Opieram ręce na udach i wolno przestawiam nogi jedna za drugą. Głowa boli wściekle, oddech mi się urywa i mam coraz większą pewność, że za chwilę zwymiotuję. Plecak zamiast 10 kg wydaje się ważyć przynajmniej trzy razy tyle. Jest sobota, 24 sierpnia – 12 w południe – jestem na Le Brevent, gdzie mam zrobić zdjęcia Kamilowi Leśniakowi. Czuję się jakbym tu wbiegł, mimo że jak prawdziwy emeryt wjechałem tu kolejką. Wiem, że mogę być zmęczony po 15 godzinach w samochodzie, ale moje nieoczekiwane i nieprzyjemne zderzenie z mało imponującą wysokością 2500 m n.p.m. słabo wróży temu, z czym mam zmierzyć się w najbliższą środę. Tam będę znacznie bardziej zmęczony, a na podobnej wysokości spędzę znacznie więcej czasu.
Tekst i zdjęcia: Andrzej Olszanowski, Mariusz Gezela
Dlaczego?
TDS był wcześniej nazywany siostrą UTMB. Kiedy w 2017 przebiegłem CCC, miałem wrażenie, że ludzie w kamizelkach finiszera TDS wyglądali na odrobinę bardziej sponiewieranych od innych. Bariera wejścia jeśli chodzi o punkty wydawała mi się bardziej rozsądna niż w przypadku UTMB, trasa bardziej techniczna, ale dystans jednak bliski 100 km wydawał mi się do ogarnięcia i w efekcie próbowałem dostać się już na 2018 r., niestety bez powodzenia. Z podwójną szansą w losowaniu na 2019 przyszła też wieść o zmianie trasy – wydłużono ją o 25 km i dołożono ok. 1750 m przewyższenia. Siostra zaczęła wyglądać bardziej jak teściowa. Wiadomość o szczęściu w losowaniu przyjąłem z mieszanymi uczuciami.
Chamonix
Bezsprzecznie jest to wielkie święto biegania. Można marudzić i narzekać na formalizację zawodów, tłok i brak luzu na trasie, ale warto tu przyjechać i dać sobie trochę więcej czasu niż tylko na sam start. W tym roku miałem go wreszcie nieco więcej, aby pozwiedzać okolicę. Oszczędzając nogi, korzystałem z kolejek. Wspomniane Le Brevent, czy robiący piorunujące wrażenie i uświadamiający tempo oraz skalę zmian klimatycznych lodowiec Mer de Glace naprawdę warto zobaczyć. Miejsca te są łatwo dostępne i szkoda byłoby je pominąć.
Rola
Tym razem poza startem moją rolą było też dokumentowanie zmagań na pozostałych trasach. James zapytał, czy byłbym zainteresowany przygotowaniem zdjęć i reportażu, jednocześnie przyjął do wiadomości, że startuję i ze zgromadzeniem idealnego materiału z każdego dystansu będzie kłopot. Propozycja z jednej strony mnie bardzo ucieszyła, ale dołożyła bagażu – tak w kilogramach, jak i w postaci problemów do ogarnięcia. Miałem tylko nadzieję, że w odpowiednim momencie będę robił właściwe rzeczy.
PTL
W niedzielę po południu zorientowałem się, że na kempingu, na którym śpimy, są również dwie z trzech polskich załóg startujących w PTL. Poszedłem grzecznie się przywitać, panowie z Ultra Team Radom (Grzegorz, Andrzej i Piotr) akurat zaczynali się pakować. Nigdy nie zapoznałem się z listą wyposażenia obowiązkowego na ten dystans, więc od razu zapytałem, co z dziwnych rzeczy muszą nieść. Okazało się, że ze względu na odcinek wiodący przez lodowiec są to raczki, wysokie przełęcze (>3000 m) i bardzo techniczne odcinki wymagają zabrania kasków, a nieprzewidywalna pogoda i duża odległość między punktami wymusza zabranie schronu burzowego, w którym w razie czego mieszczą się trzy osoby. Z racji, że PTL nie posiada regularnych punktów odżywczych tylko tzw. schroniska partnerskie, zapas jedzenia też był wyjątkowo istotny. To wszystko załoga spakowała do 20-litrowych plecaków Grivel i dwóch dużych toreb, które miały podróżować na kolejne przepaki. Żadnej nerwowości – wszystko wyglądało na dobrze przemyślane.
W poniedziałek ok. 6:30 dołączyłem do nich na śniadaniu – które podobnie jak ich dystans do przebycia wyglądało bardzo konkretnie – garnek pełen był mięsa i ryżu z sosem, za to widok mojej Lyo owsianki wzbudził ożywienie Andrzeja…
„A bigos jadłeś? Najlepszy jest – normalnie jak u babci – wszystko, mięso, kapusta, śliwki, rewelacja. Mamy ze sobą – jak będziesz w sobotę na mecie i go nie zjemy, to dostaniesz w prezencie”.
Dla mnie bigos, który przeszedł PTL, nadaje się raczej do oprawienia w ramkę i powieszenia na ścianie, a nie do prostego skonsumowania, ale obiecałem sobie zamówić go następnym razem. Podzieliliśmy się resztą kawy i ruszyliśmy na start.
PTL podobnie jak UTMB rusza z Chamonix. 120 załóg, tłok znacznie mniejszy – jest zdecydowanie ciszej, a atmosfera bardziej kameralna i uroczysta. Spotykamy pozostałe polskie teamy. Jarek Haczyk uśmiechnięty prezentuje chipy z trzech poprzednich edycji przyczepione do plecaka, wszyscy skupieni i radośni, oznak zdenerwowania – brak. W obliczu 300 km trasy trzeba mieć naprawdę stalowe nerwy, żeby tak się zachowywać – czuję szczery podziw. Moja ekipa nagle odrywa się od reszty i kieruje do pobliskiego kościoła. W środku, nie licząc mnie, są sami, pustka i chłód świątyni w pewien sposób współgra z tym, co dzieje się na zewnątrz. Robię zdjęcia, starając się być niewidocznym.
Na zewnątrz ostatnie szybkie pożegnania, przemowa organizatorów i start. Poszli… UTMB 2019 właśnie się rozpoczął. Lekko wzruszony patrzę, jak znikają za zakrętem, życząc im wszystkim jak najlepiej.
MCC
Chamonix jest prawie puste, znajduję na szybko pierwszą otwartą kawiarnię, zrzucam zdjęcia i ogarniam sprzęt. O 8:30 Łukasz ma zabrać mnie na start i trasę MCC, gdzie z Olą i Kamilem jedziemy kibicować Paulinie Tracz. Gorzej, że o umówionej godzinie nikt nie odbiera telefonu. Trzy komórki są poza zasięgiem, zaczynam obawiać się, że tu zostanę. W końcu dodzwaniam się do Oli, o 8:40 po krótkim sprincie z ciężkim plecakiem i złamaniu większości możliwych przepisów dotyczących ruchu pieszych wsiadam do busa. W środku w przeciwieństwie do mnie wszyscy zrelaksowani. Ruszamy w kierunku Martigny.
Pogodna atmosfera wspierana przez nagranie z ćwiczeniami oddechowymi, z których korzysta przed startem Paulina, kończy się, kiedy Łukasz orientuje się, że lokalizacja startu nie jest niestety tak oczywista, jak się wcześniej podczas ustawiania nawigacji wydawało. Zaczynamy kluczyć po krętych drogach, a zegar nieubłaganie odlicza minuty do 10. Ostatecznie zapada decyzja Łukasza:
„Paulina, odpal tracka i biegnij w tamtym kierunku, powinnaś trafić w trasę. Zbiegniesz do startu. Nie powinno być daleko”.
Jest 9:48. Stajemy na środku zakrętu, Paulina ogarnia się błyskawicznie i znika nam z oczu.
„A żeby to pierwszy raz taka akcja…”, rzuca spokojnie Łukasz.
Na start docieramy równo o 10:00. Zawodnicy ruszają. Pauliny nie widzimy ani na starcie, ani chwilę po. Uznajemy to za dobry znak. Po wszystkim dowiedzieliśmy się, że na starcie zameldowała się trzy minuty przed czasem, ponaddwukilometrowy odcinek pokonując poniżej 4:00 min/km.
Na punkcie w Argentiere wspaniała atmosfera, piękna pogoda. Clandestino Manu Chao grane i śpiewane przez panią dodającą otuchy kolejnym zawodnikom. Mam idealne miejsce do zdjęć, więc korzystam, ile wlezie. Jest naprawdę pięknie. Mija mnie czołówka, po chwili wbiega uśmiechnięty Damian Kozioł. Paulina w przeciwieństwie do innych przebiega przez punkt bez zatrzymania, nie dając mi większych szans na fajne zdjęcie.
Na metę, walcząc do samego końca, Paulina wbiega druga, 36 sekund za Laure Desmurs. Widać bardzo duże zmęczenie. Chwilę później opowie nam, że tym razem ból nóg był bardzo trudny do zniesienia.
Wracam na trasę i łapię pozostałych znajomych z Polski wbiegających na metę.
Całość znajdziecie w archiwalnym wydaniu ULTRA#25 dostępnym w "ARCHIWUM ULTRA"