Redakcja KR

"Tomek Kowalski" - biegowa ballada o moim synu

Karpacz, 23.11.2017

Mój syn kochał góry i pozostał w nich na zawsze. 5 marca 2013 r. uczestniczył w pierwszym w historii zimowym zdobyciu Broad Peaku, lecz nie zdołał bezpiecznie wrócić do bazy. Ani do domu. Mój syn był wspaniałym, dobrym człowiekiem. Od 2014 r. w Karkonoszach odbywa się bieg jego pamięci. Bieg zainspirowany nie jego tragiczną śmiercią, lecz jego pięknym, barwnym życiem – Zimowy Ultramaraton Karkonoski im. Tomka Kowalskiego. Bieg imienia mojego syna.

ZUK to dla mnie doroczne spotkanie z Tomkiem. Znam wielu biegaczy i wszystkich wolontariuszy – nie zawsze z imienia, ale na pewno z widzenia. To są głównie jego znajomi ze studiów w Poznaniu. To były fajne czasy, kiedy do nich jeździłem – mieszkali na Garbarach, w takiej komunie. Było ich chyba ze 20 osób w jednym pokoju. Ci sami ludzie pomagają nam teraz przy organizacji biegu, wkładając w to całe serce. A my z żoną tak się z nimi zżyliśmy, że stali się dla nas kimś więcej niż przyjaciółmi. Traktujemy ich jak własne dzieci.

Tomek wyprowadził się z domu zaraz po liceum. Wyjechał z Dąbrowy Górniczej do Poznania na studia. Mimo to widywaliśmy się często. Zawsze musieliśmy się spotkać w jedne, drugie święta, urodziny, imieniny... I to nie tak, że o godz. 22 wszyscy się rozchodzili. Śpiewy i gitara rozbrzmiewały do rana! Kiedy Tomek przyjeżdżał do domu, najpierw musiał obskoczyć wszystkich znajomych z podstawówki, liceum czy harcerstwa, a potem codziennie – bez wyjątku – musiał zrobić trening. Czasami żabami lało z nieba, ale on nigdy nie dał się przekonać – dla niego nie było złej pogody na bieganie. Traktował je jak obowiązek. Nie biegał jedynie, kiedy był chory. Za to podciągał się wtedy na drążku, który wiele lat temu zamontowałem mu w pokoju.

Lubiliśmy z Tomkiem ze sobą przebywać, rozmawiać, ale i milczeć. My się chyba po prostu tak po ludzku lubiliśmy. Tomek i nasz drugi syn Przemek chodzili do szkoły, my pracowaliśmy, ale nie było tygodnia – nieważne czy zimą, czy latem – żebyśmy nie pojechali na Jurę czy w Tatry. Zawsze marzyłem, że jak chłopcy dorosną, to będziemy jeździć się wspinać. Niestety szybko okazało się, że synowie są ode mnie lepsi, więc zaczęli jeździć sami. Wspaniałe były te nasze wypady pod namiot. Dla moich synów zawsze byłem przede wszystkim ojcem, ale chyba też przyjacielem. Tomek nigdy za bardzo mi się nie zwierzał, ale zawsze o wszystkim mogliśmy pogadać, wymienić poglądy. My mu od dziecka na wiele pozwalaliśmy, dzięki czemu nigdy nas nie okłamywał, nie miał powodu, żeby oszukiwać. Wiedział, że nawet jak zrobi źle, to postaramy się go zrozumieć albo uświadomić mu, dlaczego nie warto postępować w taki sposób. Czasem go tylko opieprzałem, bo był strasznym bałaganiarzem.

Kiedy dowiedziałem się, że Tomek został wybrany na narodową ekspedycję na Broad Peak, czułem wielką dumę. Początkowo trochę się obawiałem, ale po tym jak poczytałem o tej górze, że jest stosunkowo bezpieczna, że nie ma tak wielu szczelin czy ryzyka lawin, trochę się uspokoiłem. Byłem pewny, że kondycyjnie podoła, nie spodziewałem się jednak, że padnie mu psychika. Przecież on prawie wszystkie szczyty z Korony Ziemi, które udało mu się zrobić, zdobył sam, wszędzie jeździł sam, sam sobie te swoje wyprawy organizował. Na Broad Peaku było zupełnie inaczej, tam już nie był sam. Wielicki, Berbeka – przecież to gwiazdy, a on czuł, że w całym towarzystwie jest najmłodszy i najmniej doświadczony. Zdawał sobie sprawę, że na wysokości 8 tys. metrów nikt nikogo nie weźmie na barana i nie zniesie, ale myślę, że oczekiwał partnerstwa prawie do samego końca. Mnie właśnie to zawsze najbardziej podobało się w taternictwie czy alpinizmie – że jak się z kimś wiążesz liną, to prawie do końca życia. Niestety ta wyprawa nie do końca tak wyglądała. Myślę, że kiedy Tomek został sam i dostawał sygnały, że chłopcy są już daleko poniżej przełęczy, ta informacja zadziałała na niego deprymująco. Wyobrażem sobie, że pomyślał wtedy: „Jak to? Przecież jesteśmy razem...”.

„Jesteśmy razem” – to jest idea Tomka, idea moja, mojej żony i Przemka. Tak samo jest to idea Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego. Jesteśmy razem i razem sobie pomagamy. Mam taką tradycję, że na ZUK-u zawsze stoję na Śnieżce. Traktuję to jak wyzwanie i nie jestem zadowolony, jeśli warunki są zbyt łatwe, jak np. na I edycji w 2014 r. Bo ZUK to nie jest wiosenny bieg, tylko zimowy, ciężki. Chciałbym, żeby pozwalał mi chociaż dotknąć tego, co przeżywał w górach Tomek. Mógłbym sobie siedzieć na tej Śnieżce w czeskim barze i ograniczać się do obowiązków sędziego. Wyjść tylko czasem zobaczyć, jak ktoś przebiegnie. Ale stoję na tym mrozie i pilnuję, żeby nikt zakręcony ze zmęczenia nie poszedł na czeską stronę. A czasami warunki są tam takie, że nie widać dalej niż na 10–15 metrów.

Mój syn był odlotowym człowiekiem. I ZUK jest taki sam jak on – otwarty na ludzi. Dlatego ci, którzy rok w rok przyjeżdżają w marcu przebiec trasę z Jakuszyc do Karpacza, to nie jest zamknięty krąg, kasta wtajemniczonych. Wręcz przeciwnie – uczestnicy wspierają się, dzielą doświadczeniami. Na Śnieżce często widzę, jak sobie nawzajem pomagają, wspierają się po męczącym podejściu. W tym roku szczególnie ujął mnie moment, kiedy jeden z biegaczy po osiągnięciu szczytu podszedł to mnie i krzyknął: „Na piku!”. To było nasze powiedzenie – moje i Tomka – to ja go nauczyłem tego okrzyku, a on potem powtarzał te słowa na każdej ze zdobytych gór. Tak mnie zamurowało, że zapomniałem tamtemu biegaczowi podziękować.

Pamiętam też sytuację, chyba sprzed dwóch lat, kiedy zaczepił mnie uczestnik, mówiąc, że jego syn bardzo chciałby ze mną porozmawiać. Podszedł i zapytał: „Co trzeba zrobić, żeby tak jeździć po świecie, jak to robił Tomek?”. Odpowiedziałem mu, że wystarczy marzyć, a następnie spełniać te marzenia. Ale przede wszystkim trzeba uczyć się języków. Bo tak robił Tomek. Jak jechał do Francji – pierwsze co, to uczył się francuskiego. Jak do Hiszpanii – hiszpańskiego. A jak wyjechał na stypendium Erasmusa do Genui do Włoch, po pierwszym wykładzie zrozumiał tylko słowa scooter i buongiorno. Za to kiedy na koniec roku pojechaliśmy po niego i po wszystkie jego bambetle, porozumiewał się już doskonale i pomógł nam nawet dogadać się z mechanikiem, kiedy zepsuł się samochód. Nawet kawały mu opowiadał!

Rok po rozmowie z ojcem tamtego chłopaka, spotkałem go ponownie. Podchodzi do mnie i mówi, że jego syn zapisał się na kurs angielskiego i jest najlepszy w klasie. A najlepsze, że w tym roku też przebiegł ZUK-a i okazało się, że syn zapisał się też na niemiecki. Jednak Tomek, oprócz tego, że miał łatwość nauki języków, miał tę cechę, że rozumiał kulturę, w której się znalazł. Myślę, że wynikało to z jego wrażliwości, ale też z tego, że od najmłodszych lat woziliśmy naszych chłopaków po Europie. Nie po hotelach, tylko w poszukiwaniu mniejszych, lokalnych społeczności. Dzięki temu nie bali się podróżować, nie bali się ludzi, lubili ich.

Tomek lubił ludzi, ale lubił też siebie. Myślę, że miał w sobie trochę z narcyza, będąc jednocześnie skromnym chłopakiem. Nie wszystkiego, za co się brał, był pewny. Zwłaszcza kiedy otwierał hostel w Poznaniu. Pamiętam, jak mówił mi, że to nie ma prawa się udać. Przerażał go ogrom remontu, pieniędzy, które trzeba było w niego włożyć. Kompletnie się na tym nie znał, ale podołał wyzwaniu. Myślę, że zrobił to, bo nie trzeba się znać na instalacjach, żeby były zrobione, wystarczy się znać na ludziach, żeby dopilnować dobrze wykonanej roboty. I Tomek to potrafił – motywować ludzi, będąc przy tym życzliwym, przyjaźnie nastawionym człowiekiem. Przy jego podejściu ludzie zazwyczaj robili więcej, niż się od nich oczekiwało. Otwarcie hostelu było zaplanowane na 19 maja, a my przyjechaliśmy kilka dni wcześniej do pomocy. Zastaliśmy totalny bajzel, ale nagle pojawiło się mnóstwo ludzi, znajomych i przyjaciół Tomka, każdy wziął się do roboty i... udało się! Dlaczego to zrobili? Myślę, że po prostu lubili mojego syna. Chociaż bywał złośliwy. Chyba odziedziczył to po moim ojcu. Lubił prowokować innych, zagrzewać ich do dyskusji. Potrafił rozpalać emocje.

Tomek cały czas jest przy mnie. Jak chcę coś zbroić, to czuję, że nade mną czuwa. Po Broad Peaku wróciłem do palenia. Nie miałem papierosa w ustach przez wiele lat, ale śmierć syna tak mną wstrząsnęła, że nałóg zwyciężył. Jednak za każdym razem, gdy wkładam papierosa do ust, czuję, że on nie jest zadowolony i grozi mi palcem. Staram się rzucić, ale mi się nie udaje. Może to jeszcze za wcześnie...

Żyję biegiem jego imienia. Dopiero skończyła się IV edycja, a ja już myślę o kolejnej, o tym, co będę robił w marcu 2018 r. Chwile, które spędzam z biegaczami i innymi wolontariuszami na Śnieżce albo kiedy słucham opowieści mojej żony Ali o tym, co się dzieje na punkcie w Domu Śląskim, to czysta energia. Czekam na ZUK-a, bo on daje mi kopa do działania. Wspólnie ze znajomymi śmiejemy się, że będziemy tu nawet za 25 lat. Może i będą musieli wwieźć nas – dziadków, na Śnieżkę z balkonikami, ale będziemy, nie zejdziemy z posterunku! Widzimy tu mnóstwo młodych ludzi, którym chce się działać, chce się żyć. To niezwykle motywujące. Będę stał z tym moim balkonikiem na Śnieżce, lekko się trzęsąc, popatrzę na młodych biegaczy i pomyślę sobie: „Kiedyś też tak potrafiłem”.

Myślę, że ZUK nigdy nie zmieni swojego charakteru, że pamięć o Tomku przetrwa. Bo to nie jest tylko start w Jakuszycach, grań Karkonoszy i meta w Karpaczu, ale coś dużo więcej. Wiele osób startuje tu nie tylko ze względu na piękną, trudną trasę, ale przede wszystkim dla atmosfery, jaka u nas panuje. ZUK nigdy nie będzie dużą, komercyjną imprezą. Już dobry duch Tomka tego przypilnuje.

Ciężko mi o nim mówić w czasie przeszłym. Kiedy dostałem wiadomość o wypadku od Artura Hajzera, wyszedłem do ogródka, paliłem papierocha za papierochem, robiłem krok i mówiłem „czekan”. I tak bez przerwy: czekan, kurwa, Tomek! Krok, czekan, krok i jesteś na dole. Niestety, nie pomogłem. Ale wiem, że Tomek jest, i że zawsze będzie. Po Broad Peaku syn śnił mi się tylko raz, chyba rok po wypadku – był w takiej dziwnej pozie. W tamtym śnie szedłem przez korytarz i widzę Tomka, który mówi mi, że musi iść na jakiś egzamin, i że bardzo się boi. Wchodzi do pokoju, ale nagle pojawia się znowu. Wychyla się z ironicznym uśmiechem na twarzy, jest w dziwnej pozie – jakby ułożony równolegle do ziemi. Wystawia rękę i mówi: „Będzie OK”. I tyle. I ja wiem, że będzie OK. Wiem, że on tu jest i jak któryś biegacz ma kryzys, to Tomek daje mu kopa w tyłek, żeby udało mu się skończyć.

Gdyby Tomek żył, na pewno wziąłby udział w ZUK-u. I jestem przekonany, że nie napalałby się, żeby być pierwszy. A może nawet byłby i ostatni, zamykałby stawkę. Pamiętam, że jak był mały, to mu się sakramencko nie chciało chodzić po górach – pewnego dnia my z Przemkiem wchodziliśmy na Babią Górę Akademicką Percią, a Tomek z Alą – od Przełęczy Brona. I Ala mi potem mówi, że doszli na Bronę, Tomek zobaczył szczyt i mówi: „Mamuś, przecież ja już tam byłem, to po co będziemy znowu tam szli?”. Ambicja rozwinęła się w nim później, bo do 10. roku życia nawet na rowerze nie potrafił sam jeździć. Próbowałem go uczyć, ale się nie dało, jakiś taki przekrzywiony siedział na siodełku. Dopiero jak zobaczył, że wszyscy koledzy już jeżdżą, to złapał za kierownicę i sam się nauczył.

Tomek swoją postawą nauczył mnie, że nigdy z niczego nie można rezygnować, a już szczególnie z marzeń. Dlatego w tym roku, mimo że kończę 60 lat i mógłbym już się szykować do emerytury, wolę otworzyć firmę – Rodzinną Szkołę Przygody, w ramach której będziemy organizować biwaki pod namiotem dla rodzin. Chcemy uczyć ludzi topografii, terenoznawstwa, posługiwania się mapą, kompasem. Moim marzeniem jest, żeby ludzie po paru latach jeżdżenia z nami, zaczęli organizować sobie takie wyjazdy na własną rękę. Mam w tej firmie cichego wspólnika. Wiem, że z nim u boku wszystko się uda. Będzie OK!

Marek Kowalski

Zagłębiak od pokoleń. Lubi Ślązaków i kocha góry. Swoją miłość do wspinania i górskich wypraw zaszczepił u całej swojej rodziny. Ojciec tragicznie zmarłego pod Broad Peakiem himalaisty i ultramaratończyka Tomka Kowalskiego.

Tekst ukazał się w Magazynie ULTRA#10