Domi, Ty już po treningu?
Tak, ale dzisiaj było lekko – spinning i swobodna dyszka na bieżni. Dokąd jedziemy?
No jak dokąd, do cukierni. (śmiech)
Jak Ty mnie znasz. (śmiech) Ale raczej zjem dobre drugie śniadanie, bo zaraz pędzę do fizjo.
Ile godzin w tygodniu trenujesz?
Uzbiera się kilkanaście. Teraz dopiero się zacznie. Rok 2019 to ma być prawdziwa orka i sprawdzian moich celów i maratońskich możliwości. Rok przedolimpijski. Albo wytrwam, albo ucieknę w ukochane góry. (śmiech)
Ja się trochę gubię – maraton i igrzyska czy jednak ultra? Skąd nagle pomysł na te Chiny?
- Ostatni startowy wyjazd do Chin, to nie był pomysł od czapy. Miałam biec w Poznaniu jako pacemakerka na 3 h, ale złamała mnie choroba, więc Chiny potraktowaliśmy jako zamiennik niedoszłego zającowania. Dobre wprowadzenie w trening, bo ten rok przeznaczony był na porządne rozbieganie. Przy okazji wybiła 10. rocznica małżeństwa z Maćkiem, więc połączyliśmy bieganie ze zwiedzaniem. Nasza wymarzona Ameryka Południowa była tym razem finansowo poza zasięgiem, więc wykorzystałam zaproszenie od organizatorów zawodów w Chinach. Też było przyjemnie. Dzieciaki zostały u dziadków, a my Pekiny, Szanghaje, Wielki Mur. A podczas zawodów najbardziej obawiałam się różnicy temperatur, bo u nas zrobił się chłód, a tam było ciepło i bardzo wilgotno. Na szczęście upalne lato w tym roku w Polsce nieźle przygotowało nas, biegaczy, do radzenia sobie z wysokimi temperaturami.
Trener Duklanowski nie ma chyba z Tobą lekko? Kto ma z kim trudniej?
Nie wiem, kto ma z kim trudniej, Hubert też nie jest łatwy. (śmiech) Od kiedy zrezygnowałam z pracy przed rokiem i postawiłam wszystko na jedną kartę, wszystko jest trudniejsze. Nie ma się co oszukiwać, niektóre starty muszą uzupełnić budżet domowy, bo kasa nie wpływa co miesiąc regularnie na konto. W wielkich, dobrze opłacanych, komercyjnych imprezach konkurencja jest duża, muszę czasami szukać innych kierunków i sposobów. W Chinach wysokie podatki ostro przycięły moją nagrodę za zwycięstwo, ale coś tam zostało. Wszystkiego na miejscu z mężem nie rozpuściliśmy. (śmiech) Moje starty zarobkowe burzą trochę plan przygotowań, ale ten sposób życia wymaga kompromisów. To będzie najtrudniejszy rok naszej współpracy – dowiemy się, czy mam o czym marzyć w kontekście igrzysk. Już wiem, że to będzie trudne z moimi ciągotami do innych zawodów. Uwielbiam startować, ścigać się, rywalizować. To mnie napędza.
Właśnie, pytanie typu trudny banał – dlaczego biegasz?
Są trzy główne powody. Pierwszy, żeby się dobrze czuć. Po bieganiu czuję się dobrze ze sobą, szczęśliwsza, traktuję to jako „dobre” uzależnienie. Nie powiem „zdrowe”, bo to sport wyczynowy, często blisko granic wytrzymałości. Zwłaszcza trening do maratonu, gdy po płaskim trzeba wyklepać przy sporych przeciążeniach tysiące kilometrów. Ale po treningu czy zawodach zawsze mam wielką satysfakcję. Jak po czekoladzie, ale po bieganiu frajda i endorfiny trzymają dłużej. Uwielbiam czekoladę! (śmiech) Po drugie, kocham rywalizację. Jestem zawzięta, lubię wygrywać, ścigać się z innymi, bić rekordy życiowe. Z moim charakterem pasowałabym do piłki nożnej, ale gdy byłam mała, nie była popularna wśród kobiet. Nikomu bym nie odpuściła i pewnie miałabym sporo żółtych kartek. (śmiech) Trzeci, czyli potwierdzanie, że jest się dobrym, dążenie do tego, żeby być lepszym, startowanie w różnych biegach, na różnych dystansach, żeby się sprawdzić i poprawiać. Lubię mieć sprawne ciało, mogłabym je na pewno wyfitować innymi metodami, ale bieganie i elementy siłowe w moim treningu wystarczą. Musi być w nim przede wszystkim tlen, wysiłek aerobowy. Reszta to zajęcia uzupełniające, choć przyznam, że jest ich sporo.
A ten sport to tak od zawsze?
W szkole podstawowej uprawiałam łyżwiarstwo figurowe. Miałam też dobre warunki fizyczne do gimnastyki. Mnie najbardziej na łyżwach kręciło wykonywanie ewolucji, skoków, ta część czysto sportowa, a nie taniec i wrażenia artystyczne. Zawsze był sport – konie, wspinaczka, narty. Byłam instruktorką fitness, nieźle pływałam, szybko osiągałam dość wysoki poziom, ale raczej w sportach indywidualnych. Już jako czterolatka zdobyłam z rodzicami Śnieżnik, często urządzaliśmy sobie rodzinne, coraz dłuższe górskie eskapady. Potem zrobiłam nawet papiery na przewodnika beskidzkiego, bo było w liceum i na studiach chodzenie z namiotem i plecakiem, szukanie samotności i siebie w tych górach. Od kiedy biegam, to już po górach raczej nie spaceruję, wybieram szybsze tempo. (śmiech) Jestem z Łodzi, od kilkunastu lat mieszkam w Warszawie, ale w górach czuję się najlepiej. Nie wiem, czy mogłabym na stałe w nich mieszkać, jestem rozdarta, bo lubię tempo miasta, jak w nim dużo się dzieje, to do mnie pasuje, mnie wszędzie pełno. Kocham odkrywać za to różne góry – Andy to dla mnie numer jeden! W Polsce dla odmiany Beskid Niski, idealny dla mnie do biegania. Nie potrzeba wysokich szczytów, pasma beskidzkie gwarantują mi więcej w biegu niż wspinaczki.
Czytałem ostatnio na blogu, że starszy syn już podkrada Ci jeansy. A młodszy? Jak oni traktują Twoją szaloną biegową pasję i zmiany w Waszym życiu?
Kacper ma pięć lat i dopiero zaczyna rozumieć moje bieganie. Bartek jest o trzy lata starszy, to właśnie on buchnął mi ostatni spodnie. (śmiech) Właściwie to dopiero po narodzinach młodszego syna zaczęłam trenować na serio. Kacper jeździł ze mną na treningi, obozy, zawody. Bartek już wtedy chodził do żłobka i przedszkola, miał więc czas zorganizowany do wczesnego popołudnia. Jest to dla nich naturalne, ale sami zbyt często nie startują. W domu nie ma presji, żeby szli, no, biegli w moje ślady. Zależy mi na pewno na tym, żeby poszli do szkół sportowych i nie odpuszczę nawet na krok! Chcę, żeby byli sprawni ogólnie, żeby uczestniczyli w różnych zabawach sportowych, nie muszą za wszelką cenę osiągać mistrzostwa w żadnej z dyscyplin. Jako mama zderzam się z wieloma dylematami – chciałam mieć dzieci, kocham moich synków nad życie, chcę mieć pasję i bieganie na wysokim poziomie, które pochłania bardzo dużo czasu i energii, ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.
Dom, mąż, synowie, praca i wyczynowy sport – da się to połączyć na dłuższą metę?
Próbuję od roku, wcześniejsze dwa lata to była walka, wielkie obciążenie. Dzieciaki, trening, praca, dzieciaki, trening, sen. Dla siebie nie miałam czasu w ogóle. Stąd decyzja, żeby zostać profesjonalną biegaczką, oczywiście na miarę możliwości. Śmieję się, że w moim wieku sportowcy to kończą kariery, a nie stają na jej progu.
Co na to mąż? Pełna sielanka czy są tarcia? Maciek ma w ogóle układ nerwowy?
Zdarzają nam się spięcia, że życie jest podporządkowane pod mój sport. Ale sport też jest ważny dla Maćka, choć to sport z innej bajki. Maciek ma swoją trasę 11 km, pokonuje ją regularnie i czuje się z tym dobrze. Przeleciał maraton, parę górskich biegów, które bardziej mu się podobały, ale twierdził po nich, że długo trwają. Wybiera kameralne imprezy, w których startuje niewiele osób i nie ma asfaltu. Oczywiście jest moim wiernym kibicem. (śmiech) Za nami 10. rocznica ślubu, więc nie jest źle.
Domi, w jakich biegach Ty się tak de facto specjalizujesz?
Maraton i biegi górskie na dystansach okołomaratońskich – między 35 a 50 km. Biegi dłuższe to mój cel, ale muszą jeszcze co najmniej dwa lata poczekać. Przede wszystkim uliczne 100 km, marzy mi się rekord Europy na 100 km – teraz to 7 h 17 min. Postaram się złamać 7 h na setkę. Rekord świata kobiet jest raczej poza zasięgiem – Japonka wykręciła tempo 3:56 min/km. W górach też dystanse 100 km+, cały cykl UTWT to może być wspaniała przygoda. Zwiedzanie tych wszystkich miejsc, zawody w różnych częściach świata. No dobra, rozmarzyłam się, a muszę skoncentrować się na dystansie królewskim.
No dobra, załóżmy, że polecisz maraton w 2:29 i co potem?
Jeżeli będę się w stanie utrzymywać regularnie poniżej 2 h 40 min, to przynajmniej raz w roku powalczę o podium w jakimś maratonie. Jeśli moja misja olimpijska zakończy się powodzeniem, wtedy czekają wspomniane powyżej wyzwania. Na pewno nie zawieszę boostów na kołku. (śmiech)
Wróćmy do ostatniego sukcesu, co tam Domi w ultraświecie? „Chińczyki trzymają się mocno?”
Oj, mocno. Byłam w Chinach drugi raz, wcześniej kilka dni, ale tylko na zawody, gdzieś w okolicach Wietnamu, więc nie było okazji, żeby poznać Chiny ciut lepiej. Wiadomo, że na zwiedzenie tego kraju potrzeba miesięcy, ale tym razem chcieliśmy z mężem zaliczyć najważniejsze atrakcje, kilka wielkich miast, no i oczywiście Wielki Mur. Nie spodziewałam się, że Wielki Mur jest aż tak... wielki. Choć było sporo sypiących się odcinków, to i tak budowla robi wrażenie. Jest olbrzymia, ciągnie się przez góry, dziwne było wrażenie i świadomość, że zmarli, którzy wycieńczeni padali przy morderczej budowie, byli wmurowywani w jego konstrukcję... Kiedyś na pewno wrócę tu na maraton! Nasz pobyt zaczęliśmy od miasta, w którym rozgrywał się bieg – bagatela kilkanaście milionów mieszkańców, wszędzie socrealistyczne blokowiska. Potem szybki pociąg do Szanghaju – kilka godzin i 1300 km przejechane. Dopiero jak stoisz na stacji i przejeżdża obok taki superszybki pociąg, to można poczuć tę kosmiczną prędkość. Szanghaj różni się od pozostałych miast chińskich, stare targi, w samym mieście nie ma gdzie pobiegać, no chyba że po schodach, po płaskim trzeba jechać dalej. Metro przeogromne. Huangzhou niby nieduże miasto jak na Chiny, zbudowane wokół zabytkowego jeziora, więc wielkomiejski smog non-stop unosi się nad wodą. Chińczycy masowo pokochali turystykę, więc wszędzie ich pełno. Jedzenie fantastyczne, mnóstwo warzyw i owoców morza, różne kuchnie, ryż na różne sposoby, Kantończycy zjedzą wszystko, co ma cztery nogi oprócz krzesła, więc nawet pies był w menu, ale oczywiście pominęliśmy ten „smakołyk”. W Pekinie niepodzielnie rządziła na naszych talerzach kaczka. Przepysznie przygotowana, o dziwo bardzo popularny jest też karp, więc mieliśmy lekkie smakowe wprowadzenie w magię Świąt Bożego Narodzenia. Zupa z głową karpia i pływającym szkieletem była wyśmienita. Brakowało mi czekolady, wcinałam za to raczej mało słodkie desery z zielonej herbaty. Pierożki na parze z różnym nadzieniem, makarony ryżowe, kapusta na tysiąc sposobów. Chińczycy kojarzą Polskę oczywiście głównie z Robertem Lewandowskim, jednak turysta z Europy to nadal atrakcja, zwłaszcza w niedużych lokalnych knajpkach, a takich z Maćkiem szukaliśmy. Właściciele robili sobie z nami zdjęcia na pamiątkę. Jedzenie pikantne, ostre, w lokalnych miejscach zero po angielsku, więc trzeba było dogadywać się na migi – Maciek tańczył przedszkolne kaczuszki i mówił: kwa, kwa, kwa, a po chwili z apetytem wsuwaliśmy pieczoną kaczkę. Kawa słaba, musiałam bez niej żyć. Chińczycy są wierni zielonej herbacie. Ratunkiem był Starbucks. Ciekawa przygoda, mnóstwo kibiców podczas zawodów, bo wszystko pewnie odgórnie sterowane, raczej nie zastanawiasz się, czy byli tam, bo sami chcieli, czy jednak obligatoryjnie. Transmisja w tv, kwiaty, wywiady, przy okazji szybka analiza mojej techniki biegu. Dostrzegłam pewne niedociągnięcia...
Jakie?
Ja zawsze powtarzam, że po maratonie najbardziej boli mnie... szyja. (śmiech) Pracuję nad tym z fizjoterapeutą. Spina się w czasie biegu, nie kontroluję tego, po prostu robię swoje, a później walczę z bólem.
Bieganie i zwiedzanie, u Ciebie to chyba nieźle działa, co nie?
Ten pakiet jest najpiękniejszy, to jest idealne połączenie. Dzięki bieganiu byłam już dwa razy w Chinach, w moim paszporcie i wspomnieniach jest też Australia, Nowa Zelandia, Peru, Chile, RPA, Korea. Dokądkolwiek wyjeżdżam, szukam przeważnie miejscówek pod kątem biegania – chociaż jakiś park musi być w okolicy. Ale jak jest miasto, korki, smog i korki, to wybieram siłownię, bieżnię, spinning.
Zdarza Ci się nudzić, bimbać na kanapie, robić jedno wielkie nic? Czy odpoczywasz w truchcie i desce?
Odpoczywam, czytając książki. W łóżku, w podróży, w każdej pozycji. Ale żeby tak kompletnie nic... to tylko jak mnie sen zmorzy. (śmiech)
Czy Twój sport to praca na cały etat? To bardziej hobby czy praca?
Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Mam nadzieję, że hobby może być pracą.
Masz za sobą pracę w kilku czołowych firmach biegowych. Jak oceniasz polski rynek biegowy przez pryzmat swoich doświadczeń – zawodowych i sportowych?
Rynek biegowy w Polsce cały czas się rozwija, choć ta dynamika jest już nieco inna niż dwa–trzy lata temu. Teraz widać, że jest spora grupa osób, które są w stanie przeznaczyć na sprzęt sportowy bardzo duże pieniądze, polują na nowości. Z drugiej strony dość duża oferta na sklepowych półkach pozwala na upolowanie naprawdę fajnych rzeczy w dobrych cenach. Biegacze są coraz bardziej świadomi swoich potrzeb, nikogo już nie dziwi, że buty do biegania powinny być dobrane nie tylko rozmiarem.
Jesteś łasuchem, uwielbiasz słodycze, co najbardziej?
Czekoladę! Najlepiej z solonymi migdałami.
Nadal lubisz się zaangażować w sieci w trudne tematy, czy jednak trochę częściej odpuszczasz? Dojrzewasz? (śmiech)
Najczęściej odpuszczam, ale zdarza się, że skomentuję. Zawsze mówienie prawdy było dla mnie najważniejsze i przez to mam czasami kłopoty. Nie wszystko jest piękne, nie każde zachowanie należy chwalić. Z drugiej strony, każdy popełnia błędy, grunt to potrafić to dostrzec. Internet daje możliwość hejtu, komentowania w sposób bardzo niegrzeczny. Ludzie nie czytają ze zrozumieniem (zazwyczaj kończy się na dwóch–trzech linijkach) i potem mamy gównoburze...
Polscy lekkoatleci, w tym maratończycy, raczej nie zbijają koksów na swoich startach, trzeba walczyć o każdego sponsora. Jak u Ciebie z finansowaniem pasji?
Cały czas czekam na sponsora. (śmiech) Współpracuję z Adidasem, projektowo zdarza się z różnymi markami, ale jest to ciężki kawałek chleba.
Czasami zaskakują mnie Twoje wielkie treningowe obciążenia, dwie supermocne jednostki dzień po dniu na przykład. Jak się regenerujesz?
Dotychczas nie potrzebowałam specjalnej regeneracji, ale coraz częściej czuję, że odpoczynek jest równie ważny, co trening. Przynajmniej raz w tygodniu jestem w klinice Fizjoperfekt (leczę doraźne bolączki lub korzystam z masaży). Raz–dwa razy w tygodniu biorę kąpiel solankową (szczególnie w zimie to przyjemny rytuał). Chodzę do sauny. Po mocniejszych treningach suplementuję się BCAA lub Regenerem Nutrendu. To tyle.
Skąd biorą się Twoje problemy żołądkowe? Łatwiej chyba z nimi żyć, maskować je w ultraświecie? W maratonie nie przystaniesz na minutkę, nie skoczysz na chwilę w ustronne miejsce, bo cały plan legnie w gruzach. Znalazłaś źródło niedoskonałości? Psychika, niewydolność układu pokarmowego przy przeciążeniu czy ten typ tak ma i basta?
Nie wiem. Próbuję rozgryźć ten problem. Od dziecka mam problemy żołądkowe, a że lubię jeść wszystko... Mam wrażenie, że czasami przed zawodami za bardzo staram się odżywiać perfekcyjnie i wtedy wszystko szlag trafia... Nerwy też robią swoje.
„Trail w mieście”, czyli Twoje ćwiczenia z ostatniego numeru ULTRA to świetne wsparcie dla mieszczuchów marzących o bieganiu po górach. Ludzie zmieniają swoje nastawienie i czują, że samo klepanie kilometrów to za mało?
Ja biegam przynajmniej o 1/3 mniej kilometrów niż inni maratończycy, dwa razy mniej niż Japończycy. Ale dużo ćwiczę, jeżdżę na rowerze. Nie mam świra na punkcie dzienniczka treningowego, nie dokręcam kilometrów. Poza tym lubię inne aktywności (rzecz jasna jako dodatek).
Czy jest dystans, na którym nie robisz już postępów? Czujesz, że brakuje mocy, siły, wytrzymałości?
Na szczęście jeszcze nie. (śmiech)
Szykujesz się na kolejne Wings for Life? Uda się przekonać Huberta Duklanowskiego do „małych” korekt w planie treningowym?
Zobaczymy...
Masz jakieś wyjście awaryjne? W pracy zawiesiłaś kartkę: „Wyszłam pobiegać, zaraz wracam?”
Na razie żyję marzeniami. Ale zrezygnowałam z pracy z myślą, że pewnie za jakiś czas będę chciała/musiała wrócić. Zobaczymy. Na pewno nie traktowałabym tego jako porażki, bo właśnie przeżywam najlepszy okres w życiu!
Domi, wielkie dzięki! No to zasuwaj w 2019 r., ile wlezie! Zdrówka!