Odsuwam czas zapłaty za sport na kredyt, choć mój organizm zaczyna naliczać odsetki od kapitału. Trzeba przeżyć pierwszą poważną, długą i pełną przerwę od biegania. Może nawet rok (piszę to i udaję, że to mądre i świadome, ale w głowie od razu rozbrzmiewa myśl: „K…a, jaki rok! Poje..ło cię! Podlecz i zasuwaj!”). Przyznaję się, że taaakie wolne mnie przeraża i dobija. Mam oczywiście pewien plan, żeby ten czas minął sprawniej, żeby nie wpędzić się w jakieś depresje sportowe. Mam nawet dwa plany, choć ten drugi tylko hipotetyczny.
Pierwszy, do którego jest mi oczywiście bliżej, bo typowo sportowy, to przesiadka na rower i skok do basenu. Z daleka trąci triatlonem, czyli nic nowego. Klin klinem i młotkiem, ale trochę tak jakby przez gąbkę. Drugi plan wydaje się bardziej karkołomny, ale pociągający, bo to droga w nieznane. Nauka i realna szansa dla innych. Przez okrągły rok spróbować żyć jak 40-letni facet, który ma rodzinę, dom, pracę za biurkiem, okrągły brzuszek, niewyszukany gust żywieniowy, nie ma przeszłości sportowej i chęci do trenowania czegokolwiek. Miewa ewentualnie zrywy, bo mu kobieta nad uchem brzęczy, że się leni i tyje. No i sąsiad z parteru go wkurza, bo ciągle biega i taki uśmiechnięty jest, i opalony. Ten facet, którym miałbym się stać, to nie taki typ, których na pęczki mam na swoim profilu facebookowym, co to ciągle z jakimiś medalami na szyjach maszerują na obolałych nogach do roboty. Raczej taki, których bez liku spotykam na ulicy, w metrze, autobusie i na patio mojego bloku.
Całe ubiegłoroczne wakacje siedziałem i wcinałem pyszne lody w moim bloczysku na 555 mieszkań. I tak zastanawiałem się, ile osób w nim biega? Zaczynałem wyliczankę i kończyłem na palcach dwóch swoich dłoni. A przecież mieszka tu lekko jakiś tysiąc osób! I nie chodziło mi tylko o jednostki sportowo zaawansowane, muskularne, trenujące do maratonu, ironmana, ultra, tylko biegające regularnie, powiedzmy trzy–cztery razy w tygodniu. Zwyczajnie dbające o swoją formę, które dążą do jakiejś założonej i realnej odmiany. Klęska, znaczy prawdziwy obraz społeczeństwa? Nie chciałem dać wiary, liczyłem więc znowu i znowu. No i przy okazji pałaszowałem lody na murku i przyglądałem się przechodniom. Próbowałem posiąść tajemną wiedzę, kto mnie wpuszcza w maliny. I znalazłem winowajcę – moje koleżeństwo, otoczenie, mały skrawek świata, który tworzy cały mój.
Mój blok stał się więc moim punktem odniesienia. Patrzę na moich sąsiadów i widzę te kilkudziesięciokilogramowe nadwagi. Nie mówię o pięciu–ośmiu kilogramach, ale o jakiejś konkretnej trzydziestce, ba, nawet czterdziestce. W moim planie nie do spełnienia spróbowałbym dobić przez rok do co najmniej 110 kg. W tej chwili ważę 82, czyli plus 28, co daje średnio 2500 gramów miesięcznie. O, w mordę jeża, a raczej tucznika! Cholera, tylko jak to zrobić, jak się na co dzień nie żre mięcha, chipsów, frytek, coli, śmieciowego fast foodu i jest się zainfekowanym bakterią biegania (sportu)?! No, ale skoro przyzwyczaiłem się do zdrowego trybu życia i tych wszystkich hummusów, taboulehów, kasz, jaglanek, owsianek, owoców, koktajli z awokado i wszelakich surowych i pieczonych rybek, to może po kwartale zasmakuję w tradycyjnej kuchni cięższego kalibru? A po roku stanąłbym ramię w ramię z moimi zaniedbanymi sąsiadami i wtedy razem spróbowalibyśmy wrócić do jako takiej wagi, aktywności, formy. Bo szczupły wysportowany koleś z tarką na brzuchu chyba jednak bardziej wkur..a niż motywuje. Bo co on wie o prawdziwym życiu? Bo to moje skażone sportem, rzeczywiście jest na przeciwległym biegunie. A facebookowi znajomi jeszcze bardziej zakłamują rzeczywistość, utwierdzają w przekonaniu – mylnym – że wszyscy trenują, że to takie proste, by biegać więcej, szybciej i dalej. W sumie mój piętnasty maraton czy kolejny bieg ultra to dla nich żadne halo. Bo może biegną wolniej, czasem krócej, ale to też ich bajka. A dla tych drugich to odległa galaktyka, coś tak niezrozumiałego, że nawet nie muszą się starać, by to od razu wyprzeć. Wypiera się samo, z automatu. I to oni są w zdecydowanej większości.
Nigdy nie miałem w sobie zdolności do przeceniania własnych osiągnięć biegowych. Kiedyś zresztą myślałem, że każdy tak może, że potrzeba do tego tylko samozaparcia, zaangażowania, regularności. Pic na wodę fotomontaż. Tak jak z nadwagą, tak ze wszystkim. Narasta latami, a chcemy jej się pozbyć w kwartał. Podobnie z treningiem. Skoro nie było go w naszym życiu od kilku dekad, to skąd znaleźć w sobie pokłady siły, by wpleść zajęcia w dość wygodne, poukładane życie. Kto ma dać przykład? Ja? Do niedawna byłem pewien, że między innymi moja w tym rola. Teraz czuję, że raczej nie, bo jestem nieuleczalnym przypadkiem gościa, który nie umie odpoczywać, który sam wyczerpał limit chrząstek w kolanach przed czterdziestką, a one przecież były dane w pakiecie na całe życie. Może nawet stałem się przez to trochę niewiarygodny? Nie godzę się z tym, nie poddaję i służę radą, bo wiem, że wrócę do formy. I choć starałem się wiele razy przekonywać, zachęcać, tłumaczyć sportowe zależności moim sąsiadom, znajomym, bliskim, to spotykałem się z niedowierzaniem, półuśmieszkami i słomianymi zapałami. Bo do wyobraźni przemawia przede wszystkim przemiana, która daje punkt zaczepienia, pozwala znaleźć wspólne przeżycie, wejść na podobną drogę. Był gruby, chory, wolny, a stał się szczupłym, zdrowym, dynamicznym sportowcem. Potem są te same pułapki, o których mówię im sam. Ale czy bezruch i brak motywacji do sportu i zmian to dla nich wyrok? W sumie nikt nie wie, co mu pisane. Przecież to mnie może trafić szlag na szlaku podczas następnego ultra albo pędu w tempie 3:29 podczas bicia życiówki na dychę, a pyzaty sąsiad z klatki C bez szwanku pociągnie na kanapie z piwkiem i pilotem w dłoni cztery dekady dłużej. Mam nadzieję, że wsunie za moje zdrowie cztery duże kulki wyśmienitych lodów.
Pierwszy plan, czyli leczenie kolan, ale ze zmianą biegania na rower i basen, wygrywa w przedbiegach. Drugi – nicnierobienie, żarcie na całego, browarki przed snem, tycie po byku i bez umiaru – jest jednak dla mnie totalnie niemożliwy i karkołomny. Uważam, że na pewno trudniejszy niż bieganie i próba walki z nadwagą, niemocą, krótkim oddechem, leniem, złymi przyzwyczajeniami żywieniowymi. Rozweselają mnie za to reakcje znajomych na moje problemy z kolanami. Sportowi współczują, bo myślą od razu o swoich stawach, przebiegach, treningach, przesuwanych granicach, przeciążeniach i tym co stracą i co ich czeka, jak nie zadbają o siebie na czas. Rozumieją, skąd biorą się takie zatracenie i autodestrukcja. Grupa niesportowa raczej ucieka się do triumfalnych żartów typu: „Gdyby kózka nie skakała”, „Sport to zdrowie”, „Co za dużo, to niezdrowo”, no i moje ulubione: Sportowiec za dychę! Bo liczy się przecież tu i teraz. Teraz trzeba się leczyć, teraz warto potrenować, żeby coś zmienić. Jedno i drugie potrwa tu i teraz dość długo.
Hough! Rosół