W weekend przebiegłem 130 km w Omanie i chciałbym się z Wami podzielić moimi spostrzeżeniami, no i ogólnie opowiedzieć po grzyba poleciałem do arabskiego kraju, gdzie tyłka nie podciera się papierem toaletowym, tylko pryska wodą, co potem nawet okazało się przyjemne no i higieniczne…
Tekst: Łukasz Ćwiklewski vel. Veganowy Pan Banan
Zdjęcia: Oman by UTMB, archiwum autora
Pół roku temu Rafał Tomaszewski (mój kompan długich wybiegań w Szkocji) zapodał swoje biegowe marzenie. Wtedy dla mnie to było chore (nadal tak uważam) jeden z najtrudniejszych ultra technicznych biegów na świecie. Była jedna sprawa, która mnie zachęciła, otóż po ukończeniu Oman'a dostaje się gwarantowane miejsce na Mont Blanc UTMB 2020. Szybko zorganizowałem urlop w robocie, hajsy na koncie, opłaciłem bieg 130 km (1000 zł.), na szczęście miałem 4 punkty ITRA z Rzeźnika 2018 i to sprawiło, że Oman stał przede mną otworem.
Logistyką i atrakcjami zajęli się Rafał z żoną Marzeną, więc mi tylko zostało przygotowywać się do biegu. W między czasie zaliczyłem 130 km w Lądku w lipcu i 24h Leśną Dobę w październiku - wiedziałem, że nogi mocne i głowa gotowa na masakrę na Półwyspie Arabskim.
Wylot z Edynburga (zimno i pochmurno) przez Instanbuł, potem do Dubaju (koszt mniej więcej 1850 zł w obie strony) i autem dalej (wypożyczyliśmy furę na dwa tygodnie za kolejne 1850 zł. Ten koszt jednak dzieliliśmy na 4 osoby, więc się opylało. 400 km jazdy do Nizwa. Tam hotel 6 nocy za 3250 zł na 4 osoby wraz ze śniadaniem - pyszne falafele, fasola, soczewica, sałatka - idealne dla wegańskiego świra jakim jestem ja.
Odebraliśmy pakiety w środę. Bardzo rygorystyczne sprawdzano wyposażenie na bieg. Nie masz jednej rzeczy, to nie pobiegniesz, bądź Ciebie zdyskwalifikują. Ja miałem arafatkę na głowie, a Rafał omańską czapkę plus nasze wzrosty (On 202 cm, ja raptem 19 5cm) robimy wrażenie na lokalsach, a oni robią sobie z nami zdjęcia.
W czwartek (dzień zawodów) był już tylko chill - relax i zastanawianie się czy aby na pewno wystarczy sudokremu na wysmarowanie prywatnych miejsc. Upał (28°C) który obecnie panuje w Omanie, to dla tubylców zima. Oni tu mają po 45° latem!
Nawodnieni, najedzeni, po lekkiej drzemce pojechaliśmy na start biegu na 19:30. Wcześniej jednak poznaliśmy resztę polskiej ekipy (było nas w sumie 9 osób). Ostatnie śmichy chichy, kibelek i start!
Z Rafałem biegliśmy zapobiegawczo, żeby się nie wypalić, coś 6 min/km. Wiadomo jak to na masowych biegach sporo ludzi wyrwało jak na jakiś parkrun Bardzo dużo kibiców dopingowało nam, ale to tylko na początku, później już nikogo nie było.Pierwsze zetknięcia z górami i już poczuć można było surowość tego miejsca. Skały, kamienie - no nie było zbyt jak się rozpędzić. Jestem w szoku do tej pory jak usłyszałem o zwycięzcy, który poprawił rekord trasy aż o 4 godz!
Piliśmy, jedliśmy regularnie, bo to przecież klucz do tak długich biegów. Tak czytałem w magazynie Ultra. Byliśmy w mega szoku gdy pierwszy przepak był już na 35 km. Szybko wyjęliśmy żele i inne gadżety, które miały nas poratować zdecydowanie później. W okolicach 40-50 km nie pamiętam dokładnie, odbiłem od Rafała, bo trochę na biegową dumę nadepnął mi jakiś typ. Otóż wyprzedził mnie, a ja tego nie lubię. Dorwałem go, wyprzedziłem i w tym pędzie jeszcze parę osób i totalnie zapomniałem o Rafale. Tak wiem, ciulowo się zachowałem, ale to nie był Bieg Rzeźnika, więc oprócz opierdolu od Marzeny, Rafał nie miał mi niczego za złe.
No i lecę swoje sam. Wyprzedzam ludzi jak w jakimś transie i to pod górę! Zacząłem nawet siebie nazywać "banan kozica”. Na 65 km jak dobrze pamiętam był drugi i ostatni przepak, gdzie czekała żona Rafała i koleżanka Dorota co dodało trochę otuchy w tym trudnym biegowym czasie.
Szybko zjadłem wegańskie opcje z bufetu, dolałem koli do bidonów, zmieniłem koszulkę i dyla w ten goronc, była 12:30 po południu. Wtedy zacząłem odczuwać pierwsze oznaki wyczerpania organizmu. Więcej już było marszowania, choć wcześniej to miałem zasadę pod górę chód, a na płaskości i z górki bieg. Zacząłem jednak momentami zapominać o tej zasadzie.
Kolejne checkpointy, dolewanie wody, soków, coli. Nie mieli niestety gorącej herbaty i kawy na postojach, ale na szczęście zupa ratowała życie. Druga noc zapadła, czołówka i kurtka (na szczytach wiał wiatr i było zimno). Spać mi się nie chciało, ale pęcherze na stopach (nigdy wcześniej nie biegłem dłużej niż 20 godz.) i coś prawe kolano zaczęło doskwierać. Generalnie już miałem dosyć tych zawodów, a do mety jeszcze 35 km. Jak to na ultra biegach bywa doznałem zmartwychwstania! Zacząłem biec i wyprzedzać znowu. Dużą rolę odegrała dziewczyna Alexandra, z którą się widuję od dwóch miesięcy. Jej wirtualny support dał mi kopa plus moje nastawienie, że to ultra i ma kurwa boleć! Na ostatnie 20 km przed metą wróciła mi myśl, żeby ukończyć te zawody poniżej 30 godz - taki prezent dla Alex. Mam gest co nie?
Niestety zapomniałem, że to Oman i tutaj nie ma pitu pitu i romantycznego kochania się. Odcinek 6,6 km 450 m w górę i 450 m w dół zrobiłem w 2 godz. 25 min. co mnie psychicznie rozwaliło...
Ostatnie 13 km miałem już tak dosyć, że usiadłem sobie na kamieniu i nawet nie nie chciałem dokończyć tego hardkorowego biegu. Tak mnie zdołowały te bardzo techniczne i straszne (jak dla mnie) zbiegi do mety. Parę kilometrów przed finiszem dostałem wiadomość od brata bliźniaka, że to już końcówa, że "dajesz kurła" I takie tam polskie okrzyki otuchy. No i co, no i dałem radę. Wbiegam na metę o 4:13 w sobotę nad ranem z czasem 32 godz 43 min z 52 miejscem, Alexandra przeszczęśliwa. Rodzice dumni, a ja zadowolony, że udowodniłem sobie żem prawdziwy facet tzn. nie ważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz. Rafał wbiega na metę jakoś 5 godz za mną. Na mecie medal, szybka szama i ogarnięcie social mediuf. Ogólnie to nie zachęcam jechać do Omanu, ale wiem, że jak się ludziom coś robić zakazuje, to oni i tak to zrobią - więc odpuśćcie sobie Oman. Mnie ten bieg zniszczył fizycznie i psychicznie i się mega cieszę, że już moja noga tam niepostani. Dołączam parę fotek do podziwiania mnie jak i terenów.