Marcin Rosłoń
Biegacz amator

Sportowiec za dychę! "Wyścigowy turysta"

Warszawa, 08.02.2017

Zawsze byłem aktywny i szczupły. Uprawiałem sport na każdym kroku, wyrosłem na blokowisku, trzepaku, budowie metra, klepisku z krzywymi bramkami. Biegałem za piłką, za chrabąszczami z rakietą do tenisa (wiem, okrutne!), no i za dziewczynami. Biegłem na lekcję i na przerwę, do autobusu, na randkę i spóźniony po niej do domu, codziennie na zbiórkę mojej piłkarskiej drużyny. Żyłem i żyję w biegu. Choć teraz mało w nim prawdziwego biegania. Wiadomo, Bestia, kolana, wypalenie.

Na podwórku bawiłem się, jak każdy z mojego pokolenia, w chowanego, grałem w gumę, ścigałem na rowerze, choć jedyne, co mogłem zdobyć na malutkim pelikanie w kolorze bordo, to pierwsza lotna premia. Potem zostawałem w tyle, ale i tak pedałowałem najmocniej jak potrafiłem. Moje serce od zawsze rwało się do życia na wyższych sportowych obrotach. Nie jeździłem za to pod namiot, na kolonie (byłem chyba dwa razy), nie zwiedzałem z kumplami świata, nie zaliczyłem podróży autostopem przez galaktykę. Niemal każde wakacje i ferie zimowe spędzałem na zgrupowaniach piłkarskich. Skończyłem moją wielką przygodę z futbolem w 2006 roku, miałem 28 lat. Przerzuciłem się na futsal i znów zasuwałem, aż się palił parkiet. Złościłem się za dwóch, kłóciłem z sędziami i rywalami, przeklinałem na czym świat stoi, gdy zaliczałem niepowodzenia. Po trzech sezonach zrezygnowałem z piłki halowej i stanąłem na rozstaju. Nie miałem na siebie sportowego pomysłu. Miałem za to dość kopania piłki, więc przerzuciłem się na czyste bieganie. Nagle stałem się sam sobie trenerem, zawodnikiem, lekarzem, fizjoterapeutą, dietetykiem. W ciągu ośmiu lat biegania dyszek, połówek, maratonów, trailu i ultra dowiedziałem się o sobie więcej niż jako mała część profesjonalnego piłkarskiego zespołu. Zrozumiałem wreszcie, czym jest moja sportowa świadomość. Ale na szczęście chyba nie do końca, bo cały czas próbuję siebie poznać. A może zwyczajnie się zmieniam?

Bieganie nauczyło mnie spokoju, pokory, innego postrzegania rywalizacji. Nigdy nie interesowały mnie życiówki innych ani presja prześcignięcia ich, utarcia im nosa czy udowodnienia za wszelką cenę, że jestem czy mogę być lepszy. To była dla mnie destrukcyjna droga do poprawiania siebie. Szybko też wyciąłem ze słownika słowa w trybie przypuszczającym: gdybym, mógłbym, chciałbym, zrobiłbym. Liczyło się i liczy tylko słowo: zrobiłem. Bo reszta to pic na wodę fotomontaż. Mogłem szybciej pobiec maraton, ale… i tu zaczyna się litania wymówek. Gdybym nie kucał osiem razy na czerwonym szlaku i nie stękał na „drodze Mirka”, to mógłbym złamać 10 h na Rzeźniku, zamiast 10 h 6 min. Ale kucałem i stękałem. To właśnie piłka nauczyła mnie wielu wartościowych nawyków. Pierwszy – właśnie brak picowania samemu sobie, bo wszystko weryfikowało na bieżąco boisko. Stara piłkarska prawda (zresztą biegowa też) mówi: „Jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz/bieg”.

Drugi nawyk, mocno powiązany z pierwszym, wręcz z nim naturalnie sprzężony (kolejność dowolna) – zwyciężanie. Dla mnie nigdy nie miało znaczenia z kim rywalizuję. Lepszy, gorszy, Ekstraklasa, liga mediów, nieważne, mecz to mecz, cel: wygrana. Grałem twardo, czasem ostro, bo… inaczej nie umiałem. Nie potrafiłem odpuszczać, bo zawsze uznawałem, że to byłoby nie fair wobec siebie i rywali. No bo co to za frajda ograć zawodowca, który gra na pół gwizdka? Nie zamierzałem nikomu pozostawiać nadmiernych złudzeń, ani nigdy tego od nikogo nie oczekiwałem. Byłem to winny sobie, bo nie po to poświęcałem piłce 2/3 życia, żeby coś pozorować. Poza tym wygrywanie to radocha, więc czemu jej się pozbawiać? Każdy kij ma jednak dwa końce – sobie też nie umiałem odpuścić, wymagałem zazwyczaj więcej niż potrzeba, zatracałem się bez pamięci w meczu, treningu, potem biegu. Dlatego przestałem w końcu kopać nawet z amatorami w różnych ligach podwórkowych czy biznesu, bo zawsze znalazł się ktoś, kto starał mi się coś udowodnić. Łatwo mnie było podpuścić. A ja nie zamierzałem się poddawać, bo chciałem wygrać. I zaczynała się bezsensowna szarpanina, nieważne fizyczna czy słowna, a przegadać mnie na boisku nie było łatwo. Paru kolegów, w tym rywali z boiska, na pewno to potwierdzi. Postanowiłem zrezygnować w ogóle.

Trzeci popiłkarski nawyk z mojego podium to regularność, powtarzalność, sumienność. W nich cała siła. Choć mam z tym problem w bieganiu ultra. W przygotowaniach do maratonu i krótszych dystansów potrafiłem (rany, sam piszę o tym w czasie przeszłym, wrr!) być rzetelny i pracowity, ale nie umiałem tego przełożyć na przygotowania do biegów w górach. Zawsze zawalałem okres pomiędzy startem na dystansie królewskim a terminem zawodów terenowych. Wszystko się rozłaziło, forma uciekała, byłem nasycony maratońską życiówką, z każdym dniem przekształcałem swoją wizję mocnego napierania w niezwykłą wycieczkę. Poza tym popełniałem podstawowy błąd – zawsze, ale to zawsze za szybko ruszałem od startu, by potem walczyć z potężnymi kryzysami. I tak z uporem maniaka w kolejnych zawodach, jakbym nie umiał wyciągać wniosków albo podświadomie wybierał drogę do zatracenia. W najnowszym numerze ULTRA Paweł Pakuła klasyfikuje ultrasów w artykule „2017. Ten rok będzie Twój”. Jestem zdecydowanie w środkowej części stawki, a dokładnie w grupie wyścigowych turystów. Bo za każdym razem zaczynałem jako ścigant, a kończyłem jako turysta. Nigdy nie skupiłem się nad precyzyjnym planem pod ultra, przeważnie naiwnie liczyłem na moc wypracowaną w przygotowaniach do maratonu. Że pociągnę głową, że dam z wątroby, że wystarczy pary z wybiegań po moim lesie. Pamiętam, jak robiłem kiedyś wywiad ze Scottem Jurkiem i mijaliśmy mój blok, Scott zadał mi nokautujące pytanie: „Wysoki ten blok, pewnie z 10 pięter, ćwiczysz na schodach?”. Spaliłem cegłę. A może nie da się wszystkiego pobiec i zrobić na maksa? Chyba jeszcze się z tym nie pogodziłem. Na pewno z zaciekawieniem obserwuję tok przygotowań Mikołaja do CCC razem z Marcinem Świercem (znajdziecie co poniedziałek na kingrunner.com), choć wiem, że nie dla psa kiełbasa. Ale jak się wyleczę, to… fiu, fiu.

Na razie idę pobiegać w przygotowaniach do… operacji. Mam taki nawiedzony plan od dwóch tygodni, żeby przygotować się do bicia życiówki na 10 km (aktualna 36:15), a zaraz potem położyć na stole do krojenia. To taka moja niepisana umowa z Bestią, która znów syknęła: „Te, sportowiec za dychę, nie pieść się, rusz cztery litery, kolanko wytrzyma”. Ruszam w las. Mariusz Giżyński, który rozpisał mi plan na dyszkę, spogląda surowym okiem trenera prosto ze Szklarskiej Poręby! Trzeba zasuwać! Hough!