W ubiegłą niedzielę, 27 listopada w hiszpańskiej miejscowości Los Alcazares rozegrane zostały Mistrzostwa Świata w biegu na 100 km. Wśród Polaków najlepszą pozycję zajął Tomasz Walerowicz, tegoroczny zwycięzca polskiej edycji Wings for Life. Tomasz z czasem 6:37:23 otarł się o podium i ostatecznie był czwarty.
Chociaż dzień po takim biegu raczej trudno być w pełni sił, Tomasz znalazł dla nas chwilę na krótką rozmowę. Jak podsumował swój występ dla portalu Kingrunner?
„Po starcie jestem bardzo zadowolony. Udało się z drobną nawiązką osiągnąć to, co sobie wcześniej zaplanowałem. Chciałem od początku biec mniej więcej ok. 4 min/km, co dawałoby mi wynik na końcu 6 godzin i 40 minut. Zależałoby to od tego, czy znajdzie się grupa poruszająca się z tą prędkością, czy nie. Po starcie okazało się, że przez początkowe 2 km cała czołówka biegła razem, później stawka zaczęła się powoli rozciągać, dzielić na grupy. Ok. 8.-10. kilometra uformowała się grupa kilku zawodników biegnących w tempie ok. 3:55 min/km. W tej grupie znalazł się też ubiegłoroczny mistrz świata Jonas…. Ok. 30.–40. kilometra ta grupa zaczęła się dzielić, dobiegli tam Japończyk, Amerykanin, Norweg, potworzyły się mniejsze podgrupy, aż w końcu od 70. kilometra biegłem tym samym tempem. W sumie trudno było zorientować się w stawce, bo razem z nami na trasie poruszali się uczestnicy biegu towarzyszącego. Więc zawodnicy się mieszali, niektórzy się dublowali, inni schodzili z trasy, było ciężko połapać się w stawce. Dopiero 2-3 km przed metą dowiedziałem się, który jestem. Podejrzewałem, że może dziesiąty, dwunasty… Gdy sędzia hiszpański powiedział mi, że jestem czwarty, aż dwa razy się go dopytałem”.
Czy miał jakieś kryzysy w trakcie biegu? „Nieeeee… Byłem dobrze przygotowany. Czy w ultra, czy w maratonie staram się jednak żadnych ścian nie mieć i pozostawać w strefie swojego komfortu. Tu miałem taki przypadek, kiedy wywróciłem się na punkcie z wodą – musiałem złapać butelkę, inny zawodnik zabiegł mi drogę, drugi wbiegł mi w nogi i zaliczyłem wywrotkę. Stłukłem porządnie biodro, ale paradoksalnie to stłuczenie odblokowało mi ból w łydce – więc jedno przestało boleć, a drugie zaczęło. Miałem parę sekund, żeby się podnieść i dogonić chłopaków. W okolicach 70. kilometra przy tej prędkości zaczynałem już czuć się gorzej, więc zwolniłem do 4:01–4:04 min/km i tak już leciałem do końca”.
Co z pogodą i temperaturą? Jaki wpływ one miały na bieg Tomka?
„Przez pierwsze 20 km temperatura oscylowała w okolicach 12–15 stopni Celsjusza, było rewelacyjnie. Między 20. a 60. km wyszło słońce i zaczęło się robić dość gorąco, w otwartych słońcu było to już dość dokuczliwe, natomiast między 70. a 80. kilometrem przyszła porządna burza. Wtedy wszyscy zaczęli słabnąć, a ja się akurat po tej burzy odblokowałem. Ale ja lubię trudne warunki. Zazwyczaj się śmieję z żoną, że jak mam wiatr 40 km/h, to potrafię pobić rekord życiowy. W dobrych warunkach chyba nie potrafię się tak bardzo mobilizować”.
W trakcie całego biegu Tomek zjadł osiem żeli i wypił dwie buteleczki 0,3 l coli. Jedynie. Ale jak sam mówi, na niego to całkiem sporo. „Adam Klein zmusił mnie, żebym wziął dziesięć żeli. Osiem wepchałem w siebie, ale więcej już nie dałem rady” [śmiech].
Tomku, gratulujemy wyniku i samopoczucia po biegu! Ubiegłoroczny triumfator Wings for Life, Gorgio Calcattera był dopiero 7... Tym bardziej trzymamy kciuki za następne starty!
Fot. FB Tomasza Walerowicza