Gdy organizator „zachęca” cię do zapisów na osiem miesięcy przed imprezą, musisz uwierzyć, że będzie dobrze. Deklaracja składana na formularzu rejestrowym nie zawsze może być zrealizowana w prosty sposób.
W moim przypadku zawiodło ciało. Zaleczany od wielu lat Achilles wreszcie dał znać o sobie – na trzy miesiące przed startem wiosennej części sezonu. Diagnoza postawiona w styczniu była nieubłagana: minimum trzy miesiące bez biegania, a najlepiej pół roku. Do Włoch miałem zatem jechać zupełnie nieprzygotowany, ale za to z rodziną i przyjaciółmi, w jeden z najpiękniejszych rejonów – do Cinque Terre!
Tekst: Bartek Mikołajczak, zdjęcia: Sławek Marszałek, archiwum autora
Sam bieg różni się od tych wielkich ultramaratonów praktycznie pod każdym względem, począwszy od liczby startujących – maksymalnie 300 osób, scenerii – Cinque Terre to nadmorski park narodowy usytuowany pomiędzy La Spezią a Genuą, wpisany na listę światowego dziedzictwa Unesco, skończywszy na przebiegu trasy – Włosi otwierają przed nami swe ekstremalnie położone winnice, sporą część trasy pokonujemy na tarasowo położonych tuż nad morzem poletkach, na których uprawa roślin wiąże się z byciem z alpinistą dnia codziennego.
Przed biegiem – kwestie organizacyjne
Z wyjazdu zrobiliśmy krótki wypad w terminie 3 kwietnia (środa) – 8 kwietnia (poniedziałek). Najlepsza opcja dojazdu to lot z Berlina do Pizy (dla czterech osób z dwoma bagażami rejestrowymi to koszt 1400 zł w obie strony). Postanowiliśmy zostać na noc w tym najdalej wysuniętym na północ toskańskim mieście, by dotrzeć na miejsce startu i naszego pobytu – Monterosso al Mare, pociągiem, w rewelacyjnej cenie 22 euro za naszą czwórkę, w czwartek w okolicach południa. Cinque Terre to pięć przepięknych miasteczek, wbitych pomiędzy klify i pola uprawne, więc o dogodne miejsce parkingowe może być niezwykle ciężko. Pociąg jest więc najlepszą opcją, również dlatego, że co pół godziny łączy wszystkie stacje w Cinque Terre. Kwiecień to oczywiście pierwsze przymiarki do nowego, letniego sezonu. Jednak tutaj już wtedy pojawia się sporo turystów – wielu z Kalifornii czy Nowej Zelandii, co jest w pewnym sensie znakiem najwyższej jakości lokalnej scenerii. Śpimy w dość dużym apartamencie, gdzie wraz z przyjaciółmi rezerwujemy dziewięć łóżek. Wszystko w tych mieścinach jest kompaktowe, więc nasze lokum jest równocześnie oddalone 200 m od plaży i 50 od torów kolejowych. To drugie trochę uprzykrza sen, gdyż pociągi kursują tu przez całą dobę. Taki apartament to koszt 2400 zł za cztery noce (to nie jest niestety najtańsza część Włoch), więc bez trudu znajdziesz noclegi dziesięciokrotnie droższe.
Przed biegiem – biuro, pakiet, społeczność
Grupę organizatorów porównałbym do naszej, sprawdzonej w bojach ekipy City Trail. Znają się tu wszyscy, więc jeśli twój ojciec jest kucharzem, to przygotuje dla pięciuset osób pyszne spaghetti z małżami w ramach pasta party. Jeśli twoja ciotka ma winnicę, to do każdego pakietu startowego dorzuci butelkę naprawdę świetnego białego wina. Gdy dodasz do tego makaron i pesto, to okaże się, że z biura zawodów wychodzisz jak z delikatesów. Do tego główny sponsor – La Sportiva – dorzuca koszulkę i czapkę. Dary losu na najwyższym poziomie. Pakiety odbieramy w piątek, ale można je odebrać nawet w sobotę na godzinę przed startem biegu. Od piątku do niedzieli całe Monterosso żyje biegiem, ma się wrażenie, że każdy dokłada swoją cegiełkę do tego, byśmy czuli się wyjątkowo. W każdej witrynie sklepu wisi mały plakat zapowiadający zawody, a park narodowy na czas biegu zamyka najwęższe fragmenty szlaków.
Bieg – start, a więc relacja właściwa
Jak wspomniałem, przyjechałem do Monterosso kompletnie nieprzygotowany. Ponaddwumiesięczna przerwa rzeczywiście znacznie poprawiła stan mojego Achillesa, no ale miała się też odbić bardzo na tempie biegu. Zresztą założyłem, że w moim wykonaniu będzie to mocny spacer. Godzina startu to 7:30 w sobotę, ale że wszędzie tu blisko, wychodzimy z domu dopiero o 7:00, by nawet lekko podmarznąć w oczekiwaniu na start. Kwietniowa pogoda jest tu bardzo kapryśna. W czwartek przywitała nas w regionie całodzienna ulewa, piątek był już trochę lepszy. Na szczęście dla nas sobota to prawie bezchmurne niebo. Przed nami 46, według innych 50 km z przewyższeniem w okolicach 2500 m. Przewyższenie buduje się tu przede wszystkim na schodach, często szerokich na dwie stopy, których według niektórych jest nawet 3000.
A zatem punktualnie o 7:30 po tradycyjnych przemówieniach lokalnych włodarzy ruszamy na szlak! Pierwsze 2 km to bieg po asfalcie, stawka się rozciąga, wszyscy ustawiamy się we właściwym miejscu w karawanie biegaczy. Szybko zyskujemy wysokość i już na 4. kilometrze zaczyna zapierać dech w piersiach (mnie głównie z braku formy, wszystkim pozostałym pod wpływem fantastycznych widoków). Dosłownie pod nami turkusowe fale rozbijają się o klify w okolicach Monterosso, a patrząc na północ, widzimy kolejne plaże i port w Levanto. Na szczęście szlak jest suchy, bo te 3000 wyślizganych schodów zebrałoby krwawe żniwo. Wbijamy coraz wyżej – na 5. kilometrze jesteśmy 440 m n.p.m. (to wyjątkowe, kiedy cały czas ten poziom morza widzisz), na 15. kilometrze wbijemy nawet na 760 m. Kontroluję tętno, co sprawia, że tempo spada do 10 min/km. Szlak jest przyjemny – raz to miękka leśna ściółka, innym razem skaliste rumowiska. Prawie zawsze single track, na którym ramionami zahaczasz co rusz o krzaki.
Pierwsze 26 km oddala nas trochę w głąb lądu, trasa wije się wzniesieniami i szczytami, które stanowią granicę parku Cinque Terre. Co 10 km czeka na nas starszy pan z zapasem wody, coli i świetnych żeli i izotoników marki GU. Potem następuje to, na co wszyscy czekają – druga część trasy, w której odwiedzimy każde z pięciu miasteczek. Dla mnie to też bolesne zderzenie ze słabością ciała. Oczywiście trenowałem w siłowni, na wiosłach zrobiłem ze 20 sesji, na rowerku stacjonarnym zaliczyłem ze cztery seriale, zbiegów jednak nie trenowałem ani przez moment. Efekty widać bardzo szybko – sztywnieją mi plecy, nie jestem w stanie rozpędzić się do przyzwoitej prędkości. Na początku mnie to frustruje, potem przestaję patrzeć pod nogi – widoki rekompensują wszystko. Co rusz niżej, za każdym zakrętem, pojawia się kolorowe Riomaggiore. Muśniemy je tylko, by po prawie pionowej ścianie wbić się do pierwszej winnicy. Wcześniej pokonujemy wiadukt – zawieszony ze 300 m nad przepaścią, i zaczyna się podejście na tyle strome, że o schody możesz oprzeć brodę. W winnicach trwają prace porządkowe, sączy się włoska muzyka z radia. Włosi, gdzieniegdzie zestawiając kilka desek na stół, organizują sobie przerwę pracy. Czuję się trochę niezręcznie, przebiegamy tym ludziom, uprawiającym od wielu lat wino na stromych stokach, dosłownie między krzakami. W dole połyskuje coraz bardziej turkusowe morze. Mija południe, robi się gorąco, kolejne miejscowości – Cornigla i Manarola przeżywają najazd weekendowych turystów. My zbiegamy z tych winnic na chwilę, by wystraszyć japońskich staruszków, a potem wprawić w zdumienie amerykańskich lekko podstarzałych yuppies. Przebiegam koło ustawionego na stromej uliczce stolika restauracji, podsłuchuję rozmowę: „Czy wiesz, Darling, że oni biegną 40 km?”. Zauważam, że jednak 50. Facet wstaje, podaje mi talerz przystawek i deklaruje: „Są twoje!” Grzecznie dziękuję na widok anchois i już po chwili znowu jestem na cichym szlaku wśród winnic.
Zdaję sobie sprawę, że moje tempo spada, ale chcę tu być! Przede mną pojawia się w oddali dach dzwonnicy w najpiękniejszej moim zdaniem Vernazzie. Mijamy jej centrum wąskimi, stromymi uliczkami. Pozostaje już walka o dotarcie do mety. Jest ciężko, ale wiem, że za godzinkę będę w Monterosso. Na ostatnim kilometrze czeka na mnie Sławek z czwórką dzieciaków, próbujemy więc biec do mety. Powoli schody poddają się miastu i już zbiegamy szerokim chodnikiem. Kończę całe to spacerowanie po dziewięciu godzinach – godzinę przed limitem. Choć zwykle kończę zawody w pierwszych 15% stawki, tym razem wyprzedzam… 15 osób, ale nawet przez chwilę się tym nie przejmuję! Czeka na nas jeszcze pasta party – tym razem organizowane po biegu. Stoły uginają się od lokalnego jedzenia, wybieramy makaron w sosie pomidorowym z małżami, do tego pieczone warzywa i spory kubek lokalnego wina. Starsze panie z obsługi rozpieszczają nasze dzieci, serwując dokładki. Naprawdę znów czujesz się wyjątkowo.
Niedziela – dzień dzieci
Dzieciaki po zaliczonej kąpieli w wodzie o temperaturze 12 stopni (sic!) szykują się na swoje biegi, a że rano znów pada, start się opóźnia. Na rynku festyn trwa w najlepsze, lokalni producenci sprzedają swoje produkty – brakuje tylko wina, ale ravioli przyrządza mistrz Europy w wioślarstwie z 1960 r. Przy okazji uczy dzieciaki ruchów na ergometrze i zbiera środki na lokalny klub wioślarski. Wreszcie o 15:00 następuje start biegu dzieciaków. Nasza piątka, niezwykle skupiona, oddala się na linię startu, by już po kilku minutach wpaść na metę i odebrać wyjątkowe, kolorowe i drewniane medale. Wyjątkowo cieszy się Lena, która zajmuje drugie miejsce wśród dziewczynek i trzecie wśród wszystkich dzieci. Tym razem zamiast pasta party po biegu na dzieci czekają lody.
Podsumowanie
To była już piąta edycja Sciacchetrail. Organizatorom udaje się doskonale balansować pomiędzy coraz bardziej międzynarodowym charakterem imprezy – w zeszłym roku ambasadorem biegu i gościem był Anton Krupicka, a lokalnym świętem połączonym z zaproszeniem do tego mikroświata. Jest tu wszystko: wspaniałe widoki, dość wymagająca, ale szybka trasa, doskonała kuchnia i jeszcze lepsze wino. Coś, na co Włosi znaleźli chyba najlepsze określenie: dolce vita!
PS Wina „tytułowego” – sciacchetry – spróbowaliśmy dopiero w niedzielę wieczorem, gdy Cinque Terre wracało znów do swego codziennego rytmu, w małym lokalnym barze. To doskonałe słodkie wino to... okazja do napisania kolejnego artykułu. Trudy jego produkcji muszą być jednak wynagrodzone jego ceną – ciężko znaleźć dobrą sciacchetrę w cenie niższej niż 50 euro za butelkę 375 ml. Ten bieg nie ustępuje pod żadnym względem swej wybornej patronce.
BIO - Bartek Mikołajczak – biegacz amator z ambicjami na więcej. Na co dzień mąż Oli, ojciec Brygady LL (Lena i Leon) i manager z branży telco.