Marcin Rosłoń
Biegacz amator

SPORTOWIEC ZA DYCHĘ. Mój blok

Nowica, 23.02.2017

Odsuwam czas zapłaty za sport na kredyt, choć mój organizm zaczyna naliczać odsetki od kapitału. Trzeba przeżyć pierwszą poważną, długą i pełną przerwę od biegania. Może nawet rok (piszę to i udaję, że to mądre i świadome, ale w głowie od razu rozbrzmiewa myśl: „K…a, jaki rok! Poje..ło cię! Podlecz i zasuwaj!”). Przyznaję się, że taaakie wolne mnie przeraża i dobija. Mam oczywiście pewien plan, żeby ten czas minął sprawniej, żeby nie wpędzić się w jakieś depresje sportowe. Mam nawet dwa plany, choć ten drugi tylko hipotetyczny.

Pierwszy, do którego jest mi oczywiście bliżej, bo typowo sportowy, to przesiadka na rower i skok do basenu. Z daleka trąci triatlonem, czyli nic nowego. Klin klinem i młotkiem, ale trochę tak jakby przez gąbkę. Drugi plan wydaje się bardziej karkołomny, ale pociągający, bo to droga w nieznane. Nauka i realna szansa dla innych. Przez okrągły rok spróbować żyć jak 40-letni facet, który ma rodzinę, dom, pracę za biurkiem, okrągły brzuszek, niewyszukany gust żywieniowy, nie ma przeszłości sportowej i chęci do trenowania czegokolwiek. Miewa ewentualnie zrywy, bo mu kobieta nad uchem brzęczy, że się leni i tyje. No i sąsiad z parteru go wkurza, bo ciągle biega i taki uśmiechnięty jest, i opalony. Ten facet, którym miałbym się stać, to nie taki typ, których na pęczki mam na swoim profilu facebookowym, co to ciągle z jakimiś medalami na szyjach maszerują na obolałych nogach do roboty. Raczej taki, których bez liku spotykam na ulicy, w metrze, autobusie i na patio mojego bloku.

Całe ubiegłoroczne wakacje siedziałem i wcinałem pyszne lody w moim bloczysku na 555 mieszkań. I tak zastanawiałem się, ile osób w nim biega? Zaczynałem wyliczankę i kończyłem na palcach dwóch swoich dłoni. A przecież mieszka tu lekko jakiś tysiąc osób! I nie chodziło mi tylko o jednostki sportowo zaawansowane, muskularne, trenujące do maratonu, ironmana, ultra, tylko biegające regularnie, powiedzmy trzy–cztery razy w tygodniu. Zwyczajnie dbające o swoją formę, które dążą do jakiejś założonej i realnej odmiany. Klęska, znaczy prawdziwy obraz społeczeństwa? Nie chciałem dać wiary, liczyłem więc znowu i znowu. No i przy okazji pałaszowałem lody na murku i przyglądałem się przechodniom. Próbowałem posiąść tajemną wiedzę, kto mnie wpuszcza w maliny. I znalazłem winowajcę – moje koleżeństwo, otoczenie, mały skrawek świata, który tworzy cały mój.

Mój blok stał się więc moim punktem odniesienia. Patrzę na moich sąsiadów i widzę te kilkudziesięciokilogramowe nadwagi. Nie mówię o pięciu–ośmiu kilogramach, ale o jakiejś konkretnej trzydziestce, ba, nawet czterdziestce. W moim planie nie do spełnienia spróbowałbym dobić przez rok do co najmniej 110 kg. W tej chwili ważę 82, czyli plus 28, co daje średnio 2500 gramów miesięcznie. O, w mordę jeża, a raczej tucznika! Cholera, tylko jak to zrobić, jak się na co dzień nie żre mięcha, chipsów, frytek, coli, śmieciowego fast foodu i jest się zainfekowanym bakterią biegania (sportu)?! No, ale skoro przyzwyczaiłem się do zdrowego trybu życia i tych wszystkich hummusów, taboulehów, kasz, jaglanek, owsianek, owoców, koktajli z awokado i wszelakich surowych i pieczonych rybek, to może po kwartale zasmakuję w tradycyjnej kuchni cięższego kalibru? A po roku stanąłbym ramię w ramię z moimi zaniedbanymi sąsiadami i wtedy razem spróbowalibyśmy wrócić do jako takiej wagi, aktywności, formy. Bo szczupły wysportowany koleś z tarką na brzuchu chyba jednak bardziej wkur..a niż motywuje. Bo co on wie o prawdziwym życiu? Bo to moje skażone sportem, rzeczywiście jest na przeciwległym biegunie. A facebookowi znajomi jeszcze bardziej zakłamują rzeczywistość, utwierdzają w przekonaniu – mylnym – że wszyscy trenują, że to takie proste, by biegać więcej, szybciej i dalej. W sumie mój piętnasty maraton czy kolejny bieg ultra to dla nich żadne halo. Bo może biegną wolniej, czasem krócej, ale to też ich bajka. A dla tych drugich to odległa galaktyka, coś tak niezrozumiałego, że nawet nie muszą się starać, by to od razu wyprzeć. Wypiera się samo, z automatu. I to oni są w zdecydowanej większości.

Nigdy nie miałem w sobie zdolności do przeceniania własnych osiągnięć biegowych. Kiedyś zresztą myślałem, że każdy tak może, że potrzeba do tego tylko samozaparcia, zaangażowania, regularności. Pic na wodę fotomontaż. Tak jak z nadwagą, tak ze wszystkim. Narasta latami, a chcemy jej się pozbyć w kwartał. Podobnie z treningiem. Skoro nie było go w naszym życiu od kilku dekad, to skąd znaleźć w sobie pokłady siły, by wpleść zajęcia w dość wygodne, poukładane życie. Kto ma dać przykład? Ja? Do niedawna byłem pewien, że między innymi moja w tym rola. Teraz czuję, że raczej nie, bo jestem nieuleczalnym przypadkiem gościa, który nie umie odpoczywać, który sam wyczerpał limit chrząstek w kolanach przed czterdziestką, a one przecież były dane w pakiecie na całe życie. Może nawet stałem się przez to trochę niewiarygodny? Nie godzę się z tym, nie poddaję i służę radą, bo wiem, że wrócę do formy. I choć starałem się wiele razy przekonywać, zachęcać, tłumaczyć sportowe zależności moim sąsiadom, znajomym, bliskim, to spotykałem się z niedowierzaniem, półuśmieszkami i słomianymi zapałami. Bo do wyobraźni przemawia przede wszystkim przemiana, która daje punkt zaczepienia, pozwala znaleźć wspólne przeżycie, wejść na podobną drogę. Był gruby, chory, wolny, a stał się szczupłym, zdrowym, dynamicznym sportowcem. Potem są te same pułapki, o których mówię im sam. Ale czy bezruch i brak motywacji do sportu i zmian to dla nich wyrok? W sumie nikt nie wie, co mu pisane. Przecież to mnie może trafić szlag na szlaku podczas następnego ultra albo pędu w tempie 3:29 podczas bicia życiówki na dychę, a pyzaty sąsiad z klatki C bez szwanku pociągnie na kanapie z piwkiem i pilotem w dłoni cztery dekady dłużej. Mam nadzieję, że wsunie za moje zdrowie cztery duże kulki wyśmienitych lodów.

Pierwszy plan, czyli leczenie kolan, ale ze zmianą biegania na rower i basen, wygrywa w przedbiegach. Drugi – nicnierobienie, żarcie na całego, browarki przed snem, tycie po byku i bez umiaru – jest jednak dla mnie totalnie niemożliwy i karkołomny. Uważam, że na pewno trudniejszy niż bieganie i próba walki z nadwagą, niemocą, krótkim oddechem, leniem, złymi przyzwyczajeniami żywieniowymi. Rozweselają mnie za to reakcje znajomych na moje problemy z kolanami. Sportowi współczują, bo myślą od razu o swoich stawach, przebiegach, treningach, przesuwanych granicach, przeciążeniach i tym co stracą i co ich czeka, jak nie zadbają o siebie na czas. Rozumieją, skąd biorą się takie zatracenie i autodestrukcja. Grupa niesportowa raczej ucieka się do triumfalnych żartów typu: „Gdyby kózka nie skakała”, „Sport to zdrowie”, „Co za dużo, to niezdrowo”, no i moje ulubione: Sportowiec za dychę! Bo liczy się przecież tu i teraz. Teraz trzeba się leczyć, teraz warto potrenować, żeby coś zmienić. Jedno i drugie potrwa tu i teraz dość długo.

Hough! Rosół