Ola Belowska
Biegacz amator

Robię to, co sprawia mi frajdę

Warszawa, 27.11.2016

Długa broda, zadziorna czapeczka, szydercze poczucie humoru. Wygląda trochę jak hipster z obiektywem przyklejonym do twarzy. Ale tym obiektywem robi cuda. Z przytupem wdarł się na polską sportową scenę fotograficzną. Liczba jego fanów rośnie z każdą galerią, którą umieszcza na swoim facebookowym fanpage’u. Skąd Piotr Oleszak wziął się w biegowym światku?

Piotrek, co to jest Transliner?
Kiedyś nie było fotografii, była muzyka. W czasach liceum niektórzy grali w piłkę, a my mieliśmy zespół, łupaliśmy gdzieś w garażu covery. Kiedyś nie miałem włosów na twarzy, ale dużo na głowie [śmiech]. Więc hałasowaliśmy, były jakieś koncerty, próby w każdy weekend, wszystkie popołudnia spędzone z muzyką. Graliśmy jeszcze na studiach – w poznańskich knajpach, jakieś małe festiwale. Nagraliśmy płytkę, w radiowej Trójce też nas puszczali. Choć to chyba bardziej było zabijanie czasu…

Gracie jeszcze?
Weszliśmy w dorosłe życie i się skończyło. Urodziły się dzieci, przybyło obowiązków, przeprowadzki… Inna sprawa, że chyba przestało nas to kręcić. Każdy z nas znalazł coś innego, a zgrać się w czterech czy pięciu to był już jednak problem. Zostały zdjęcia, nagrania z tamtych czasów. Uważam, że to fajny etap życia. W sumie wszystko co robię, jest dla mnie fajne [śmiech]. Przed fotografią była więc muzyka, choć akurat muzyka została ze mną. Przede wszystkim do słuchania, ale zdarza mi się wziąć gitarę do ręki albo pograć na bębnach.

A jaka muzyka Ci została?
Głównie lata 90. Pearl Jam, Alice in Chains, Seattle, wiadomo, zostało po liceum. Ale w pewnym momencie życia zorientowałem się, że muzyka jest zbyt piękna, żeby się zamykać w jednym gatunku. Rozszerzyłem swój wachlarz zainteresowań – od hip hopu polskiego po starą muzykę amerykańską, np. Franka Sinatrę, czy polski jazz – Leszek Możdżer. Czego innego słucham w samochodzie, czego innego w trakcie biegania, a zupełnie innej muzyki, gdy jestem wściekły, zadowolony lub zmęczony. Kiedy przychodzi jesień, zaczynam słuchać Sinatry i Możdżera właśnie, szczególnie na słuchawkach. To sygnał, że idzie zima [śmiech].

To stąd w galerii na Twojej stronie zdjęcia z koncertów?
Chyba mam dużo szczęścia w życiu, bo poznałem kiedyś Glacę ze Sweet Noise, z którym weszliśmy we współpracę. Już dwa lata z rzędu fotografowałem ich podczas festiwalu w Jarocinie (jako My Riot i powrót jako Sweet Noise). A w ubiegłym roku mogłem robić zdjęcia im, ale też Linkin Park w Rybniku. I o ile fotografować koncerty lubię, o tyle ma to jedną wadę – zbyt mocno lubię muzykę, a wtedy jej po prostu nie słyszę, bo skupiam się na zdjęciach. Nie jestem w stanie nawet powiedzieć, jakie utwory były grane lub nie. Chyba jednak wolę być na koncercie jako słuchacz niż fotograf.

To co robiłeś zanim zacząłeś fotografować różne biegi?
Jak to co? Biegałem! Bieganie przyszło po muzyce. Ta była związana z określoną liczbą osób – musiało być nas czterech w jednym miejscu. W trakcie studiów jeden z kolegów zaczął biegać, żeby schudnąć, jak to często bywa. Któregoś razu też wyszedłem się przebiec i okazało się, że to jest fajne. Chociaż nie tak szybko. Za pierwszym razem wróciłem do domu po 700 m i powiedziałem, że nigdy więcej. Ale potem kilometr, trzy, pięć, znany scenariusz, nic nadzwyczajnego. Fajne było to, że mogłem robić to samemu, kiedy chciałem i dawało mi to dobre samopoczucie.

Pierwsze zawody to Grand Prix Poznania, czyli obecny City Trail, biegło nas trzysta osób. Po jakimś czasie przerzuciłem się już na długie bieganie. W 2014 r. miałem szczyt formy i chęci sportowej, bo fotografia była jeszcze trochę z boku, udało mi się zdobyć 9. miejsce na Supermaratonie Kalisia na 100 km. To był fajny rok. Ale potem jakieś kontuzje, jedna, druga, zaczęło się to trochę sypać i okazało się, że lepiej czuję się na biegu z aparatem niż jako zawodnik. Chociaż ciągle sobie gdzieś, raz po raz, truchtam.

Gdzieś znalazłam informacje o tym, że jest jeszcze triatlon i kolarstwo. Jak z tym?
Obiecałem sobie, że przed trzydziestką ukończę triatlon i dwa dni przez urodzinami pojechałem na pierwsze zawody triatlonowe. Dobra zabawa, ale zero zacięcia sportowego. Kompletnie nie potrafię pływać, ja się utrzymuję na powierzchni wody i się przemieszczam, w piance jest jeszcze łatwiej [śmiech]. Ale ani ze mnie pływak, ani kolarz, na biegu zawsze coś nadrabiam. Moje największe „sukcesy” w triatlonie to pozycja gdzieś w okolicy ¾ stawki. Z kolarstwem podobnie, po prostu w pewnym czasie szosa pojawiła się w domu i zaczęliśmy z kolegami umawiać się latem o szóstej rano i robić jakieś 100 km na rozpoczęcie dnia, ale to jednak rekreacja. Byle być w ruchu.

To jak się stało, że zacząłeś fotografować?
Kurczę, nie mam żadnej fajnej historii, że mój dziadek miał aparat… Wiesz, lipa straszna. Prawda jest taka, że zawdzięczam to swojej córce. Bo się urodziła [śmiech]. Gdy moja żona była w ciąży, stwierdziła, że trzeba mieć jakiś aparat, by dokumentować to, jak mała się rodzi i dorasta. Teraz Lena, mimo że ma trzy i pół roku, już ucieka przed aparatem, bo wszystkie eksperymenty, każdy nowy sprzęt testuję na niej oczywiście. Ona chyba szczerze tego nienawidzi [śmiech].

Czyli nie chce iść w ślady taty?
Oczywiście, robi zdjęcia wszystkim, klockami, pudełkiem , robi „pstryk” i się śmieje, ale sprzed obiektywu ucieka. W tym wieku ciągle ma cierpliwość na poziomie minus 5, nie lubi tego i już. Moje próby wytrzymuje tylko chwilę. Mam jednak nadzieję, że kiedyś sama chwyci aparat i będziemy mogli wyjść razem na zdjęcia. Póki co biegać lubi, zwłaszcza w wózku [śmiech].

Czyli muzyka, bieganie, fotografia, a przy tym branża IT i zootechnika?
Zootechnikę faktycznie studiowałem, choć mój wydział już się inaczej nazywa, chyba medycyna weterynaryjna. Nie mam pojęcia dlaczego akurat te studia, chyba dlatego, żeby coś robić. A nie wiedziałem co zrobić ze sobą, to poszedłem na takie, na które mnie przyjęto [śmiech]. Same studia były super, nawet działałem w jakichś kołach naukowych i myślałem o pracy w zawodzie. Dużo rzeczy praktycznych, co było naprawdę fajne, ale życie inaczej zweryfikowało. Wąskie specjalizacje i grono zawodowe mnie nie bawiły. A komputery, grafika tak – byłem samoukiem. Najpierw dostałem mały etat na uczelni jako pomoc informatyczna, potem znowu na uczelni, ale w innym dziale i już po studiach… a później piękny świat korpo. Cały czas gdzieś ta informatyka się przewijała i tak już zostało. Niedawno zrezygnowałem z pracy w korporacji po to, by rozwijać się fotograficznie i obecnie jestem zatrudniony, ale nie na takich zasadach jak wcześniej, dzięki czemu mam więcej czasu na fotografię.

Czyli staje się ona źródłem dochodu?
Tak. Ciągle jestem jeszcze zawieszony między pracą a samozatrudnieniem, to kolejny etap przejściowy, by skupić się tylko na fotografii i z tego się utrzymywać. Droga nie jest łatwa, ale myślę, że do zrealizowania.

Masz trochę konkurencji na rynku, robi się gęsto.
To dobrze, to jest dobre! Chociaż sądzę, że każdy z nas ma inny styl, a tort jest duży. Zobacz na fotografię ślubną – fotografów jest mnóstwo i żyją, da się. Na ostatniej Łemkowynie byliśmy w czwórkę ‒ Piotrek Dymus, Karolina Krawczyk, Julita Chudko i ja, Jacek Deneka wyjechał akurat do Dalmacji. To pokazało, że każdy z nas widzi wszystko zupełnie inaczej. Uwielbiam prace Piotra, to jest level nieosiągalny. Czekałem niecierpliwie na zdjęcia Karoliny – powtarzam, że jestem jej fanem, jej zdjęcia oglądam kilkukrotnie… Tam jest taki cudowny pierwiastek kobiecy. Rynek rozwija się dynamicznie, ale każdy robi coś innego. Jacek stanowi całkowitą alternatywę, jest bardzo rozpoznawalny ze swoimi zdjęciami. Kiedyś myślałem (a kiedyś to było rok temu, a nie parę lat temu), że nie jestem w stanie się zbliżyć do nich, a teraz okazuje się, że dla mnie też jest miejsce. Jeszcze trochę czasu, doświadczenia i będzie coraz lepiej.

A to Cię kręci najbardziej? Bo masz w swojej galerii zarówno zdjęcia biegowe, jak i portrety czy właśnie zdjęcia z koncertów.
Mówi się, że albo robisz tylko jedną rzecz i robisz ją dobrze, albo zajmujesz się kilkoma i żadna z nich nie jest dobra, ale ja bym tego nie zawężał tylko do jednej dyscypliny. Może gdybym chciał ciągle świetnie biegać, robić zdjęcia i grać w zespole, faktycznie nic nie byłoby fajne. W fotografii nie chciałbym zamykać się tylko w jednej dziedzinie. Może kiedyś to nastąpi, ale jeszcze nie. Póki co nie robię tego na tyle długo, żeby się już deklarować, że fotografia biegowa to jest to i tylko to będę robił. Dziś najpewniej czuję się w reportażu sportowym ‒ również dlatego, że sam się dobrze czuję, będąc w górach ‒ ale lubię też ulicę, portret, pracę ze światłem studyjnym, której się uczę, bo jest bardzo trudna.

I streetphoto?
Tak, to bardzo trudna dziedzina ‒ nie ze względów technicznych, bo wystarczy aparat, obiektyw, za dużo nie ustawiać i iść. Trudność polega na wejściu między ludzi, jak wielu fotografów ulicznych powiedziało, można czasem dostać w twarz. Masz bezpośredni kontakt z ludźmi, których nie prosisz o zdjęcia, tylko je robisz. Łapiesz ich aparatem. Ulica to terapia , ale nie dla oglądającego prace….a dla robiącego.  Dzięki tej fotografii poznaję też Poznań, w którym mieszkam, mimo tego, że znam go od dzieciństwa. Z aparatem poznaję to miasto na nowo, zaczynam patrzeć, rozglądać się, odwracać, co rzadko robimy na co dzień.

Zatem, podsumowując i odpowiadając na Twoje wcześniejsze pytanie, na dzisiaj reportaż sportowy, bo tak wolę to nazywać. Fotografię sportową na mistrzowskim poziomie uprawia według mnie team Red Bulla, spójrz w wolnej chwili na zdjęcia Red Bull Illume. My zajmujemy się bardziej reportażem, pokazujemy jakieś wydarzenie od początku do końca. Ale nie zamykam się ‒ jeśli kiedyś poczuję zew i będę czuł się dobrze w fotografii ślubnej, a poziom tych zdjęć będzie zadowalający dla mnie, to będę robił ślubną. Póki co się na to nie zanosi [śmiech].

Urzekły mnie nie tak dawno Twoje zdjęcia z Krynicy, zwłaszcza jedno, na którym w lewej części kadru jest chyba dwójka biegaczy, a w prawej pusta przestrzeń między drzewami, w której pięknie gra zachodzące lub wschodzące słońce.
W sumie sama fotografia to rysowanie światłem. Każdy z nas ma w aparacie trzy parametry, czas, czułość i głębię ostrości. Kiedy zrobiłem to zdjęcie, szedłem w tę samą stronę, w którą biegli zawodnicy. Zrobiłem to, o czym cały czas pamiętam, gdy gdzieś jestem. Nie patrz tylko pod nogi, odwróć się. W tym czasie namawiałem biegaczy, żeby się odwracali, by zobaczyli, co się dzieje w ich obecności. Byli tak skupieni na tym, co z przodu, że siłą rzeczy gubili to, co z tyłu ciekawsze. Tam jest sedno wszystkiego, a nie to, co na pierwszym planie.

Nie lubię słońca, takiej pełnej lampy. Nie robi to na mnie wrażenia, choć jest wtedy łatwiej zrobić czyste zdjęcie. Schowasz się w krzaku, złapiesz trochę cienia i jest fajnie, ale ja wolę pogodę zmieniającą się, inne światło. Pogoda rozdaje karty, ale z każdej da się coś wyciągnąć. Przed Łemkowyną byłem załamany, gdy dowiedziałem się jakie będą warunki. Spotkaliśmy się z Karoliną na starcie trasy 150 km, baliśmy się bardziej, żeby nam sprzęt nie zamókł jak będzie cały czas lać, bo że klimat będzie to było wiadomo. Ostatecznie wszystko się udało, dla nas było super, dla biegaczy może trochę mniej, trochę ponarzekali na błoto [śmiech].

Kiedy wracałem z UTMB, byłem zachwycony i zdjęciami, i całą wyprawą. Jednak u nas dzieje się więcej dla nas, fotografów. Oczywiście jest „wooow”, bo to Alpy, wielki rozmach, impreza, czołówka światowa…. Ale… to nie to. Aktualnie na polskiej ziemi czuję się najlepiej. Chociaż jest problem, bo robiąc zdjęcia, czasem popadamy w takiego rodzaju złudzenie, że to nie jest „interesujące”… A jest i to bardzo! Podobnie w fotografii ulicznej – chodzę po ulicach Poznania i one są takie zwykłe, jedne bardziej szare, drugie bardziej kolorowe, ale czasem myślę, że raczej niespecjalne. Pewnie gdybym pojechał do Chin, robiłbym co parę sekund zdjęcie. A człowiek z Chin przyjeżdża do Poznania i co te parę sekund robi zdjęcie, bo dla niego z kolei tu wszystko jest ciekawe.

Jest taki chłopak, teraz youtuber. Nie urodził się z kamerą w ręku, przez 20 lat życia próbował znaleźć coś, w czym będzie dobry. Odkrył to, robi filmy. Sedno sprawy tkwi w tym, żeby zrobić pierwszy krok. Jaki? Po prostu zacznij robić to, co sprawia ci radość (fotografować, skakać, tańczyć, malować cokolwiek), drugi krok…. Nie ma drugiego kroku – jest tylko pierwszy. Ale krok pierwszy ci nie wyjdzie wielokrotnie, powtarzasz, poprawiasz się, kilka razy musisz upaść. Tyle razy powtarzasz, aż w końcu będzie dobrze. Tak to działa, nie ma innej drogi. Ja po prostu biorę aparat, ustawiam to, co mogę i robię. Tak powstaje to, co powstaje, i tyle. Cała filozofia. Im więcej będę tego robił, tym będzie lepsze. Im więcej prac obejrzę, im „konkurencja” będzie mocniejsza, tym ja będę lepszy.

Dla mnie fotografia jest jak muzyka – to wbrew pozorom świat iluzji. To nie jest do końca prawda, że fotografia pokazuje jak jest. To jest bardzo sprawne narzędzie manipulowania wszystkim.

A lubisz swoje zdjęcia?
Sam po pewnym czasie nie mogę na nie patrzeć. Zazwyczaj podobają mi się przez pierwsze trzy dni. Gdybym szybko ich nie obrabiał, to najprawdopodobniej niektóre w ogóle by nie ujrzały światła dziennego. Gdybym taką Krynicę albo coś innego obrabiał po trzech tygodniach, to mogłoby się to w ogóle nigdzie nie ukazać.

Co jest dla Ciebie na zdjęciu ważniejsze? Człowiek, góra? Sytuacja? Czy jak ktoś wywinie orła, jak podkreślałeś w czasie prelekcji o UTMB?
Chyba wszystko po trochu. Zależy od sytuacji… Himalaiści mówią, że góry to sterta kamieni. A to człowiek zaczyna w te góry wprowadzać życie. Tak samo wydaje mi się, że jest ze zdjęciami. To połączenie – człowieka i natury, jest koniecznie, żeby dla mnie zdjęcie było pełne, takie jak lubię. Wtedy wszystko się na nim łączy, krajobraz, światło i życie. Zdjęcia wielkich przestrzeni, oceanów, plaż czy dżungli, to pokazuje wielkość natury w porównaniu do małego człowieczka.

Jeśli chodzi o sytuację… Chyba jestem słabym przykładem [śmiech]. Ja ciągle utrzymuję, że biorę aparat i robię zdjęcia, po prostu. Tego, co mnie zaciekawi. Żeby zrobić dobre zdjęcie jakiemuś wydarzeniu, to wymaga trudu. Trzeba wybiegać do przodu, mocno prognozować, no i mieć dużo szczęścia.

A emocje?
Sportowe? Najprościej – meta, bo rozmawiamy o bieganiu. Tam wiesz, że albo ktoś się rozpłacze, albo będzie się super cieszył, albo walnie na twarz ze zmęczenia, to do przewidzenia. W trakcie ostatniej Łemkowyny Piotr zrobił genialną fotografię, konkursową, z biegaczem na tle orszaku pogrzebowego – zdjęcie bardzo ciężkie, ale megadobre jeśli chodzi o połączenie wielu rzeczy – sytuacji, zawodnika, znalezienia się w takim miejscu o tym czasie.

Co jest dla mnie ważne na zdjęciu? Wiesz, tak naprawdę to trudne pytanie. Ja robię zdjęcia, gdzie i kiedy mam ochotę, biorę po prostu aparat do ręki i idę. Jeśli mam ochotę robić ulicę, to robię. Raz cyfrówką, raz analogiem, zdjęć tak, jak czuje danego dnia. Innym razem jadę do lasu i czekam na niedźwiedzia, którego tam pewnie nigdy nie było… Może w przyszłym roku uda mi się na 11 listopada przyjechać do Warszawy i sfotografować np. marsze niepodległościowe, nie wiem. Może być emocjonująco, adrenalina, czyli to, co teraz mnie nakręca w fotografii sportowej – praca przez wiele godzin. Mamy w Wielkopolsce bieg na 100 mil, czyli ok. 160 km, w jego trakcie byłem na nogach przez 36 godzin non stop, bez żadnego spania. Na UTMB było to samo, bez minuty snu. Wszystko to łączę, adrenalina, sport, emocje, krajobraz. Chyba znowu nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie konkretnie [śmiech]…

Jakie masz plany rozwoju na następne lata? Chcesz zostać przy fotografii sportowej i w tym kierunku się rozwijać?

Przez najbliższe lata – tak, chciałbym zostać przy reportażu sportowym, póki co nie chcę zboczyć. Nastawiam się na to. W sumie w górach zacząłem z wysokiego C, przypadkiem, bo mój pierwszy wyjazd w góry z aparatem to było UTMB [śmiech]. Jeszcze więc nie nacieszyłem się zdjęciami w górach, zwłaszcza w Polsce. Chciałbym fotografować na polskich imprezach, pokazać ludziom to, co robię. Może w przyszłym roku Lavaredo? Nie wiem… W 2017 r. będę pewnie w Krynicy, chyba też na Łemko, może również uda mi się dotrzeć na ZUK-a. Na pewno w tym kierunku chciałbym iść i zobaczyć, co dalej wyjdzie.

Gdzie widzisz siebie wśród innych fotografów biegowych w Polsce? Chcesz się czymś wyróżnić?
Nic na siłę. Nikt chyba nie szuka czegoś, co go na siłę określi. To jest to, o czym Ci już mówiłem – u Karoliny fajnie widać kobiecą perspektywę. Piotr ma już swój styl. Szalenie odróżnił się Jacek Deneka i stał się dzięki temu rozpoznawalny. Julita mocno działa i robi to bardzo skutecznie. Widzę swoje miejsce wśród nich, widzę swoje minusy, mam co gonić i nad czym pracować. Zazdroszczę im wszystkim tego, że czasem znajdują się w odpowiednim miejscu i czasie, jak Piotr przy tym zdjęciu z pogrzebem, jak krajobrazy Julity, portrety Jacka, piękne kadry Karoliny, ale to nie jest zawiść, a raczej nauka. Jestem samoukiem, popełniam błędy, ale wyciągam wnioski. Obserwuję ich i siebie. Każdy z nas robi swoje inaczej, jesteśmy wobec siebie życzliwi i serdeczni, ale każdy idzie w swoją stronę. Zawsze z niecierpliwością czekam na ich zdjęcia, ale nie mam kompleksów wobec nich. Kiedyś bałem się wystawiać zdjęcia na widok publiczny, na krytykę, a teraz już nie. Każdy z nas znajduje swoich odbiorców, którym podobają się nasze zdjęcia.

Pamiętam ubiegłoroczną Łemkowynę, kiedy w sieci pojawiło się sporo fotografii, ciekawych i fajnych. A wtedy Piotr Dymus wrzucił tylko jedno zdjęcie – z zawodnikiem przebiegającym przez potok w świetle lampy, które kompletnie rozwaliło system. Jedno zdjęcie i w sumie cała reszta już mogła pakować sprzęt. Takie zdjęcie chciałbym zrobić na każdej imprezie sportowej. To jedno, jedyne. Wiesz, takie zdjęcie może nie na okładkę Vogue, ale na okładkę National Geographic już tak [śmiech]. Zobaczymy.

Życzę Ci tego bardzo serdecznie. I uważam, że się trochę nie doceniasz. A tymczasem powiedz mi, co myślisz o polskiej fotografii sportowej (zawężając ją do biegowej), czy to dziedzina, która ma szansę się rozwinąć?
Ona już się rozwija. Razem z biegami. To się już dzieje, idzie do przodu. Chyba jesteśmy jeszcze trochę w tyle za Europą, ale to się szybko nadgoni. Jeszcze się z zawodów biegowych nie da żyć, nie można być wszędzie. Można podnająć firmę, masz potem milion zdjęć dla zawodników, ale zrobionych z jednego miejsca. Reportaż sportowy to ciągle wąska dziedzina. Choć zawodów przybywa szybciej niż nas, fotografów. Myślę, że to pójdzie w naprawdę fajną stronę i bardziej będzie się liczyć jakość, a nie ilość.

A co to projekt „Választás” (pol. wybór)?
Ja mam tak, że jak sobie coś wymyślę, to zrobię. To projekt, który będzie miał kontynuację. To fotografia przemyślana, ale konceptu Ci nie zdradzę. Mam nadzieję, że będzie to trwało latami, takie jest przynajmniej założenie. Finalnie ma to zostać zakończone publikacją, która pokaże to, co jest we mnie, jak ja się zmieniałem podczas robienia tych zdjęć i jak to robienie czułem. To projekt, który powstał w myślach, ma jakieś założenie, czym ma być, jest rozpisany na długi czas.

Czyli co Ci w duszy gra? Fotografia?
Hm… Odpowiem trochę jak Andrzej Bargiel w którymś z wywiadów. Będę to robił do momentu, kiedy sprawia mi to frajdę. Jak przestanie, to po prostu nie będę tego robił. Tak jest ze wszystkim. Wiesz, można pomyśleć, że ktoś co chwilę zaczyna coś innego, nie kończy, słomiany zapał. Ale kto mi tego zabroni? Nie wiem, czy za cztery lata to będzie fotografia. Na tę chwilę chcę robić zdjęcia, tu się widzę. Może za cztery lata będę jeździł na desce snowboardowej? Może będę najstarszym olimpijczykiem na desce? [śmiech]. Ostatnio wymyśliłem, że chcę wrócić do robienia sztuczek na jojo, bo sprawiało mi to frajdę [śmiech]. Generalnie łapię się za to, co mi trudno przychodzi. W zespole grałem na gitarze basowej, bo koledzy już mieli perkusję i normalną gitarę, mnie przypadł bas. Na początku pomyślałem, że mam mniej strun, to będzie łatwiej. Ale to już się skończyło. Z fotografią mam inaczej, początkowo to było hobby, ale stało się zawodem, jedno zlecenie, drugie, zaczęło się kręcić, to jest fajne. Więc co mi w duszy gra? Chyba ciągle rock and roll [śmiech].

 Zdjęcia Piotra znajdziecie na jego stronie lub fanpage'u na FB