Często spotykamy się z historiami o tym, jak to typowy „kanapowiec” na pewnym etapie swojego życia postanawia coś zmienić i udowodnić innym, że potrafi więcej niż myślą. Kupuje wtedy koszulkę, spodenki, buty sportowe i rusza na siłownię lub na klepanie kolejnych kilometrów biegu. Po kilku miesiącach osiąga założony cel i może się zaśmiać w twarz wszystkim tym, którzy wcześniej z niego szydzili.
Na YouTube można obejrzeć film pt. „Jak przebiec Bieg Rzeźnika po dwóch miesiącach przygotowań, od zera” stworzony przez człowieka, który rzekomo w życiu zawodowym zajmuje się szeroko pojętym coachingiem. Film niby motywuje i pokazuje, że niemożliwe nie istnieje. Ale czy aby na pewno? Osoby, które z bieganiem długodystansowym nie są zaznajomione, traktują tego typu produkcje jako źródło inspiracji. Być może myślą, że bieganie ultra to rzecz banalna, która nie wymaga większego wysiłku skoro po dwóch miesiącach jako takich treningów można pyknąć po Bieszczadach 80 kilometrów w 16 godzin. Doświadczeni biegacze łapią się za głowę i nie dowierzają, że można w taki sposób narażać swoje zdrowie. Sam padłem ofiarą nadmiernie wyżyłowanej ambicji i chciałbym się podzielić moimi doświadczeniami. Ku przestrodze.
Sierpień 2013 r. Siedzę przed telewizorem w towarzystwie pizzy i butelki piwa. Skaczę znudzony po kanałach i nagle stop. Jeden z programów przykuwa moją uwagę. Dokument o tym, że rzesza biegowych świrów popyla po Bieszczadach przez 16 godzin tylko po to, by na koniec dostać medal z gliny. Oglądam z zaciekawieniem i nie dowierzam, że można być aż tak zakręconym, żeby biegać takie dystanse z własnej i nieprzymuszonej woli. Tak się złożyło, że kilka dni po emisji tegoż dokumentu miałem okazję „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady” na długi weekend z paczką znajomych. Nie byłem tam od dziecka i bardzo jarałem się na myśl o przejściu połonin i zdobyciu innych ciekawych szczytów. Któregoś dnia schodząc z Caryńskiej zastanawiałem się, jak ci ludzie z filmu dokumentalnego zbiegają. Przecież można sobie zrobić całkiem porządną krzywdę, jeśli zaliczy się glebę. No ale do odważnych świat należy, więc zdecydowałem się spróbować. Puściłem nogi, ramiona szeroko i ogień w dół. Jakaż była moja satysfakcja, gdy szczęśliwie dobiłem do parkingu i na resztę bandy czekałem dobre kilkanaście minut. Poczułem, że jednak to bieganie po górach może być całkiem fajne. A może by tak spróbować? Nie, to się nie może udać. A może jednak? Raczej, nie. Na pewno? A co tam! Raz się żyje. Postanowiłem, że lada dzień rozpocznę treningi i stanę się ultrasem z krwi i kości.
W życiu już tak bywa, że teoria nie idzie w parze z praktyką. Do tej pory nie biegałem długich dystansów. Trenowałem w czasach szkolnych biegi sprinterskie i piłkę nożną, a bieganie długodystansowe traktowałem jako największe zło. Trzeba było się jednak przemóc i ruszyć cztery litery. Tak też zrobiłem. Tyle że dopiero w lutym! Pierwszym sukcesem było znalezienie partnera do Rzeźnika. Utworzyłem drużynę razem z drugim Michałem, do którego zwracam się „Misiek”. Nie przeszkadzało mu to, że do tej pory nie biegałem na długich dystansach, a moją jedyną aktywnością fizyczną od czasu ukończenia liceum były sporadyczne treningi na siłowni. Poza tym uprawiałem tylko kanaping, imprezing, piwing i jedzing.
Kolejny sukces to losowanie, dzięki któremu dołączyliśmy do listy startowej. Skoro zostaliśmy wylosowani, to przyszedł najwyższy czas, aby rozpocząć treningi. Kupiłem buty trailowe, jakieś najprostsze leginsy oraz koszulki biegowe i zacząłem po prostu biegać. A może raczej człapać. Hmm, a może jednak dogorywać. Sam już nie wiem jak to nazwać. Treningi polegały na tym, że przez pierwszy miesiąc starałem się biegać po 10 km trzy razy w tygodniu. Szło całkiem nieźle. Problemy pojawiły się, gdy zacząłem dokładać nagle większe wybiegania w weekendy. Nigdy nie zapomnę bólu nóg, który towarzyszył mi po zrobieniu pierwszej dwudziestki. No ale byłem kozak, bo przebiegłem bez zatrzymywania się! Prawdziwy ultras! Tak człapałem przez kolejne tygodnie i nawet polatałem trochę z Miśkiem po wydmach w Falenicy. Nieodpowiedzialne treningi musiały się w końcu zakończyć klapą i tak też było.
Na ok. miesiąc przed wyjazdem w Bieszczady zaczęło pobolewać mnie kolano po zewnętrznej stronie. Wizyta u fizjo i szybka diagnoza – ITBS. Fizjoterapeuta tylko złapał się za głowę, kiedy opowiedziałem mu o moich treningach i planach. To już powinno było dać mi do myślenia. Niestety nie dało... Człapałem tak dalej pomimo bólu i nieudolnych prób samodzielnego pozbycia się kontuzji. Na dwa tygodnie przed biegiem ból był taki, że ciężko było mi chodzić. Postanowiłem przeczekać ostatnie dwa tygodnie bez biegania. Totalny luz. Tylko rozciąganie, rolowanie i zimne okłady. Misiek w międzyczasie zrobił maraton i dołożył kolejną cegiełkę do swojego biegowego CV. W czasach szkolnych z powodzeniem śmigał długie dystanse, a i na studiach przecież nie próżnował. Nadszedł w końcu czas wyjazdu w Bieszczady. Pełen wiary w sukces wsiadłem w auto, zabrałem po drodze Miśka i ruszyliśmy w nieznane.
Mój debiut w ultra mogę skwitować tylko jednym słowem – głupota. Otejpowany ruszyłem na trasę z Komańczy z nadzieją, że dotrzymam bez bólu przynajmniej do połowy dystansu. Nic z tego. Problemy pojawiły się już w okolicy Jeziorek Duszatyńskich. Zacząłem podświadomie odciążać prawą nogę i zaraz za przełęczą Żebrak ten sam problem zaczął pojawiać się w lewej kończynie. Wiara w sukces spadła niemal do zera. Z grymasem bólu na twarzy doczłapałem do Cisnej. Przyznam, że tam już chciałem podziękować za dalszą zabawę. Otuchy dodali bliscy, którzy dopingowali mnie na miejscu, i Misiek motywujący mnie do ruszenia tyłka na kolejny etap. Zdecydowałem, że powalczę. Pierwsze podejście od Cisnej było dla mnie katorgą. Widziałem przed sobą w oddali Miśka, który pocinał przed siebie niczym kozica. Pomyślałem sobie wtedy, jak żenującym widokiem jest moje szuranie pod górę z jęzorem wywalonym na brodę. Gdy dobiłem w bólach i mękach do drogi Mirka pomyślałem, że może jest jednak jakaś szansa na dokończenie zawodów w naszym wykonaniu.
Nic z tego. Smerek i Połonina Wetlińska zweryfikowały mój brak wyobraźni i pokazały, że nie zasługuję jeszcze na zmaganie się z ultradystansem. Zaraz po wyjściu na grań totalnie mnie odcięło. Nogi odmawiały posłuszeństwa, a żołądek chciał wyrzucić z siebie wszystko. Stałem tak kilkanaście minut, nie wiedząc co robić. W końcu ruszyłem dalej, ale powietrze uchodziło ze mnie z każdym kolejnym krokiem. Pamiętam doskonale, jak przy Chatce Puchatka powiedziałem Miśkowi, że ja już odpuszczam i że jest mi przykro. Rozumiał. Poklepał po plecach i podniósł na duchu. Zejście do Berechów było strasznym doświadczeniem. Zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Była to sromotna porażka. Moja głupota przeżuła mnie i wypluła bez cienia litości. Betonowe nogi przez kolejne kilka dni uświadamiały mi, z jak małą motyką porwałem się na słońce nieświadomy konsekwencji. Najbardziej jednak bolało mnie to, że zawiodłem Miśka. Do dziś ciężko mi jest się z tym pogodzić, choć, paradoksalnie, sytuacja ta umocniła jeszcze bardziej naszą przyjaźń.
Kolejne miesiące upłynęły pod znakiem rozbratu z bieganiem. Postawiłem na rehabilitację i spokojne podejście do tematu od nowa, krok po kroku. Bogatszy o zebrane doświadczenie więcej czasu poświęciłem na studiowanie planów treningowych, porad fizjoterapeutycznych i innych ważnych aspektów biegowego rzemiosła. Wróciłem do treningów i na spokojnie zwiększałem swoje obciążenia oraz cele. Wszystko z chłodną głową, która skutecznie wyhamowywała nadmiernie napompowaną ambicję. Na owoce nie trzeba było długo czekać. Wszystko dalej potoczyło się tak jak powinno. Po roku wróciłem w Bieszczady i z całkiem przyjemnym dla oka wynikiem przebiegłem Rzeźniczka. Razem z Miśkiem kilka miesięcy później ukończyliśmy Bieg 7 Dolin (64 km), biegnąc przez cały dystans ramię w ramię i razem wbiegając na metę. Cieszyłem się niezmiernie, że udało się to osiągnąć „drużynowo”, choć zawody te mają charakter indywidualny. Potem inne biegi uliczne, Wielka Prehyba i na koniec wisienka na torcie – ukończony Bieg Rzeźnika. Bez bólu, bez narzekania, bez problemów żołądkowych i z uśmiechem na ustach. Misiek nie mógł wtedy mi towarzyszyć, więc pobiegłem z Kamilem, który również był świetnym kompanem.
Ciągle wyznaczam nowe cele, ciągle wzbogacam swoją wiedzę i bagaż doświadczeń po to, by napierać przed siebie. Krok po kroku, bez napalania się. Wszak jestem przeciętnym Kowalskim z nizin, który spędza osiem godzin dziennie za biurkiem, a nie zdrowym jak byk góralem połykającym dzień w dzień stos kilometrów po pagórkach. Chłodna głowa to podstawa i gwarant ultrasukcesów. Taka sroga lekcja na początku ostudziła mój zapał i pozwoliła mi wprowadzić zmiany nie tylko w kwestii biegania, lecz przede wszystkim w codziennych zmaganiach z przeciwnościami losu. Co ważne, zacząłem słuchać swojego organizmu i cierpliwie piąć się w górę ku swoim wymarzonym szczytom. Z uśmiechem i dbałością o zdrowie, bo w końcu to ono jest najważniejsze. Bądź zatem świadomym ultrasem drogi czytelniku, a nie ultrażółtodziobem, jakim byłem ja. Na zdrowie!