Marcin Rosłoń
Biegacz amator

Sportowiec za dychę! Bieg myśli

Warszawa, 02.03.2017

Pewnego dnia kumpel niebiegacz, lekko korpulentny, zabawowy, ale szczery do bólu, ściskając na imprezie kufel piwa, zadał mi złowieszcze pytanie: „Te, sportowiec za dychę, po co ty w ogóle biegasz?”. „Zaczyna się” – myślę sobie. Ale nie było w tym zaczepnym pytaniu kpiny, lecz szczera chęć zrozumienia, dlaczego tacy jak ja i wy niemal codziennie wkładają wygodne, ale ogólnie obciachowe rajtki i sami się umęczają. Narzucają sobie jakiś nieznośny reżim, cel, ograniczenia w jedzeniu i piciu, katują się bieganiem w śniegu, deszczu, skwarze, na wakacjach, po schodach. W imię czego? Odpowiedź jest banalna jak przewidywalność tysięcznego odcinka opery mydlanej. Bo to kocham. Wiem, robi się rzewnie, sentymentalnie, różowo, plastikowo. Ale bieganie jest jak miłość. A miłość, choć wspaniała, łatwa nie jest. Coś o tym wiemy, co nie?

Na początku u każdego było bezkresne zakochanie. Stan, do którego często wracam w myślach, zwłaszcza gdy dopada mnie marazm, bezsilność, kryzys. Ale sam już chyba nie wiem, jak rzeczywiście moje zakochanie biegowe pachniało i smakowało. Teraz je trochę pewnie idealizuję, koloryzuję, bo myśląc o nim, nie odczuwam i nie odgrzebuję w pamięci żadnych barier, trudności, zahamowań. A może rzeczywiście było aż tak pięknie?

Najlepszym przykładem mojego biegowego zakochania było podejście do treningowej codzienności. Byłem jak w transie. Mogłem biegać z każdym, wszędzie, o każdej porze. Unosiłem się namiętnie kilka centymetrów ponad chodnikami, jak mniej więcej śpiewał Fisz. Nieważny był strój, nastrój, pogoda, licznik kilometrów, czasem nawet tempo. Liczyła się tylko świeżość, choć bywałem zmęczony, pomiar tętna, od którego byłem niemal uzależniony, ważne było to wielkie uczucie po każdym treningu, które rozpierało tors, ten nieokiełznany pęd ku endorfinom, satysfakcji i spełnieniu. Ale to minęło raczej bezpowrotnie, bo bieganie i miłość składają się jednak z etapów. Wszystkie są płynne, zależne tylko od nas. Moja Żona, gdy się poznaliśmy i zakochaliśmy w sobie po uszy, podzieliła ją (miłość) na cztery etapy: ZA, PO, KO i OD. Zakochanie, pokochanie, kochanie i odkochanie. Od razu w naszym przypadku wykluczyła ten ostatni, haha. W obu swoich wielkich miłościach jestem na trzecim etapie. Czas na najdłuższy biegowy etap KO, w którym metę wyznacza dopiero sercowa stopklatka.

Granice pomiędzy etapami są miękkie, niedostrzegalne, nie da się wyznaczyć startów i met. No, chyba że meta w etapie OD, ale tej zgodnie z zastrzeżeniem Żony mamy nigdy nie przekroczyć. W bieganiu też jej nie widzę na swoim horyzoncie, choć czuję lekkie sportowe wypalenie i techniczne wyeksploatowanie. Etap PO, czyli pokochania, przyniósł ze sobą porządek i umacnianie uczucia. Pojawiło się układanie planów biegowych, świadomość bycia razem, odstawienia definitywnie na bocznicę piłki nożnej, głębsze poznanie siebie, dążenie do wspólnego celu. Zaczęły się zawody, szukanie swoich granic, docieranie się w biegu. Pojawiały się jednak pierwsze rysy na lakierze po zderzeniach z powszednim życiem. Dom, praca, rodzina, dziecko, miłość, bieganie. Ale nadal było bliżej do etapu ZA niż etapu KO.

To wszystko działo się równolegle, nierewolucyjnie. Wyprawa na TDS w ramach festiwalu górskiego UTMB w 2011 roku i prawie cała doba w trasie (i w transie) od Courmayeur do Chamonix była ukoronowaniem tego etapu. Gdy w roku 2013 startowałem w polskich biegach górskich, takich jak Bieg Rzeźnika czy Ultra Granią Tatr, szukałem w sobie tej fantazji, którą miałem, gdy ruszałem w nieznane, w pierwszą moją biegową noc w Alpach. Wtedy wcale nie byłem mocniejszy fizycznie, ani jakoś wybitnie przygotowany. Byłem na pewno słabszy. I sportowo, i sprzętowo. Coś magicznego pchało mnie jednak krok po kroku w górę, w dół, do przodu. Z beznadziejnie wielką, brezentową kurtką spełniającą wymogi obligatoryjne, a wygrzebaną z dna szafy. Targałem ją na plecach, bo wąż zasyczał mi w kieszeni, żeby nie wydawać małej fortuny na wiatróweczkę o wadze i rozmiarze kurzego jaja. Z przyciężkim plecakiem biegowym. Z czarnymi od krwi pazurami. Z niewiedzą. Z uśmiechem na twarzy.

Rok później nagle poczułem w głowie hamulce. Skok na UTMB, skrócone ostatecznie do 100 km wskutek załamania pogody, zakończył się niepowodzeniem. A byłem przecież bardziej doświadczony, jeszcze lepiej wyposażony. Od całkowitej klęski uratowało mnie naderwane ścięgno Achillesa i nagranie reportażu „Morderczy bieg”. Przez rok od wakacji 2011 do wakacji 2012 przeszedłem, a właściwie przebiegłem wielką przemianę. Nic już nie przychodziło, tfu, nie przybiegało i nie przebiegało tak łatwo, gwałtownie i namiętnie jak wcześniej. Narzuciłem sobie zbyt ostre tempo w bieganiu, zatraciłem się, nie wytrzymałem. Kontuzja mnie spowolniła, ale także pozwoliła poukładać biegowe myśli, plany, marzenia. Rozłożyć to na raty, bo opiłem się tyle nektaru z endorfin w tak krótkim czasie, że zwyczajnie wyszło mi bokiem. Wkroczyłem wtedy w etap KO.

Pierwsze półrocze 2013 r. znów było naładowane pozytywnymi emocjami, wykręceniem życiówki w maratonie. Ale po niej znów coś runęło. Biegi górskie, o których wspominałem, przeleciałem bez werwy, z jaką o nich myślałem, i wytrenowania, jakie założyłem. A może nawet w myślach tego bigla brakowało? I znów mija następna zima. Ostatnie kilka sezonów to totalna przemiana. Żona w najdłuższym miłosnym etapie KO nadal jedyna. W bieganiu ambicja i trwałe uczucie przepychają niewidzialne kłody spod zepsutych kolan. Bo choć czasami ciężko mi wyjść na trening, to po kilku krokach znów odnajduję w sobie tę odrobinę piękna towarzyszącą zakochaniu. Gdy dzisiaj pędziłem w moim lesie, po wilgotnej jak gąbka ścieżce, lekko ubrany w wiosenne ciuszki, znów poczułem to zadziorne, przemiłe ukłucie w sercu, a przebiegłem zaledwie 7 km. Czy nie o to biega w miłości na całe życie?

Rozrzuciłem przed sobą swoje medale. Każdy biegacz ma ich sporo. Założyłem je wszystkie na szyję, żeby poczuć namiastkę tego, co przeżyłem, co dało mi bieganie. Z każdym krążkiem wiąże się przecież jakaś historia, podróż, wspomnienie, poczucie spełnienia, rozczarowanie, droga, triumf, kompania, mała katastrofa, etap życia, etap miłości. Za co kocham bieganie? Za poprawianie siebie. Sportowo i mentalnie. Za to, że jak zmęczę siebie, to nie męczę innych. I inni mnie nie męczą. Za to, że razem nam dobrze. To moja odpowiedź. Banalna jak tysięczny odcinek mydlanej opery. Hough! Rosół

PS. Ten tekst opublikowałem kiedyś w tygodniku Tempo. Czuję do niego sentyment, bo jak coraz starsza miłość nie rdzewieje.