Redakcja KR

RUN100LOVE Kinga, Jarek i Rafał

Góry Stołowe, 23.09.2021

Czasem niewiele trzeba, aby stworzyć coś niesamowitego, coś, co powoduje, że wskakujesz w stworzoną rzeczywistość całym sobą. Kinga, Rafał i Jarek – trzy osoby, wspólny zawrót głowy i przepiękne tereny wokoło, nowa definicja 3 w 1. Run100Love stworzyli, aby dzielić się pasją, aby wspólnie inspirować i odkrywać piękne zakamarki Gór Stołowych. Kinga, Jarek i Rafał to banda zwariowanych na punkcie biegania ludzi, którzy z uśmiechem pokonują słabości, czasem z grymasem bólu walczą na treningu po to, aby kolejne wyzwanie, kolejny cel udało się osiągnąć lepiej i szybciej. O bieganiu, górach i miłości opowiedzą sami zainteresowani, a więc jedziemy...

Tekst: Kinga Kwiatkowska, Jarek Gonczarenko, Rafał Bielawa

O bieganiu okiem Kingi

Bieganie to część mojego życia, to taki obszar, który jest częścią codzienności. Mam obowiązki związane z pracą, domem, życiem osobistym, z nadaktywnym psem o imieniu Forest. W tym wszystkim jest trening, który staram się dopasować do całej reszty, bo to on sprawia, że jestem szczęśliwa. Kiedy mam wolny czas, staram się go intensywniej spędzać w górach, biegając z Jarkiem, z przyjaciółmi albo zwyczajnie pokazując Forestowi, jakie te góry są piękne.

Będąc kompletnym laikiem biegowym, zaczęłam swoje bieganie ponad 10 lat temu. Nie miałam pojęcia, co mam założyć na trening, nie miałam butów stworzonych do biegania, nie potrafiłam rozwijać się biegowo metodą małych kroków, tylko chciałam biegać tyle, ile miałam sił w nogach i pokonywać coraz dłuższe dystanse, a to droga donikąd. Nie uważam jednak tego czasu za stracony, bo poznałam wiele osób, z których mogłam brać przykład, które dawały mi wskazówki, jak biegać mądrze, chociaż czasem musiałam przekonać się na własnej skórze, żeby wyciągnąć jakieś wnioski. To nie wszystko, bo dzięki bieganiu poznałam przyjaciół, z którymi może już nie spędzam tak intensywnie czasu jak wtedy, ale pamiętamy o sobie nawzajem. W końcu bieganie wprowadziło dyscyplinę w moim życiu i pokazało, że jest coś więcej niż tylko natłok pracy i nauki. Myślę sobie czasem: szkoda, że tak późno zdecydowałam się na pracę z trenerem, ale widocznie tak miało być, taka moja droga. Sukcesem w życiu każdej osoby biegającej, która łączy to z pracą i pozostałymi obowiązkami, są jej indywidualne wyniki i postępy. Nie chcę swojego biegania ukierunkowywać na rywalizację z innymi, bo to bez sensu. Chcę rywalizacji na miarę swoich możliwości. Chcę na mecie mieć świadomość, że w tym dniu Kinga dała z siebie wszystko, a w przygotowaniach zrobiła, co mogła.

Góry, czyli słów kilka od Jarka

Każdy biegacz górski albo turysta ma swoje ulubione wypiętrzenia zwane górami. My od paru lat lubujemy się w Górach Stołowych. Trochę przez to, że życie rzuciło nas w ten zakątek Polski (Rafał mieszka w pobliżu – na długość jednego dobrego startu), a trochę przez to, że coś w tych niewielkich górach jest. Na treningu nie robimy gigantycznych przewyższeń jak w Tatrach. Nie ma też zapierających dech w piersiach widoków ze szczytu Szczelińca jak w Beskidach. Wschód słońca nie jest tak porywający jak na Babiej Górze. Nie są to też dzikie góry jak Bieszczady. A jednak wielu ludzi zakochuje się właśnie w Stołowych. Dlaczego?

Te niewielkie góry (najwyższy Szczeliniec 919 m n.p.m.) powstały ze skał piaskowca ułożonego poziomo/płytowo, tworzącego się 100 milionów lat temu w płytkiej zatoce morza czeskiego, które zalewało te tereny (teraz będziecie wiedzieć, skąd ten piasek na szlakach), a wypiętrzyły się 30 milionów lat temu (ciekawostką jest to, że można na terenie tych gór spotkać starsze skały mające nawet 300 milionów lat – to na nich „stoją” te góry, a „przebiły” się na powierzchnię na Mnichu czy Guzowatej). W polskiej części Stołowych utworzono w 1993 roku Park Narodowy Gór Stołowych, a część czeska ciągnie się dalej ku zachodowi (Broumovskie Sceny), aby znów przejść do Polski w okolicy Wałbrzycha.

Zastanawiacie się, skąd nazwa „Stołowe”? W literaturze można znaleźć informację, że powodem jest ułożenie płytowe skał. My twierdzimy, że po pokonaniu pierwszego przewyższenia (Radkowskie Skały/Baszty ok. 700 m n.p.m.) można biegać przez dłuższy czas jak po stole, aby wspiąć się na kolejne „płaskie” partie (Szczeliniec, Narożnik, Skalniak, Błędne Skały). Nie jest to jednak najbardziej istotne ani urokliwe w tych górach. A co jest? Naszym zdaniem tajemniczość: Małpolud, Kwoka, Czarny Piotruś, Młot, Głowa Psa, Dwa Borowiczki, Głowa Króla i setki innych, to nie bohaterowie książki C.S. Lewisa, autora Opowieści z Narnii (zdjęcia do tego filmu były kręcone w Stołowych), a przedziwne formacje skalne, które na każdym kroku można spotkać w lesie. Do tego dodajmy labirynty, głazy, bloki skalne, ruiny domów, wszystko okraszone ciemnym lasem lub poranną mgłą, a głowa przez cały czas skupiona jest na poszukiwaniu Wesołego Diabła (polski film kręcony w tych górach). Wisienką na torcie w Stołowych jest cisza, spokój, piękna, dzika przyroda. Chociaż może to się wydać nieprawdopodobne, szlaki w sporej części świecą pustkami. Oczywiście nie polecamy w sezonie wybierać się w okolicę Szczelińca, Błędnych Skał i Skalnych Grzybów, gdzie ludzi mnóstwo. Jednak wystarczy być w tych miejscach po sezonie albo przed 8 lub po 20, bądź oddalić się na parę kilometrów, a może się okazać, że przez parę godzin treningu nie spotkasz żywej duszy.
Co może tu znaleźć biegacz? Oprócz wszystkich tych zalet wypisanych powyżej to różnorodność szlaków, technicznych odcinków i co najmniej cztery biegi w sezonie (Supermaraton Gór Stołowych i jego wersja zimowa, Sztafeta Górska 3x20+, Garmin Ultra Race i kawałek Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich).

No jak tu nie kochać STOLOVE!?

Miłość niejedno ma imię, czyli marzenia Rafała

Dla mnie zawsze ultra wiąże się z całą masą bratnich dusz, z którymi jak dawniej mógłbym jeść kaszę jedną łyżką oraz innych, może mniej bliskich, znanych, a jednak na większość z tych spotkań reaguje się uśmiechem i otwartym serduchem. Jeśli trzeba podać dłoń, to wyciągasz ją, nie zastanawiając się, czy przypadkiem to nie zły wilk z lasu, czy też „wesoły diabeł”.

Od dzieciaka robiłem wiele rzeczy wspólnie z grupą kumpli. Dzieciństwo, potem sport, gdzieś na ulicy, w parku, lesie, na sali sportowej czy boisku. Zawsze w grupie. Potem przyszło bieganie i także największe radości przeżywałem, gdy ktoś był obok. Kilka przykładów: Marek, który prawie stracił rękę na maratonie, bo z radości chciałem wyrwać mu ją na mecie, podnosząc wysoko w geście zwycięstwa, gdy jako zając prowadziłem go na życiówkę. Potem z Kamilem na GSB, z Łukaszem na 7 Szczytach, z Krzychem na Charlie Ramsay Round, z Drużyną Pierścienia na kolejnym GSB. Kończąc na ostatnim wspólnym wydarzeniu, gdy razem wpadaliśmy do Świeradowa Zdroju podczas finiszu GSS, a ja nie mogłem nic powiedzieć ze wzruszenia, jedno słowo i bym się tam wtedy rozpadł na najmniejsze kawałeczki. Tak, przyznaję, trudno mi przekroczyć metę w pojedynkę. Ale tych chwil nie zamieniłbym na żadne inne, na żaden puchar! Ponieważ najcenniejsze to, co mam w swoim serduchu i pamięci, która zatrzymała w kadrze wspólne przeżycia.

Może jestem nieco naiwny, ale ultra jest dla mnie czymś romantycznym, prawie jak walka z wiatrakami. Nie znaczy to, że zupełnie nie liczy się czas, że zrzucając winę na ograniczenia, rezygnuję z wysiłku, wyrzeczeń i przygotowań. O, nie! Tu nie ma miejsca na odpuszczanie na treningu, pot leje się strumieniami, a przed oczami widzę wszystkie te sceny, jak nie mam siły wrócić do domu, gdy siedzę na kamieniu lub leżę na szczycie kolejnego podbiegu, gdy płuca się palą i nie ma mocy, aby wstać. A mimo tego, gdy trzeba podać komuś pomocną dłoń to nie mam oporów, aby ten czas, o który walczę, oddać. To jest właśnie dla mnie ultra, gdzie jesteśmy jedną paczką, przyjaciółmi, kumplami, znajomymi.

Uwielbiam tę pasję za prostotę, za to, że coś pięknego jest już za rogiem, że mogę pobiec przed siebie, poczuć wiatr we włosach, zatopić się w słońcu, że deszcz, nawet ten najbardziej paskudny, powoduje, że potrafię się uśmiechnąć, że błoto między zębami potrafi spowodować, że jestem szczęśliwy. Jestem jak dzieciak, który dostał kawał czekolady i może skakać w kałuży na oczach rodziców, a na mecie zawsze czekają najbliżsi, z moją ekipą na czele, z Gosią, Adasiem, Maryśką i czasem Olą, bez względu na porę i pogodę. Potem w ciągu dnia, już z innymi, śmiejemy się, wspominamy, przeżywamy i dzielimy się uwagami. Dlatego też tak chętnie ładuję na plecy aparaty i stoję w krzakach na zawodach, dopinguję, bo po części też wtedy biorę udział w wydarzeniu i nakręca mnie to równie mocno, jakbym miał sam pokonywać kolejne kilometry i wskakiwać w kadr Łukaszowi czy Piotrowi. Przyznam, że dawno miałem przestać biegać, ale tak mi się podoba, że chyba jeszcze trochę wytrzymam. Zobaczymy, na razie cały czas czuję motywację do kolejnych szalonych wyzwań.

Myślę, że z Kingą i Jarkiem potrafimy się doskonale bawić i nie mamy żadnych problemów, aby dzielić się tym, co przeżywamy, co wiemy, a co chcemy w tym naszym biegowym życiu jeszcze przeżyć.

Każdy z nas jest inny, każdy ma inne plany, marzenia, słabości, ale łączy nas właśnie ta pasja, te góry i ta miłość!

Kinga, Jarek, Rafał

Tekst ukazał się drukiem w Magazynie ULTRA#35