Dziesięć lat temu przebiegłem pierwszy maraton. To był jubileuszowy 30. Maraton Warszawski na 30. urodziny, pasowało jak ulał. Za metą, zmaltretowany dwoma potężnymi kryzysami, z ustami wypełnionymi słodyczami, wybełkotałem do rodziny: „Nigdy więcej”. Po kwadransie, gdy łydki przestały się telepać, a cukier dotarł do mózgu, zostało tylko słowo „więcej”.
Tekst: Marcin Rosłoń
Zdjęcie: Piotr Dymus / Bieg Ultra Granią Tatr 2013
Nabiegałem się za piłką, zacząłem więc z pasją ścigać się ze sobą na ulicach miast. Warszawa, Bydgoszcz, Kraków – wpadłem jak śliwka w kompot. Moja doświadczona osiedlowa grupa biegowa, która zaczynała bieganie jeszcze w czasach, gdy legginsy były towarem deficytowym, odzież techniczna była na wagę złota, puls mierzyło się palcem na szyi, a buty biegowe zmieniało się po 4 tysiącach kilometrów, pochłonęła mnie bez reszty. Jeździłem z nimi po Polsce, biegałem z każdym po kolei, tłukłem tysiące kilometrów i nagle... Nagle decyzja o Biegu Rzeźnika.
Jakie buty? Jaki plecak? Co do jedzenia? Skąd wziąć kije? Jak się ubrać? Wreszcie jak zmienić trening? Wyjazdy na weekendowe eskapady po górach odpadały w przedbiegach. Pozostawał cykl maratoński i bezcenna górka Kazurka, usypana z gruzów warszawskiego Ursynowa. Zupełnie nie wykorzystywałem wtedy schodów w moim 12-piętrowym bloku, a to pierwsza rzecz o jaką zapytał mnie Scott Jurek, gdy mijaliśmy moje bloczysko w drodze na wywiad w Lesie Kabackim. „Trenujesz na schodach? Niezła góra.” – i powiódł wzrokiem od podnóża po sam szczyt. Teraz na pewno wskakiwałbym na nie znacznie częściej.
Rzeźnik był wyprawą na gigancie, zakończył się pełnym sukcesem, spełnieniem marzeń i apetytem na więcej. Czas: 11 h 19 min był bardzo przyzwoity, niosła mnie z partnerem Robertem „Pirem” Bielikiem droga w nieznane. Znaczy on już był do debiucie na Rzezi rok wcześniej, ale dla mnie to było coś wyjątkowego. Byłem pierwszy raz w Bieszczadach, nie wiedziałem jak może boleć wspinaczka na Smerek i jak wkurzać droga Mirka. Czy sprawdzi się mój sprzęt (terenowe Adidas Riot, plecak Quechua, reszta z ulicy), czym jest górskie 80 km? Nie czułem odległości pomiędzy punktami, szlaki płynęły błockiem, co dodawało tej wyprawie tylko i wyłącznie uroku. A potem poleciało – na wariata, na łeb na szyję, na złamanie karku, a raczej zdarcie kolan. (śmiech)
Gdybym teraz zaczynał swoją drogę do ultra to na pewno wykorzystałbym schody w moim bloku zamiast nadmiaru wyklepywanych kilometrów. Tuzin pięter, dwie windy, można budować moc. Do tego krótkie, intensywne trailowe biegi w okolicy. Teraz jest ich nadmiar, wystarczy mieć chęć i czas, a nie gruby portfel. Wieliszewski Crossing, Zimowe Biegi Górskie w Falenicy, Wesołe Biegi Górskie w Wesołej, różne zawody w Kampinosie, Wiązowna Trail – jest w czym wybierać na Mazowszu. Ponadto treningi na falenickich wydmach, bo jednak moja osiedlowa górka Kazurka to trochę za mała skala wielkiej góry. Terenowe maratony, nawet niekoniecznie górskie. Mazury, Warmia, Wigry, Trójmiasto, Podlasie – oferta jest przebogata. Na pewno za mocno poleciałem w długie bieganie, zachłysnąłem się nabijaniem kilometrów i zaniedbałem krótkie uliczne biegi. Nie przebiegłem mocno żadnej „piątki”, dyszki zaliczałem tylko z doskoku, a przecież nie tak dawno Paweł Pakuła, kawał ultrazawodnika, pisał w swoim artykule o przygotowaniach do sezonu, o przecieraniu się na asfaltowych wyścigach, budowaniu zapasu mocy i szybkości. A nade wszystko o posiadaniu sensownego planu.
Jednego jestem pewien. Wszystkie biegi ultra zaczynałem za szybko, dawałem się ponieść emocjom, czołówce, błędnemu przeświadczeniu, że dam radę utrzymać tempo, wyregulować je i kontrolować dalej na trasie. Nie dawałem. Za szybko wyskakiwałem zbyt daleko poza granice komfortu i nie było potem szans na powrót, trzeba było zaliczyć swoje kryzysy, zjazdy i ściany. To niewątpliwie miało i przy wspominaniu ma swój urok. Czasem musiałem wlec się po trasie, czasem zalec na kamieniu, przysiąść na głazie i szukać równowagi. Na ulicy potrafiłem trzymać się w ryzach, na szlaku nigdy. Bezgraniczna wolność odcinała strategiczne myślenie. A potem przychodził czas zapłaty. Skąd my to znamy.
Jedynym wyjątkiem był mój dziewiczy Rzeźnik, gdy wszystko było nowe, nieodgadnione, odkrywane z każdym krokiem. Zaraz potem na Maratonie Gór Stołowych w 2010 roku dostałem ostrego prztyczka w nos. To było miesiąc po debiucie w Rzeźniku, odcięło mi prąd na 30 km. Wydawało mi się, że pół-Rzeźnika to przebiegnę na luzie, więc zamiast sensownych przygotowań i „karbolołdingu”, piłem z koleżeństwem na wczasach w Kudowie piwko i wsuwałem smażone pyszne pstrągi. Okazało się, że krnąbrność, pycha, złe planowanie i upał nie idą ze sobą pod rękę. Gdy Piotr Karolczak vel Kulawy Pies wygrywał z wypiętym nagim torsem w cuglach na Szczelińcu, ja leżałem jak kłoda z przegrzanym łbem i czekałem na żonę i znajomych na punkcie w Pasterce. To była nauczka na całe życie – najpierw przygotowanie i bieganie, potem urlop, bo 5 dni spacerów z wózkiem, wycieczki piesze w potężnym skwarze, piwkowanie, zarywanie nocy, a potem start, to nie był trafiony wybór. I żadnego lekceważenia dystansu. Ale dopóki nie zaboli, to się człowiek nie przekona. (śmiech)
Kusi mnie jedno. Żeby pobiec ultrazawody albo jakiś górski maraton jak ścigant, oczywiście w swojej klasie, na swoją miarę. Mieć wszystko precyzyjnie wyliczone, ustalone czasy na punktach, przygotowane odżywki, wymierzony czas na mecie. Zacząć umiarkowanie wolno, rozpędzać się, skończyć najszybciej jak się da. Bo zawsze w górach stosowałem taryfę ulgową, nie tak jak na ulicy. Zaczęło się od treningu świadomości, czyli całkiem nieźle. Być może to początek nowej drogi... (śmiech)
Gdybym teraz zaczynał swoją drogę do ultra... Pamiętam jak w piłkarskiej szatni, gdy ktoś próbował włączać taki sentymentalny tryb, od razu był jeden kasujący tekst: „Nie grzebiemy w trupach”. Przecież moja droga była wyjątkowa. I... wcale się jeszcze nie skończyła!
Tekst: Marcin Rosłoń