Redakcja KR

Señor ¡No problema!

Dolina Aosty, 17.09.2017

„Miki, jest sprawa, nie chciałbyś odebrać z lotniska Pablo Criado?” – takim pytaniem zaskoczył mnie przez telefon Krzysiek Gajdziński. „Przylatuje na Łemkowynę, a ty mówisz po hiszpańsku, może byś się nim zajął przez jeden dzień?”. „Hmmm, spotkanie z trzecim zawodnikiem słynnego Tor des Géants? Supersprawa. OK, jesteśmy umówieni!”. „Świetnie, tylko jedna, ważna rzecz – Pablo bardzo chciałby pojechać do Auschwitz – zabierz go tam”.

Jedziemy autostradą A4. Leje jak w Amazonii. Wycieraczki mojej 18-letniej hondy ledwo wyrabiają. Pablo Criado odebrałem poprzedniego wieczora tuż przed północą z Balic, wiatając go słowami: „Pablo, mam dla ciebie dwie wiadomości – jedną dobrą i jedną złą. Dobra jest taka, że zabiorę cię jutro do Auschwitz, a zła – że nie było dwóch wolnych pokoi w hotelu, więc musimy spać w jednym.”. Odpowiedź Pablo: „¡No problema!”.

Wizyta w muzeum zrobiła na nim duże wrażenie, na mnie zresztą też, mimo że byłem tam nie pierwszy raz. Nie planowałem tego wywiadu, tamtego dnia chciałem zrobić sobie wolne i zwyczajnie cieszyć się spotkaniem z wybitnym ultrasem. Jednak w drodze powrotnej z Auschwitz, słuchając przemyśleń Pablo i kolejnych barwnych historii z jego życia, stwierdziłem, że byłoby nie w porządku wobec czytelników ULTRA nie wykorzystać takiej okazji. „Pablo, mogę włączyć dyktafon?”. „¡No problema!”.

Po obiedzie w polskiej restauracji na krakowskim Kazimierzu (obowiązkowe pierogi, ale żeby nie było zbyt sztampowo, nie z kapustą i grzybami, a z soczewicą) odbieram kolejny telefon od Krzyśka: „Miki, zapytaj Pablo, czy nie będzie miał nic przeciwko, jeśli nie przyjedziemy po niego do Krakowa, tylko wsadzisz go w autobus i dojedzie do Krosna sam”. Reakcja Pablo: „¡No problema! ”. Chwilę później pożegnaliśmy się serdecznie, on pojechał na wschód na start Łemkowyny, a ja na północ, skąd nazajutrz wylatywałem na Bieg Templariuszy.

Jest początek listopada. Łemkowyna Ultra Trail już dawno przeminęła z błotem, ja z kolei doszedłem do siebie po dającym popalić starcie we Francji. Odbieram trzeci telefon od Krzyśka: „Miki, słuchaj jaka akcja – wiozę w środku nocy Pablo na lotnisko autostradą, bo o świcie ma powrotny samolot i nagle łapię gumę. Nowy samochód, nowe opony, pusta autostrada i flak. Niewiarygodne! Pablo, mamy problem – mówię mu – musimy wyjść bramką ewakuacyjną, znaleźć drogę i stamtąd zabierze cię na lotnisko nasz kumpel. Już jedzie”. Jak myślicie, co odpowiedział Pablo?

Nigdy wcześniej nie poznałem nikogo, kto byłby w stanie przebiec 340 km na raz. Jak to jest?

To przede wszystkim pasja. Musisz to lubić, inaczej byś tego nie robił. Taki dystans to również wyzwanie. Ustawiasz sobie cel i go realizujesz. W moim przypadku to także prawie nałóg. W tym roku przebiegłem Tor des Géants po raz szósty. Wiedziałem czego się spodziewać, znałem trudności biegu, pułapki, jakie na mnie czyhały – i starałem się ich unikać.

Jednak przede wszystkim taki dystans to spotkanie z samym sobą. Jesteś zmuszony przezwyciężyć sam siebie. Bo ultratrail to walka z naturą pośrodku gór, ale przede wszytkim to walka z naszymi własnymi słabościami.

Co się dzieje z człowiekiem na poszczególnych etapach tak długiego i ciężkiego biegu?

Na początku wszystko dzieje się szybko. Ludzie nie myślą o tym, co będzie później. Dlatego bardzo ważna jest świadomość swoich możliwości. Ustalasz swój rytm, swój krok i nie patrzysz na innych. To trudne, bo emocje niosą, ale nie możesz dać się im zwieść. Musisz robić swoje. Ale i tak w końcu przyjdzie etap drugi – kryzys. Pytasz wtedy sam siebie: co ja tutaj robię? Po co tak cierpię? Ile jeszcze mi zostało? Pokonanie trasy Tor des Géants zajmuje mi mniej więcej trzy i pół dnia (około 83 godz.) i muszę być w tym czasie przygotowany na kilka kryzysów. Najgorszy przychodzi między 35. i 45. godziną biegu – jesteś już drugi dzień w trasie, jest gorąco, a ciało zaczyna się buntować. Po kryzysie przychodzi trzeci etap, kiedy czujesz, że meta jest już na wyciągnięcie ręki i myślisz tylko o niej. To bardzo zdradliwy moment – wielu popada w przedwczesną euforię, która okazuje się pułapką. Wydaje ci się, że to już, a przecież zostało jeszcze 100 km. To jak cały oddzielny wyścig, a ty masz już w nogach wiele kilometrów i jesteś potwornie zmęczony. Euforia często przechodzi w kolejny kryzys – tym razem już nie tylko psychiczny, ale i fizyczny. To moment, kiedy część ludzi nie wytrzymuje i się poddaje.Taki wyścig to naprawdę długa podróż.

Jaki jest jej finał?

Jeśli dobrze ci pójdzie – jest fantastycznie. Ale wystarczy jeden malutki błąd, byś odebrał srogą lekcję. Mnie na przykład w tym roku w pewnym momencie zaczął dokuczać nieznośny ból piszczeli. Wytworzył się stan zapalny, a ja byłem tak zaaferowany walką o trzecie miejsce, że zapomniałem jeść. Pomiędzy 300. a 325. kilometrem nie zjadłem absolutnie nic, wypiłem tylko dwie herbaty na punktach. Miałem ze sobą jedzenie i żele, ale byłem zbyt skoncentrowany na walce z bólem i walce o pozycję. Spadł mi cukier i dostałem hipoglikemii – głupi błąd prawie kosztował mnie cały wyścig. Na szczęście na ostatnim punkcie zjadłem i jakimś cudem doszedłem do siebie. To doświadczenie pokazało mi, że nieważne, jak trenujemy, jak dobrze się przygotujemy i jak dokładnie wszystko zaplanujemy, koniec końców wyścig i tak rządzi się własnymi prawami. Kiedy jesteś na trasie, plan przestaje istnieć i jedyne co ci pozostaje, to zmierzyć się z rzeczywistością.

A jaka jest codzienna rzeczywistość gościa, który chce się zmierzyć z takim wyzwaniem?

Mam normalne życie. Pracuję, trenuję, bawię się, podróżuję... Od innych różni mnie jedynie doświadczenie – cała ta podróż, która już jest za mną. Nie jestem od nikogo ani lepszy, ani gorszy, ale zrobiłem w życiu dużo, żeby być tu, gdzie jestem.

Co takiego zrobiłeś?

Od małego chodziłem po górach, wspinałem się, schodziłem do jaskiń. W końcu zacząłem biegać – najpierw na ulicy, a później w górach. Zaczynałem od krótszych dystansów i dopiero z czasem zacząłem je wydłużać. Dziś obserwuję, że na biegach pojawia się coraz więcej młodych ludzi, którzy są fantastycznie przygotowani pod względem atletycznym, ale brakuje im doświadczenia. Umieć dobrze biegać to ważne, ale równie istotne jest potrafić sobie radzić z taktyką, pogodą czy zmęczeniem. Doświadczenie nie daje ci gwarancji, że będziesz wygrywał biegi, ale dzięki niemu poradzisz sobie z nieprzewidzianymi sytuacjami na trasie. Niestety czasami zdarza się, że ludzie pomijają etap zbierania doświadczenia. Przebiegną 10 km po mieście i już chcą się mierzyć z Tor des Géants. Według mnie brak w takim podejściu logiki.

Czym jest dla Ciebie Tor des Géants?

To podróż. Podróż, w której czasie wystawiasz na próbę swoje ciało i umysł. Brak snu czy możliwości dłuższego odpoczynku sprawia, że to zupełnie inna koncepcja biegania od tej, którą znamy. W świecie ultratrailu zwykle jest tak, że na punktach można liczyć na pełen serwis, prawie jak w Formule 1. Czekają na ciebie wolontariusze, czeka rodzina, podają ci pełne bidony, zmieniają plecak, wpychają do ust kanapkę, a ty możesz się skoncentrować tylko na biegu. Jesteś trochę jak szczur w kołowrotku – biegniesz, dopóki nie padniesz. To naturalna kolej rzeczy – trail się rozwija i wszyscy koncentrują się tylko na wyniku. Ja jednak uważam, że powinniśmy wrócić do korzeni, do punktu, w którym biegacz potrafi sam zadbać o siebie i sam zmierzyć się z trudnościami, jakie napotyka. Tak właśnie jest na Tor des Géants i to czyni go tak spektakularnym. To prawdziwie górski bieg, w pierwotnym tego słowa znaczeniu. Kiedy zaczynałem startować, w biegach górskich byli właściwie tylko ludzie gór, ale z czasem zaczęli napływać ci z miast. Według mnie taki niekontrolowany dostęp był błędem. Na Tor des Géants tego nie ma, spotkasz tam tylko ludzi gór, którzy wiedzą, z czym się mierzą.

Co wolisz – rywalizację z innymi na zawodach czy rywalizację z samym sobą w ramach własnych projektów?

Mamy w Hiszpanii takie powiedzenie: „Jeśli każą mi wybierać pomiędzy tobą, a chwałą, o miłości, wybieram ciebie”. Ja wybieram góry. Jasne, że lubię jeździć na zawody, poznawać nowych ludzi i miejsca, ale nie zapominam o tym, że to, że w ogóle mogę jeździć po świecie, to luksus. Jakieś 40% mojej aktywności sportowej to zawody, a 60 – wyzwania, które sam sobie ustanawiam.

Będąc zawodnikiem teamu Grivel, jesteś zobligowany do udziału w konretnych zawodach, czy możesz robić, co chcesz?

Mam to szczęście, że z Grivelem mam przyjacielską relację. Nasz team jest jak rodzina. Czasem pytają mnie, czy chciałbym wystartować w jakichś zawodach, ale nigdy nie ingerują w mój kalendarz. Tylko ja decyduję o tym, gdzie i kiedy startuję.

Przyjechałeś do Polski, żeby promować markę?

Nie. Przyjechałem, bo chciałem. Ten pomysł zrodził się zupełnie przypadkiem, podczas Orobie Ultra Trail we Włoszech. Spotkałem Krzyśka Gajdzińskiego, który zaprosił mnie na swój bieg – Lemkoviana Ultra Trail.

Łemkowyna.

[Śmiech] OK, przepraszam za mój polski. Oczywiście Łemkowyna Ultra Trail. Nie miałem planów na ten okres i bardzo chciałem przyjechać. Grivel nie miał z tym nic wspólnego. Ale oczywiście jeśli mogę promować markę, robię to z przyjemnością.

Ile czasu minęło od Twojego trzeciego miejsca w Tor des Géants do startu w Łemkowynie?

Miesiąc z kawałkiem.

Nie za krótko?

Miesiąc to zarazem mało i dużo. Trzeba być świadomym, w jakim momencie się aktualnie znajdujesz. Miałem biec dystans 150 km, ale nie czuję się wystarczająco świeżo, więc wystartuję na siedemdziesiątkę. Dla mnie najważniejsze to dobrze się bawić na biegu. Jasne, że chciałbym walczyć o pierwszą trójkę, ale nigdy nie wiem, jak będzie, jaki będzie poziom innych uczestników. Jedyne co mogę założyć przed zawodami, to żeby cieszyć się startem i nowym miejscem, w którym biegnę. No i ludźmi, których przy okazji poznaję.

Jak sobie wyobrażasz Łemkowynę przed startem?

Z tego co wiem, biegnie się w większości po lesie. Ale to nic dziwnego – w końcu prawie cała Polska to jeden wielki las, prawda? Na zdjęciach widziałem, że może być sporo błota, ale i wspaniałe krajobrazy. Ja jestem przyzwyczajony do wysokich gór, a te góry, po których tutaj będziemy biegli, to coś zupełnie innego niż to, co znam. No i te fantastyczne kolory jesiennego lasu – coś wspaniałego! Jednak zwykle przed startem nie skupiam się jakoś szczególnie na analizowaniu trasy, międzyczasów etc.

Bo chcesz, żeby bieg Cię zaskoczył?

Tak, chcę, żeby to, co czeka mnie na trasie, było niespodzianką. To sprawia, że doświadczanie miejsca jest jeszcze bardziej intensywne.

To nie jest Twój pierwszy raz w Polsce, prawda?

W 2010 albo 2011 r. byłem z moim przyjacielem Salvadorem Calvo Redondo w Tatrach. Spędziliśmy tam trzy dni – to było piękne doświadczenie, bardzo wzbogacające.

Wspominałeś, że podczas tamtego pobytu nie udało Ci się odwiedzić jednego, szczególnego miejsca. Tego, z którego właśnie wracamy – Auschwitz.

To miejsce przepełnione smutkiem. Szczególnie gdy porównasz je ze światem trailu, który jest piękny, beztroski, zabawny. Przekraczając bramę Auschwitz, nagle znajdujesz się po przeciwnej stronie. Zdajesz sobie sprawę z ciemnej strony natury ludzkiej, która sprawia, że jesteśmy w stanie popełniać tak okropne czyny. Gdybym miał nadać kolor wrażeniu, które mi towarzyszy, byłaby to szarość. Pocieszające jest tylko to, że my ludzie mamy w sobie zdolność do wyciągania wniosków. Możemy przeanalizować to, co było i sprawić, by to okropieństwo się nie powtórzyło. Trzeba unikać tej szarości, nie pozwolić, by zdominowała nasz świat.

Wy Hiszpanie sporo wiecie o szarości...

Niestety to prawda. W Hiszpanii podczas wojny domowej walczyły ze sobą nawet rodziny, brat strzelał do brata, wioska do wioski. To straszne. Jednego dnia pijesz z kimś wino, a drugiego on strzela ci w plecy. Moi obydwaj dziadkowie pewnego dnia zniknęli i nikt nigdy się nie dowiedział, co się z nimi stało. Żadna wojna nie jest dobra, żadnej z nich nie da się usprawiedliwić. Jedyne, co można robić, to uczyć się na błędach.

Wiesz co nieco o wojnie. Z zawodu jesteś strażakiem i toczysz ją na co dzień. Z ogniem.

Na szczęście w dzisiejszych czasach pożarów jest coraz mniej. To, czym się przeważnie zajmuję, to sytuacje, kiedy coś się stało, ale nie wiadomo, do kogo zadzwonić po pomoc. Wtedy dzwoni się na straż pożarną. Częściej niż gaszeniem pożarów, zajmuję się wypadkami drogowymi, uwalnianiem ludzi z różnych pułapek albo łowieniem ich z wody, jak wypadają z łodzi. Lubię swoją pracę, bo codziennie gdy wychodzę z domu, wiem, że komuś pomogę. To powoduje, że czuję się potrzebny. No i jestem dowodem na to, że podatki idą również na pożyteczne rzeczy [śmiech].

Jaki jest hiszpański świat biegów ultra?

Coraz więcej ludzi biega długie dystanse, i to na coraz wyższym poziomie. To bardzo zdrowe środowisko, ale jedna rzecz mnie niepokoi – coraz więcej ludzi startuje w zbyt wielu biegach. Dużo podróżują i jak już gdzieś jadą, nie chcą się ograniczać do biegu na 10 km, wolą wykorzystać okazję i pobiec coś 100-kilometrowego albo i dłuższego. A każdy „trzycyfrowy” bieg to już potężne obciążenie, którego nie powinno się bagatelizować. Ogólnie Hiszpania to kraj o wciąż ogromnym potencjale, jeśli chodzi o ultra.

Wymień trzy hiszpańskie biegi ultra, które poleciłbyś Polakom.

Na pierwszym miejscu jest bieg, który prowadzi od morza do serca gór – Castellón Penyagolosa. Piękna, biegowa trasa (szczególnie pierwsza część) i świetna organizacja. Polecałbym też Transgrancanarię, gdzie podczas jednej imprezy masz do wyboru mnóstwo dystansów, wszystkie na jednej wyspie. To bieg, który zaskakuje krajobrazem. Z perspektywy plaży wydaje ci się, że to wszystko, co zobaczysz, a wysoko w górach odnajdujesz się w zupełnie nieprawdopodobnym otoczeniu. Trzecia jest Emmona – bieg ultra w Pirenejach. Brutalne i spektakularne doświadczenie. Długi czas biegniesz na wysokości powyżej 2800 m n.p.m., a czasem zbliżasz się nawet do 3000. Tu też masz do wyboru kilka dystansów.

A biegi na świecie?

Oczywiście Tor des Géants. Przy czym nie jest to bieg, który polecałbym każdemu.

Jak się do niego przygotować?

Jeśli masz dobre przygotowanie bazowe, potrzebujesz minimum pół roku specyficznych przygotowań już konkretnie pod Tor. To zawody, które pokonuje się na niskiej intensywności, średnia szybkość to zaledwie ok. 4 km/h. Podstawą przygotowań powinno być więc przyzwyczajenie organizmu do marszu i truchtu po górach przez bardzo długi czas. Musisz nauczyć się radzić sobie ze zmęczeniem, z brakiem snu. Bardzo ważnym elementem jest też wyposażenie i kontrolowanie, czego na danym etapie będziesz potrzebował, a czego nie. Mniej więcej co 100 km masz przepaki i musisz mieć bardzo dobrze poukładane w głowie, że mokrą koszulkę zmienię na suchą tu, zapas batonów będzie na mnie czekał tam itd. Żeby pokonać Tor des Géants, trzeba postępować bardzo metodycznie i wiedzieć, po co się tam przyjechało. Powszechnym błędem jest to, że ludzie zakładają, że ukończą Tor w konkretnym czasie. Nie wolno tego robić. To zbyt trudny i nieprzewidywalny wyścig. Warto ustalić sobie widełki, ale nie trzymać się kurczowo konkretnego czasu na ukończenie.

Właśnie skończyłeś 40 lat. Jak się czujesz?

Jak dzieciak [śmiech]. Fizycznie czuję się bardzo dobrze, mam w sobie młodzieńczy entuzjazm. Ale jednocześnie czasami czuję się jak dziadek, kiedy na zawodach staję na starcie, rozglądam się dookoła i widzę, że moim rywalom nie posypał się jeszcze nawet pierwszy wąs [śmiech]. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że czas nie stoi w miejscu.

Czujesz presję ze strony młodych?

Jasne, szczególnie na początku biegu [śmiech]. Ale potem przychodzi 80., 100. kilometr i widać, kto wciąż biegnie, a kto nie ma już sił. Młodzi mają dużo werwy, ale w biegach ultra to nie ona jest kluczowa, lecz umiejętność utrzymania równego rytmu.

Zawody wciąż wzbudzają w Tobie emocje?

Jasne! A kiedy w noc przed biegiem nie mogę spać, to znak, że wydarzy się coś dobrego, że dobrze mi pójdzie. Tak było na przykład przed Torem, na którym zająłem trzecie miejsce. Ależ to była satysfakcja, szczególnie ze względu na bliskich, którzy przyjechali mi towarzyszyć. Moi rodzice i mój brat wspierali mnie, zagrzewali do walki. Zasłużyli na ten sukces na równi ze mną.

Jesteś gwiazdą ultratrailu?

W życiu! Nie jestem nikim mniej, ani więcej niż ci, z którymi dzielę trasę. Ale za to jestem szczęściarzem. Bo lubię to, co robię, mam okazję poznawać nowe miejsca. Na przykład to, że mogę być teraz w Polsce, to coś, czego 98% innych biegaczy nigdy nie doświadczy. Trenują i biegają tylko w najbliższej okolicy i nigdy nie będą mieli okazji zobaczyć tyle świata, co ja.

Gdzie w takim razie jest granica, po której przekroczeniu już nie jesteś zwykłym biegaczem, lecz stajesz się gwiazdą?

Trail to sport amatorski i mam nadzieję, że taki pozostanie na zawsze. Dzięki temu, że nie jest sportem olimpijskim, nie ma w nim gwiazd – dzięki temu panuje w nim tak wyjątkowa i niezwykle wartościowa atmosfera. O gwiazdach możemy mówić w przypadku muzyków rockowych. Tacy Rolling Stonesi – to są prawdziwe gwiazdy, ludzie z innego świata, z innej galaktyki. W trailu każdy jest dostępny na wyciągnięcie ręki.

Masz przyjaciół wśród biegaczy ze światowego topu?

Pewnie! Mam przyjaciół wśród tych z topu, tych ze środka stawki i wśród tych, którzy w ogóle nie startują, tylko pomagają na trasie innym. Jest takie powiedzenie, które bardzo lubię: „Nie ma pierwszych, jeśli nie ma ostatnich”. Na Tor des Géants jest taki zwyczaj, który bardzo lubię, że zawodnicy z podium czekają na ostatniego zawodnika i wbiegają na metę razem z nim.

A jak myślisz, kim Ty jesteś dla ludzi, którzy Ci kibicują, którzy śledzą Twój fanpage na Facebooku?

Człowiekiem, który ma mnóstwo frajdy z tego, co robi. I dużo doświadczenia, którym chętnie dzielę się z innymi.

Motywujesz ich?

Niektórych na pewno [śmiech]. Ale przede wszystkim daję im poczucie normalności. Jednego dnia robię coś spektakularnego, a drugiego smażę kotleta i otwieram butelkę wina. To dla nich znak, że nie jestem nikim wyjątkowym, że jestem zwyczajnym człowiekiem, który ciężko pracuje, żeby spełniać marzenia. Myślę, że jeśli coś ich motywuje, to właśnie ta normalność.

A Ciebie ktoś motywuje?

Jasne! Na przykład ktoś, kto przepłynął samotnie Atlantyk. Przecież, żeby zrobić coś takiego, trzeba mieć niewyobrażalną siłę woli. Motywację odnajduję też na przykład w historii alpinizmu. Dużo czytałem m.in. o wielkim Jerzym Kukuczce. To co on robił, to były fantastyczne rzeczy, wielkie, inspirujące osiągnięcia!

Dokończ zdanie: „Gdyby nie było trailu w moim życiu...”

Gdyby nie istniał trail, pojawiłaby się jakakolwiek inna rzecz, która by mnie pochłonęła. Teraz jestem całym sobą w trailu, ale gdyby bieganie przestało sprawiać mi radość, znalazłbym inną pasję. Przy czym na pewno byłoby to coś związane z górami i ze świeżym powietrzem. Trail jest bardzo ważnym elementem mojego życia, ale wiem, że trzeba go uzupełniać innymi rzeczmi. Ostatnio niesamowicie wkręciłem się w Stand Up Paddle, czyli pływanie na desce z wiosłem. To bardzo zabawne zajęcie i świetnie uzupełnia moją aktywność trailową.

Jak sobie wyobrażasz siebie za 10 lat?

Będę trochę starszy, trochę bardziej łysy i mam nadzieję, że nie dużo grubszy [śmiech].

Sam czy w towarzystwie?

Oby w towarzystwie. Gdy jesteś sam, tracisz esencję tego, co najważniejsze.

 

Wywiad: Mikołaj Kowalski-Barysznikow

Tekst ukazał się w 8. nr. magazynu ULTRA 

Zdjęcia: Stefano Jeantet

Zdjęcie tytułowe: Lorenzo Belfrond