kurtkę. Na spodenki naciągnąłem długie legginsy. Na głowę czapkę, a na dłonie rękawiczki. Szedłem w tym zimowym stroju i czułem się jak kupa nieszczęścia.

Drogą do podnóża Tete aux Vents, ostatniej góry na trasie UTMB, szedł marsz zombie. I wcale nie byłem w tej grupie w najgorszej formie. Tu koleżka zaległ w krzaczorach, przegrawszy bój ze znużeniem, tam inny człapał noga za nogą. Kilkakrotnie mijałem uczestnika, który zataczał się od lewej do prawej jak pijany. Kiedy zaglądałem mu w oczy, widziałem tylko pustkę – był chyba wtedy zupełnie gdzie indziej. Co jakiś czas jednak podrywał się do walki i mijał mnie, wysforowując się do przodu, po czym na powrót gasł i przemierzał dalszą drogę zygzakiem. W pewnej chwili dostrzegłem sędziego ze skanerem, zbliżającego się z naprzeciwka. „Zdejmą go, zdejmą jak nic!”, pomyślałem. Sędzia podszedł do otumanionego biedaka, zajrzał mu w oczy, po czym… zeskanował numer i puścił dalej. Tu już panują specjalne zasady. Jeśli nie umierasz, idziesz dalej. To już zbyt blisko mety, by się zastanawiać, czy ktoś „może dalej napierać”. Tutaj albo jesteś finiszerem, albo trupem. (fragment relacji autora)

Szczyt szczytów

Ultra-Trail du Mont Blanc. Organizatorzy określają go „światowym szczytem biegania trailowego”. W ciągu ostatnich kilku lat górskie ultramaratony bardzo się umiędzynarodowiły i również coraz więcej Polaków startuje zagranicą, również w UTMB. W tym roku na dwa i pół tysiąca startujących w biegu głównym przypadła niemal setka Polaków, z których dwie trzecie dotarły do mety. Wraz ze wzrostem liczby finiszerów zmienia się nasze podejście do największego ultra na świecie. Zupełnie inaczej jawi się nam ono, kiedy myślimy o nim jak o „wielkiej pętli dookoła największej góry Europy, w której startują Kiliany i inne harpagany”, a inaczej, kiedy ukończył TO w ubiegłym roku nasz szwagier. I choć biegł blisko limitów i przez tydzień schodził po schodach tyłem, to na każdych imieninach wkurza nas tą cholerną kamizelką finiszera. Swoje robi też niesłabnąca moda na górskie ultra. Działa ona jak rzeka, której silny prąd porywa coraz to nowych biegaczy ku coraz to większym wyzwaniom, na które nie zawsze są odpowiednio przygotowani. UTMB staje się jednym z takich oswojonych wyzwań, przed którym czujemy coraz mniejszy respekt. W końcu uzbieraliśmy punkty, mimo że organizatorzy co roku podnoszą poprzeczkę, czyli na pewno damy radę, prawda? Niekoniecznie.

Górska arytmetyka

Nie można wystartować w UTMB, nie uzbierawszy odpowiedniej liczby punktów kwalifikacyjnych na wcześniejszych biegach. Nie wdając się w szczegóły – trzeba ukończyć trzy porządne, górskie setki. Przygotowania są czasochłonne, a wyjazd kosztowny. Wydawałoby się, że na starcie stają więc sami dobrze przygotowani zawodnicy. A jednak w tym roku (podobnie jak i dwa lata temu) jedna trzecia uczestników nie dotarła do mety. Przed rokiem – ponad 40%. Te odsetki DNF są niespotykane na większości zawodów, nawet trudnych i bardzo trudnych. Liczby pokazują, że UTMB to trudny wyścig, sprawdźmy zatem, co się pod nimi kryje.

Dlaczego UTMB jest trudne?

Pytanie może się wydać banalne, ale nie każdy potrafi na nie odpowiedzieć. Pewne rzeczy warto napisać jasno i wyraźnie, jak powiada klasyk: „wężykiem, wężykiem”. Po pierwsze, dystans. 170 km to bardzo dużo. W polskich warunkach trudno o tak długie biegi. Tak jak maraton to nie dwa półmaratony, tak podchodzenie do UTMB na zasadzie: „to jak Bieg 7 Dolin plus Rzeźnik”, jest zgubne. Kiedy wychodzi się z przepaku w Courmayeur po kilkunastu godzinach napierania z perspektywą, że przed nami wciąż prawie 90 km, nogi się uginają, a kolana zaczynają drżeć.

Po drugie, przewyższenia. Pamiętam, jak w pierwszych sezonach biegania ultra czułem respekt przed górami, w których robiło się po 500–600 m przewyższenia. Na profilu UTMB takie górki nie rzucają się w oczy. Tu trzeba kilka razy pokonać tysiąc i więcej metrów przewyższenia w jednym podejściu, co oznacza bitą godzinę albo dwie nieustannego podchodzenia. W czasie kilkudziesięciu godzin gromadzi się 10 tysięcy metrów podejść i zbiegów. Robicie treningowo 10 tysięcy metrów przewyższenia w tygodniu? Bo ja nie.

Po trzecie, te góry. Alpejski, kamienisty teren daje popalić nie tylko mięśniom, lecz także stopom. Ostatnia wspinaczka na Tete aux Vents to prawdziwa katorga. Podobnie z Pyramides Calcaires i zbiegiem do Lac Combal. Dochodzi jeszcze efekt wysokości. Oczywiście są wśród nas urodzone kozice, które na trzech, czterech tysiącach metrów nic nie czują. Jednak na przykład mi już powyżej 2000 m n.p.m. zaostrzają się objawy astmy oskrzelowej. Zupełnie inaczej wygląda również załamanie pogody. Nie dalej jak kilka tygodni temu, podczas UTMB 2017, trzeba było na ostatnią chwilę modyfikować trasę, żeby nie wpuścić ponad dwóch tysięcy uczestników w niebezpieczny, kamienisty teren. Kiedy zmienia się pogoda, w Chamonix robi się 15 stopni i pada. Ale już tysiąc metrów wyżej sypie śniegiem, wieje, a odczuwalna temperatura spada poniżej zera…

Po czwarte, dwie noce na trasie. UTMB startuje pod wieczór i większość uczestników spędza w górach dwie noce. A to dla sporej części pierwsza taka sytuacja w życiu. Organizm doznaje szoku i zaczyna wariować. Niektórzy zasypiają na stojąco, inni mają halucynacje, jeszcze inni zupełnie opadają z sił. Druga noc zbiera swoje żniwo.

Gdzieś w środku nocy zaczynam usypiać. Dzwonię do domu, jestem przerażony, z trudem wyrzucam z siebie słowa, zbieram nieposkładane myśli. Tracę orientację, chwilami też świadomość. Mam omamy. Widzę robaki toczące się pod nogi, omijam je, szukając stopami miejsc, gdzie ich nie ma. Wpadam w wodę. Nad głową nieustanny huk helikoptera. A może to wodospad?! Z ciemności dociera do mnie dźwięk pasterskich dzwonów. To krowy, jedyne oprócz biegaczy istoty, które ciągle nie śpią. Wchodzę do miasteczka. Muszę coś zjeść, bo czuję, jak uciekają resztki sił, mam dreszcze. Posiedzę chwilę i z zamkniętymi oczami zdecyduję co dalej. W namiocie pełno ludzi. Wyglądają koszmarnie, poszarzałe, zakurzone twarze. Zasypiają, wisząc bezwładnie nad plastikowymi talerzykami z rosołem z kostki. Ta wstrętna zupa to jedyne, co jestem w stanie przełknąć. Wlewam w siebie kolejne porcje, wygrzebuję z dna rozgotowane kluski. Wbrew temu, co zamierzałem, nie siadam nawet na chwilę. Na dworze czeka cieplutki autobus, powoli zapełniają się ostatnie wolne miejsca. Ci, którzy w nim siedzą, mają wypisaną na twarzy ulgę. Odwracam się i ruszam biegiem. Nie przechodzę do marszu aż cichną ostatnie dźwięki ulicy. Znowu las, cisza. Gadam do siebie prawie bez przerwy. Gadam zupełnie bez ładu i składu. Przepis na omlety, których nie umiem robić, prawo Pitagorasa... Ale nie jestem pewien, co wypiera co. (fragment relacji Bartka Mejsnera)

Dlaczego UTMB jest łatwe?

Dla równowagi warto przedstawić powody, dla których tak wielu biegaczy lekceważy UTMB i nie docenia poziomu jego trudności. Po pierwsze, punkty kwalifikacyjne. Część uczestników traktuje skompletowanie punktów jako gwarancję sukcesu na UTMB. W biegach, gdzie nie ma kwalifikacji, występuje niewiadoma, ale skoro sam organizator stawia określone wymogi, to jeśli je spełnię, dotrę do mety, prawda? Nieprawda. Wymogi są co roku zaostrzane, a jednak wciąż można uzyskać kwalifikację do UTMB, nie mając na koncie biegów dłuższych niż 100 km. Lubimy polegać na zewnętrznych kryteriach, które ustala ktoś trzeci, ale ostatecznie to my stajemy na rynku w Chamonix z perspektywą, że w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin musimy tu wrócić...

Po drugie, „szwagier zrobił”. Ten argument staje się z roku na rok coraz silniejszy. Statystyki nie kłamią – coraz więcej Polaków próbuje swych sił w UTMB i, mimo że procentowo może do mety dociera mniej, to jednak w liczbach bezwzględnych – więcej. Oznacza to, że w naszym otoczeniu pojawia się coraz więcej finiszerów, a w nas – coraz większa ochota, żeby samemu spróbować. I nie mam tu na myśli niczego złego – przeciwnie, uważam, że to fantastycznie. Sam dwa lata temu ukończyłem UTMB, co zainspirowało mojego przyjaciela do rozpoczęcia przygotowań. W tym roku ukończył szczęśliwie, byłem razem z nim na ostatnich metrach i czułem ogromną radość i dumę. Jeśli tylko pragnienie dokonania czegoś jest prawdziwe w naszym sercu, to nie ma znaczenia, że ktoś to już zrobił przed nami. Z drugiej strony, w takich warunkach łatwiej zlekceważyć wyzwanie. Skoro szwagier zrobił – a na dychę zostawiamy go daleko za plecami – to nam też się uda! Powtarzam: niekoniecznie.

Po trzecie, pojawia się u nas coraz więcej biegów trudniejszych, przynajmniej pod pewnymi względami, od UTMB. Tamtejsze szlaki są łatwiejsze niż te na Biegu Ultra Granią Tatr. Dystans – krótszy niż na Biegu 7 Szczytów. Nie ma błota jak na Łemkowynie. Punktów odżywczych jest bez liku, są świetnie zaopatrzone. Organizator zapewnia wyczerpujące materiały dotyczące przebiegu trasy, profilu, danych odnośnie do poszczególnych odcinków. W środowisku biegów ultra istnieje tendencja do „ekstremizacji” zawodów. Jeszcze siedem–osiem lat temu ukończenie Biegu Rzeźnika było postrzegane jako wyczyn, a na trasę „hardkora” wybierali się tylko najtwardsi napieracze. Tymczasem to jest „zaledwie” 100 km! Dzisiaj na wielu z nas taki dystans nie robi żadnego wrażenia, stąd Rzeźniki Ultra, Stumilaki i inne. Organizatorzy wyprzedzają się w pomysłach, jak bieg utrudnić – puszczą uczestników poza szlakiem, odbiorą punkty odżywcze, wprowadzą elementy nawigacyjne, zwiększą dystans... Opisywany trend to dobry temat na osobny artykuł. Bo mam wrażenie, że dzisiaj „ultra” nie znaczy już „więcej niż maraton” tylko „więcej niż inni”. Ale wracając do UTMB, jeszcze kilka lat temu uważany za „ostateczne wyzwanie”, teraz jawi się jako długi, ale już wcale-nie-taki-trudny bieg.

Przygotowanie fizyczne

Jak się przygotować do biegu na 5 km? Biegać kilometrowe interwały VO2max. Na dychę? 20–30-minutowy bieg ciągły w okolicach intensywności zawodów? Chcesz przebiec maraton? Skup się na długich wybieganiach z mocniejszą końcówką. Oczywiście to wszystko uproszczenia, ale zasada specyficzności treningu względem docelowego dystansu dobrze się sprawdza. A co z ultra? Jak trenować do 50 km, jak do 100, a jak do UTMB?

Odpowiedź oczywiście jest złożona, ale moim zdaniem w przygotowaniach do UTMB kluczowe są kwestie... pozabiegowe. Umówmy się, że ponad 50% stawki przez większość czasu maszeruje, a nie biegnie. Z tego względu większe szanse na ukończenie może mieć niegdysiejszy harcerz, który schodził kilka par butów na obozach wędrownych, niż maratoński trójkołamacz, wycieniowany tak, że babcie i ciocie załamują nad nim ręce na każdym rodzinnym obiedzie. Idąc dalej: wytrzymałość, kluczowa cecha w ultra, którą buduje się latami. Warto więc poczekać z atakiem na UTMB, nawet jeśli ktoś świetnie sobie radzi na krótszych dystansach. Znów posłużę się własnym przykładem – jestem słabym biegaczem, moje rekordy życiowe nikomu nie zaimponują, a jednak bardzo lubię biegać i to dużo, co w ciągu kilku lat pozwoliło mi nabrać sporo wytrzymałości. Podczas UTMB wyprzedziłem wiele osób lepszych od siebie, którym jednak zabrakło tej podstawowej cechy – nie w piątej czy piętnastej godzinie biegu, ale po dobie napierania i jeszcze później.

Ważne jest też przygotowanie siłowe – nasze mięśnie muszą być gotowe na 10 tysięcy metrów podejść. Dziesięć. Tysięcy. Metrów. Stąd, zamiast dokładać szósty czy siódmy trening biegowy w tygodniu, warto ten czas poświęcić na siłownię, chodzenie po schodach albo rower.

Krzywy poruszał się bardzo dziwny sposób. Brodził w trawach i zapuszczał się coraz głębiej w las. Zagłuszał swój wewnętrzny głos, który mówił coś o odpoczynku i spokoju. Wbijał końcówki kijów w ziemię, opierał na nich ciężar ciała i przebierał nogami najszybciej, jak mógł. Zejście było koszmarem. Pochylony do przodu szukał czterech punktów podparcia, aby nie runąć na kolana i twarz. Kamyki odskakiwały na boki. Co kilka sekund na nogi Krzywego rzucały się korzenie, jakby chciały go powalić, skrępować i wciągnąć w gąszcz lasu. Widział przed sobą dwa światełka, ale oddalały się one coraz szybciej. Za nim pojawiali się kolejni biegacze i bez większego problemu wyprzedzali go, w miarę sprawnie posuwając się po ścieżce do Vallorcine. Nienawidził momentu, gdy nagle w świetle czołówki widział swój cień, bo wiedział, że zza pleców wyskoczy za chwilę kolejny drapieżnik, który ma go na swoim celowniku. Jakieś pół godziny przed Vallorcine na zawodników czekała jakaś kobieta. Krzywy słyszał jej początkowo ciche, potem coraz głośniejsze „allez!”. Gdy wyłonił się z mroku, nabrała powietrza, ale „allez” ugrzęzło jej w gardle. Patrzyła jedynie niemym wzrokiem. Krzywy wywnioskował, że prawdopodobnie nie wygląda już najlepiej. Dłonie ściskające rękojeść kijków paliły do żywego. Palce nóg, porozbijane uderzeniami w kamienie, bolały coraz bardziej. Przy okazji czuł, że nie może swobodnie nabrać powietrza, bo ciało zwieszone na kijach w nieprzyjemny sposób tłamsiło płuca. Mózg produkował miliony pytań i jednocześnie miliony odpowiedzi, z których żadna nie była dobra. (fragment relacji Krzyśka Małkowskiego)

Przygotowanie mentalne

Krzywa zwalniania to termin ukuty przez Adama Kleina, naczelnego serwisu Bieganie.pl. Opisuje dobrze znane zjawisko spadania prędkości wraz z wydłużaniem dystansu. Nikt z nas nie ma wątpliwości, że im dłuższy bieg, tym bardziej będziemy musieli zwolnić. W dyskusjach nad krzywą zwalniania często pojawiają się głosy, że faktyczne wyniki w maratonie odbiegają od tego, co można by przewidywać na podstawie przebiegu krzywej. To samo tyczy się kalkulatorów biegowych – często w maratonie nie udaje się uzyskać tak dobrego wyniku, jaki wychodził z obliczeń na podstawie życiówek na krótszych dystansach. Dzieje się tak, ponieważ krzywa zwalniania (czy algorytmy kalkulatorów) biorą pod uwagę tylko faktyczne wytrenowanie biegacza, a nie uwzględniają czynników zewnętrznych. Tymczasem w miarę zwiększania się dystansu zyskują one coraz większe znaczenie – mówiąc wprost, im dłużej biegniemy, tym więcej może się spieprzyć.

W ultra, a szczególnie takim powyżej 100 km albo 15 godzin, można mieć pewność, że coś schrzani się na pewno. Trzeba mieć wyjątkowe szczęście, żeby w ciągu doby na trasie nic nas nie zaskoczyło. W większości wypadków jednak będziemy musieli stawić czoła nieoczekiwanym trudnościom, a także... kryzysom. Każdy biegacz, a już na pewno każdy ultramaratończyk, przeżył niejeden. Skurcze mięśni, problemy żołądkowe czy motywacyjna zapaść – nieważne. Znamy ten stan, kiedy w naszej głowie płonie wielki neon „DNF”, „nie ukończył”. 

 

Startując w UTMB, musimy być przygotowani na pojawienie się kryzysu oraz na konieczność radzenia sobie z nim (a także nieradzenia). O co chodzi? Wyobraź sobie, że na nogach robią ci się pęcherze. Niestety z czasem sytuacja się pogarsza i ciężko iść, a co dopiero biec. Właśnie zapada druga noc na szlaku, a do mety zostało jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Łatwo w takiej sytuacji o decyzję o wycofie. Zmęczenie osłabia moce poznawcze i odbiera zdolność racjonalnej oceny sytuacji. A przecież można spędzić pół godziny w punkcie medycznym, przespać się dwie godziny albo zwyczajnie odpocząć. I wrócić. Czym jest godzina lub dwie, kiedy ważą się losy ukończenia zawodów? A jednak wielu ultrasów podejmuje decyzję w emocjach, na wejściu do punktu, mając spory zapas do limitu. Albo nie wykorzystawszy wszystkich sposobów na pokonanie problemu.

A co z tym nieradzeniem? No cóż, czasami kryzys zwyczajnie nie mija albo trwa godzinami. Z taką sytuacją spotykamy się równie rzadko, co z koniecznością kontynuowania wysiłku przez kilkadziesiąt godzin i praktycznie nie mamy możliwości przećwiczenia tego na treningu (albo doświadczenia na krótszych zawodach). W ubiegłorocznym CCC w połowie zmagań dopadł mnie ból brzucha i nie opuścił do końca. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że skoro dolegliwość nie zniknęła przez godzinę ani trzy kolejne, to prawdopodobnie będzie trwać do mety. Kiedy zawodnik ma marzenie o wdarciu się do pierwszej setki albo osiągnięciu określonego wyniku czasowego i staje w obliczu faktu, że od teraz do mety może tylko wolniej (lub jeszcze wolniej) iść, czasami coś się w nim łamie i nie potrafi podjąć dalszej walki.

Wiele razy słyszałem opowieści, jak ktoś śmiertelnie znużony kładł się wreszcie, spał przez dwie godziny, po czym wracał na trasę z nowymi siłami. Wiele razy słyszałem „wczoraj na biegu wydawało mi się, że to koniec i oddałem numer. Dzisiaj nie jestem pewien, może jednak dałbym radę?”. Bardzo rzadko jednak zdarza mi się spotkać z sytuacją, gdy ktoś decyzję o wycofie odłożył na kilkadziesiąt minut, kilka godzin, po czym podjął walkę i ją przegrał – w ogromnej większości przypadków efektem była wymarzona meta.

Jeśli nie mamy na koncie kilku biegów powyżej 100 km lub powyżej 24 h, to na starcie UTMB musimy być przygotowani, że w Szwajcarii i z powrotem we Francji czeka nas wielkie cierpienie. Musimy być wręcz głodni kryzysu, bo on przyjdzie. Musimy być przygotowani, że po 100 km nie będziemy zwyczajnie „zwalniać”, ale niekiedy wlec się godzinami noga za nogą. Oczywiście są zawodnicy świetnie przygotowani, którzy kończą w dobrej formie poniżej 30 godzin. Ale jest ich garstka. Większość musi swoje przecierpieć. I jeszcze nigdy nie słyszałem na mecie, żeby ktoś tego żałował.

 

Co może nas „zgnoić”?

Możliwości jest wiele. Może to być pogoda. W ubiegłych dwóch latach panował niemiłosierny upał, który ścinał białka mięśni i smażył mózg na skwarkę. Pogoda, która przy krótszym biegu stanowiłaby akceptowalną niedogodność, na takim dystansie zbiera niesamowite żniwo. To nie tylko większe pragnienie czy mocniej odczuwalne zmęczenie. Sporo biegaczy w takich warunkach ma trudności z przyjmowaniem pożywienia i kończy nie tylko odwodniona, ale dosłownie pozbawiona wszelkich zapasów energii.

W tym roku było z kolei zimno, wietrznie i padało. Niżej deszcz, wyżej śnieg. Dwa najtrudniejsze technicznie fragmenty trasy zostały zamienione na łagodniejsze warianty. I dobrze, bo ślizganie się na wielkich kamieniach, kiedy porywy wiatru wytrącają cię z równowagi, a każda chwila przestoju wychładza momentalnie organizm, nie należy do rzeczy ani przyjemnych, ani bezpiecznych. W takich warunkach uczestnicy mogą się dobitnie przekonać, po co to całe wyposażenie obowiązkowe. Rozmawiałem z wieloma finiszerami. Wielu z nich podczas biegu założyło na siebie wszystko. Wszystko, co tylko mieli ze sobą. Bluzy, kurtki, czapki, dodatkowe spodnie, rękawiczki, buffy...

Skoro jesteśmy przy sprzęcie, może się on okazać pułapką, np. niewłaściwie dobrane buty. Na moje UTMB zabrałem model z miękką podeszwą pozbawioną płytki. Do setnego kilometra było dobrze i gdybym biegł w nich CCC, na mecie pewnie wychwalałbym obuwie pod niebiosa. UTMB ma jednak 170 km, z czego ostatnie 50 było istną drogą przez mękę. Każdy kamień pod stopą powodował przenikliwy ból i paraliżował całe ciało. Czy mogłem to przewidzieć? Być może. Czy miałem szansę stwierdzić to na treningach? Praktycznie żadnej.

Może wystąpić nietolerancja flory bakteryjnej miejscowej wody. Skręcenie kostki na śliskim kamieniu. Może kamyk wpadnie do buta i zorientujemy się, jak będzie już za późno. Opcji jest bez liku, ale prawie na pewno „coś” się wydarzy. I nie można wtedy panikować. W tegorocznym Hardrocku Kilian Jornet po 20 km biegu wybił bark. Pokonał kolejne 140 z ramieniem na temblaku, za który posłużyła kamizelka biegowa Salomona. Można? Można.

Na zbiegu do Courmayeur w połowie się poddałem. Przecież nie bez walki. Trudno mówić o poddaniu się bez walki, mając już pokonane blisko 8o km. Potwornie cierpiałem już od wielu godzin. Ból brzucha. Zaczynał się w okolicy pachwin, kończył na splocie słonecznym. Przyspieszenie, skurcz, zmiana nachylenia, skurcz, zmiana kierunku ruchu – to samo. Pojedynczo, potem seriami i w końcu bez przerwy. Dzwonię do Kamila – schodzę z trasy, decyzję już podjąłem. Krótka cisza w słuchawce, po czym on spokojnym głosem odpowiada: „Przemyśl to, jest dużo czasu, odpocznij, poleż, rozluźnij się”. Chwilę później leżę na kamiennej, zimnej podłodze, nie mogę się ruszać z bólu. Przychodzi wiadomość, już w innym tonie, jakby czuł, czego potrzebuję: „Masz iść… Trzeba walczyć, każdy ma swój krzyż. Weź stoperan i sól, odpocznij i ruszaj dalej, płacz, sraj i biegnij do mety!”. I jeszcze to: „Bartek, jeśli jakiś leń w głowie mówi ci, że nie dasz rady… Zabij go, twoja głowa wie, że ciało da radę! Jesteś Wielki! Z podziwem patrzę na twój wyczyn”. Zamykam oczy, oddycham głęboko… Po twarzy spływają mi łzy. Postanawiam zrobić coś dla tych, którzy we mnie wierzą i czekają na mecie. Wiem, że nie dam rady ukończyć biegu, ale pobiegnę do setnego kilometra. Dam z siebie więcej, przecież zawsze jest jakieś dalej i jeszcze. Wola ludzka jest silniejsza od bólu, strachu i rezygnacji. „Mam nadzieję, że jeszcze żyjesz… Nie poddawaj się, wszyscy tutaj czekamy”. Wstaję pomału, jakby z obawą, że się rozsypię, przemywam twarz. Czas na prawdziwą walkę. Ultra zaczyna się dopiero tam, gdzie każdy następny kilometr naprawdę boli. Jesteś ultrasem? Chcesz nim być? Naucz się cierpienia, oswój i pokochaj swój ból. (fragment relacji Bartka Mejsnera)

Szacun

Wielka pętla dookoła masywu Mont Blanc to nie tylko fajna wycieczka plus lansiarska kamizelka na mecie. To również przygoda duchowa, z której wraca się często odmienionym, zahartowanym albo zwyczajnie lepszym. Na metę wbiega François d’Haene. Właśnie wygrał najsilniej obsadzony bieg w historii dyscypliny. Z tyłu zostawił wszystkich, jest mistrzem kosmosu, królem, debeściakiem. W wywiadzie prosi kibiców, żeby taką samą owację zgotowali Jimowi Walsmleyowi, który biegnie jako czwarty albo piąty, a z którym dzielił pozycję lidera w pierwszej połowie wyścigu. Niedługo potem do mety dobiega Kilian – najbardziej utytułowany i najbardziej znany zawodnik górskiego trailu. Na jego twarzy widać zmęczenie, a jednocześnie ogromną radość z sukcesu François. W wywiadzie też nie chce mówić o sobie. Takich to mamy mistrzów, z najszlachetniejszego kruszcu.

Dobę później Francois wraca na metę, by powitać ostatniego finiszera i wspólnie z nim wejść na podium, na którym zbiorą wielkie owacje. Ten szacunek jest na UTMB wszechobecny. Widać go w oczach zawodników, kibiców i wolontariuszy.

Tekst: Kuba Krause

Zdjęcia: Piotr Oleszak

Materiał ukazał się drukiem w Magazynie ULTRA#13