Marcin Rosłoń
Biegacz amator

Sportowiec za dychę! "Moja Bestia"

Warszawa, 01.02.2017

Nie wiem, kiedy zaczął się zjazd. Być może wtedy, gdy o brzasku po raz tysięczny kuśtykałem na prostych nogach do kibla, a zaspana żona szeptała z łóżka: „A może kolejny maratonik przed śniadankiem?”. Może wtedy, gdy z zalaną łzami z bólu gębą dobiegłem do domu, bo bałem się, że jak stanę, to nie ruszę dalej nawet o krok? Może jednak wtedy, gdy zlazłem z rozpieprzoną łąkotką z trasy Biegu Rzeźnika Ultra na pierwszym punkcie kontrolnym? A może ona pękła dekadę wcześniej, gdy byłem jeszcze wyczynowym piłkarzem, a teraz zwyczajnie ją masakrowałem i siałem zniszczenie w swoim kolanie? Sygnałów było wiele, wszystkie zignorowałem w myśl starej piłkarskiej zasady: „Jak boli, to rośnie”. Pomagała mi w tym moja Bestia. Przeczytałem ostatnio książkę „Istota zła”, właśnie z niej inspiracja Bestią.

Po 30 latach uprawiania sportu mój organizm się zbuntował. Nie tylko ciało, lecz przede wszystkim głowa. Dwie dekady grania wyczynowo w piłkę, potem kilka sezonów futsalu, następnie bieganie z grubej rury. Przez ten czas nie miałem poważnych kontuzji, trenowałem na pełnych obrotach, bez taryfy ulgowej. Mogło brakować talentu, ale nie chęci, samozaparcia, emocji. Była regularność, nie było przewlekłych urazów. Bo czym są ponadrywane przywodziciele, poszarpane więzadła trójgraniaste, pęknięte torebki stawowe i łąkotki, które zepsuły się w „dobrym” miejscu? Agrafki, pieszczoty, kilkutygodniowe okresy rehabilitacji. Nawet to, że wpędziłem się w chroniczne zapalenie ścięgien Achillesa, nie kazało mi zwolnić. Leciałem Chudego Wawrzyńca i wyłem na pierwszej dyszce. Potem ból stawał się towarzyszem niedoli i jakoś docieraliśmy do mety. Tak zresztą było przez dwa lata na każdym treningu. Po uszczypliwych zaczepkach żony, które przytoczyłem we wstępie, ja przebierałem się w biegowy strój i pędziłem o 5:45 do lasu. Parę minut ćwiczeń ekscentrycznych na schodkach i na 6. kilometrze już było znośnie. Bestia wmawiała mi, że ból to część mnie, że to część drogi, że minie za kolejnym zakrętem. I fakt, mijało. Wiedziałem, że mogłoby boleć mniej, ale nie łykałem przez ten czas żadnych środków przeciwbólowych. Nawet nie wiecie ilu piłkarzy, a pewnie i biegaczy na tym jedzie. Jak boli, to pastylka załatwi sprawę. Droga donikąd, uzależnienie, oszukiwanie organizmu. Wolałem swoje oszustwo, swoją Bestię i swój ból.

Ta wyliczanka moich urazów brzmi porażająco, ale to są zwykłe, choć dla wielu niezdrowo niezwykłe, następstwa wyczynowego sportu. Tam nie było czasu na wyleczenie pacjenta, na długą rehabilitację, nie tylko dlatego, że zbliżał się kolejny mecz, ale dlatego, że dochodziło do sprzężenia dwóch sił. Lekarz stosował metody, które miały szybko wyleczyć (nie chcę już teraz wiedzieć nawet jakie), a pacjent miał w głowie jedną myśl: powrót na boisko. To skażenie zostało na całe życie. Bestia.

Gdy znajomi, którzy zaczynają biegać albo raz na jakiś czas wyrwą się zza biurka na piłkę halową, podpytują mnie, ile czasu trzeba nosić gips, gdy skręcą staw skokowy, uśmiecham się pod nosem. W szatni piłkarskiej takie rzeczy ogarnia się lodem i mocnym tejpem. Takim, że aż kręci się w głowie, nim krew dopłynie do stopy. Prawie jak gips, tylko że z nim wybiega się na trening i mecz. Mój daleko przesunięty próg bólu i złowrogie przeświadczenie, że jak nie ma otwartego złamania, to można biegać, doprowadziło mnie do emocjonalnego i fizycznego wypalenia. Jak działał ten mechanizm? Podam przykład z naszej ultrabajki. Mój debiut w Biegu Rzeźnika w 2010 roku zbiegł się ze skręceniem stawu skokowego. Niespełna tydzień przed startem nieuważnie postawiłem stopę na równej żwirowej alejce i perfidnie skręciłem staw skokowy. Ale nie wróciłem do domu od razu, ba!, bohatersko poleciałem leśną pętelkę do końca. Czułem syk Bestii:  albo ona (kontuzja), albo ja (twardziel). Następne trzy dni to okłady z lodu i poszukiwanie zarysu stawu skokowego. O kolorze nie wspominam, wiadomo – fuksja z brązem. W poniedziałek mogłem zrobić tejpa i wsiąść na rower, ale we wtorek znienacka pojawił się problem w drugiej nodze. Zapalenie ścięgna Achillesa. Spuchło, boli, trzeszczy. Odciążałem jedną, przeciążyłem drugą.  Wcierki, okłady, nawet ze trzy czopki przeciwzapalne (byle nie tabletki!), ostatni na 2 godziny przed startem. I znów ta złowroga sugestia Bestii: „Jak ma się zerwać to tutaj, na szlaku, a nie na klatce schodowej. Dasz radę, rozbiega się”. No i… się rozbiegało. Po 80 km niezwykłej przygody ból ustąpił. Nie umiem tego wytłumaczyć i nie chcę tego rozumieć. Bestia znów miała rację.

Filmik z mojego ultradebiutu. Rany, minęło już 7 lat...

Paradoks polega na tym, że nie żałuję żadnego dnia na boisku, hali, ścieżce biegowej, szlaku. Żadnego. To był mój wybór, teraz przychodzi czas zapłaty za tysiące mikrourazów, które pozbawiły mnie chrząstek w obu kolanach. Ale tu znów przede mną kolejne wyzwanie – trzeba zrobić operację. To sprawa nieuchronna, bo chrząstka się sama nie zregeneruje, więc albo mikrozłamania, albo matryca hialuronowa. Do tego szycie łąkotki i sprzątanie bajzlu w stawie kolanowym. A potem klasyka: kule, rehabilitacja, odbudowa mięśnia, co akurat mnie kręci, bo będzie można sumiennie poćwiczyć. Brzmi świadomie i sensownie, ale… ja nie potrafię zdecydować się na zabieg, bo kolano działa jako tako i nie ma na to „dobrego” momentu. Niby wiem, że to droga do samozagłady, ale cały czas, gdzieś tam głęboko w środku, siedzi we mnie ta Bestia, która klepie mnie po ramieniu i syczy: „Nie pękaj, dasz radę!”. A ja naiwnie ciągle daję się na to nabrać.

A propos tytułu do moich wpisów, gdy przygotowywałem się do pierwszego maratonu w 2008 roku, po jednym z treningów podbiegłem pod blok teściów na warszawskim Bemowie i zacząłem rozciąganie. Moja żona siedziała w oknie i coś do mnie mówiła, gdy nagle jakiś wysoki damski głos krzyknął na całe podwórko: „Sportowiec za dychę!” A potem słychać było tylko trzask naprędce zamykanego okna i śmiech mojej żony. I właśnie tak się teraz czuję. A może zawsze tak było? Spytam Bestii, ona na pewno wie lepiej.