KATARZYNA MELCER
Biegacz amator

O motylach, wilkach i nauce wytrwałości. Główny Szlak Beskidzki w duecie kobiecym

WROCŁAW, 03.10.2016

9 dni, 16 godzin i 3 minuty. 509 kilometrów i 232 godziny. Sześć pasm górskich i do tej pory niezliczona ilość zdobytych szczytów. Od Bieszczad po pasmo Czantorii. Kawał drogi!

Trudno podsumować czas, który spędziłam razem z Kają w drodze z Wołosatego do Ustronia. Patrzę na mapę Polski, próbując przypomnieć sobie każdy dzień wspólnej wędrówki i zastanawiam się, jak najlepiej oddać miarę pokonanego dystansu. Kilometrami? Czasem na szlaku? Liczby nie są przecież najważniejsze. Jedyne sensowne słowa, które choć trochę oddają to, co przeżyłyśmy podczas pokonywania czerwonego szlaku, to nauka i wielka przygoda. Przygoda, którą pomysł był dla mnie od samego planu, aż po zakończenie trasy w Ustroniu. I choć na mecie do pełnej satysfakcji brakowało mi w nogach 70 kilometrów szlaku w Beskidzie Niskim, to zamiast niego w czasie tej wędrówki udało się zdobyć coś równie cennego. Niepowtarzalne, bezcenne wspomnienia.

K2

"Ten człowiek nie jest z tego świata!" – do dziś tak myślę, wspominając wyczyn Maćka Więcka z 2013 r., kiedy przy wsparciu ekipy Inov8 ustanowił rekord rekordów pokonania trasy Głównego Szlaku Beskidzkiego. 114 godzin i 50 minut! Kosmiczny wynik i zupełnie nieprawdopodobny wyczyn. Wtedy, czytając i raz po raz zbierając szczękę z podłogi, po raz pierwszy przez głowę przebiegła mi myśl: "Chciałabym tak kiedyś!". Myśl była jednak zbyt nieśmiała, żebym odważyła się nią z kimś podzielić. Na swoim biegowym koncie miałam wtedy kilka biegów ulicznych, a do górskich szlaków było mi jeszcze o kilka tysięcy kilometrów za daleko. Mieszkając w Poznaniu, góry odwiedzałam nie częściej niż dwa razy w roku. Straty te nadgonić próbowałam czytaniem co nowszych książek o polskim himalaizmie, ale w spełnianiu marzeń nic to nie pomagało. Od tego czasu sporo się zmieniło, a nieświadomy niczego Maciej, którego czasem widuję biegającego w Lasku Wolskim, ma w tym swoje ciche zasługi. Dziś góry w połączeniu z bieganiem to dwa najczęściej powtarzające się słowa w moim życiu. Pomysł na pokonanie Głównego Szlaku Beskidzkiego wrócił do mnie w zeszłym roku, kiedy to Kamil Klich i Rafał Bielawa, znani w świecie ultrasów jako Ultrabliźniacy, osiągnęli kolejny po Maćku niesamowity czas pokonania czerwonego szlaku bez wsparcia z zewnątrz. Odpaliłam Google Maps, obejrzałam całość trasy, przeczytałam kilka relacji i ponownie na jakiś czas… zapomniałam o wszystkim. Swoim pomysłem odważyłam się podzielić na początku tego roku z Kają i Robertem. Tak też powstał pierwszy plan, nazwany na cześć najwyższego szczytu w paśmie Karakorum i od pierwszych liter naszych imion – Kaja i Kasia – K2. Nasze K2 czyli plan na odważną próbę pokonania Głównego Szlaku Beskidzkiego w duecie kobiecym.

Kolor czerwony, mój ulubiony!

Plan zakładał pokonanie szlaku ze wschodu na zachód, ze startem z Wołosatego, a metą w Ustroniu. Obie dobrze wiedziałyśmy, czego spodziewać się po trasie, ponieważ każda z nas mniej lub bardziej poznała wcześniej poszczególne jej odcinki. Kochane Bieszczady, znane nam z Biegu Rzeźnika, uznałyśmy za najtrudniejszy odcinek wyprawy. Etap z Komańczy do Puław zbiegałam rok wcześniej, zamykając, jako wolontariusz, dwa odcinki trasy biegu Łemkowyna Ultra Trail 150. Nieobca była nam trasa na zachód od Krynicy, Kaja pokonała ją dwa lata wcześniej startując w Biegu 7 Dolin na dystansie 100 kilometrów. Gorce, Beskid Sądecki i Śląski – te okolice poznałyśmy w wersji turystki – trenując lub wędrując w nich wielokrotnie. Wielką zagadką był dla nas odcinek czerwonego szlaku w Beskidzie Niskim. Dla mnie tą zagadką pozostał do dzisiaj.

Miałyśmy kilka alternatywnych pomysłów na przejście trasy. Ostatecznie skupiłyśmy się na dwóch opcjach. Dziewięć lub dziesięć dni. Dwa dni wiszenia na słuchawce telefonu i udało się dograć wszystkie miejsca noclegowe na każdy dzień naszej wędrówki dla pierwszego z planów. Każde z tych miejsc z góry poinformowałam, co chciałybyśmy zrobić, więc zapobiegawczo umówiłam się, że ewentualne opóźnienia, rezygnację zgłaszać będziemy już z trasy. Po dopięciu spraw organizacyjnych zostało nam już tylko odliczać dni do startu.

Plan pokonania szlaku w rozsądnym czasie to jeden z celów całego zamieszania pod tytułem Główny Szlak Beskidzki. Drugi, i od niego wypadałoby zacząć, to być w górach, biegać, robić to, co kochamy najbardziej. Nieco odpocząć. Ktoś zapyta pewnie, jak można odpoczywać, planując pokonywać dziennie ponad 50 kilometrów? Góry zawsze nastrajają mnie pozytywnie, a już zupełnie najfajniej jest w nich pomilczeć. I tak też mijały nam często poranki. W milczeniu. Kiedy ciało jeszcze nie do końca wie, co się dzieje, nogi same ciągną do przodu, a im wcześniej na szlaku jesteś, tym lepiej, bo do 8:00 rano to w sumie jeszcze mocno śpisz. Dzisiaj śmiało mogę powiedzieć, że te pokonane kilometry były dla nas również jedną wielką nauką. Nauką wytrwałości. I na niej właśnie mijał nam każdy dzień z Wołosatego do Ustronia.

Droga długa

Już pierwszy dzień pokazał nam, na co stać GSB. Góry wyraźnie obraziły się na naszą zuchwałość i postanowiły dość mocno Nas postraszyć. Start z Wołosatego tuż przed 8:00. Późno jak na plan pokonania 70 kilometrów. Dlatego też z każdym kolejnym dniem pora wstawania i wychodzenia na szlak przesuwała się coraz mocniej w kierunku odwrotnym do biegu wskazówek zegara. Dla porównania ostatniego dnia, kiedy do pokonania miałyśmy podobny kilometraż, pobudkę zarządziłyśmy już o 3:00.

Pierwsze kilometry, bieszczadzka ścieżka, środek lasu, zaczyna kropić. Ot, Bieszczady. Na zegarku 9. kilometr trasy, a ja pływam w butach. Leje! Ahoj przygodo! Według planu przed nami jeszcze 60 kilometrów. Tak właśnie poznałam Bieszczady pełne deszczu i błota, do tej pory znane tylko z rzeźnickich opowieści. Jak się później okazało, był to dopiero początek tego, co chciały nam tego dnia zaserwować. Połoniny również nie były w najlepszym nastroju. Caryńskiej pamiętać nawet nie chcę. A i nie bardzo jest co, bo widoczność na podejściu ograniczała się do jakiś 200 metrów przed nami. Poza mgłą, na krok nie odstępuje nas wiatr i deszcz. Chciałoby się cytować tekst piosenki Wiewiórek: „Coś Ty mi krwi napsuła”. Ten dzień odbije mi się jeszcze czkawką. Do Bacówki pod Honem w Cisnej docieramy po 23:00. Jesteśmy mokrzy, zziębnięci i kosmicznie głodni. ‒ Aha. Dziewczyno! Przyzwyczaj się! ‒ Mówię sobie w duchu. W Bacówce ratują nas gospodarze, którzy czekają z ciepłym posiłkiem. Nic tak nie stawia na nogi jak dobre jedzenie! Rano zamierzamy wstać wcześniej, więc musimy szybko wpakować się do łóżka. Wyrabiamy się grubo po północy. Już wtedy wiem, pobudka nie będzie najłatwiejsza.

Dziś na szlaku towarzyszył nam Robert, chłopak Kai. Będzie z nami podczas pierwszych trzech i dwóch ostatnich dni trasy. Drugiego dnia umawiamy się z nim w Puławach Górnych. Przed nami kolejna doba o niemałym kilometrażu, nie wspominając o przewyższeniach, z jakimi trzeba się zmierzyć.

Jeszcze tylko przez kilka dni analizowałyśmy trasę w ten sposób. Później przestałyśmy myśleć o szlaku w kilometrach. Każdy następny dzień mierzyłyśmy wyznaczonymi wcześniej punktami na posiłek. Ten był równoznaczny z postojem, dlatego też tak bardzo lubiłyśmy te nasze punkty odżywcze. Planowałyśmy je zwykle po 30. kilometrze dziennego dystansu. Był to również czas na to, by nogi mogły odpocząć.

Po kilku dniach w trasie wiele rzeczy ważnych dla nas przed, stało się jakby mniej istotne. Im bliżej końca, tym mniejsze znaczenie miały dla nas przewyższenia, kilometraż. Na tak wielkim zmęczeniu mocno obniża się też znaczenie wartości „błahostek” dnia codziennego. Jesteś ciągle brudny, zmęczony i głodny. To normalne. Punkt ważności przesuwa się w kierunku ciała. Wszystko kręci się wokół niego. Najistotniejsze jest to, co i gdzie cię aktualnie boli lub czy na pewno masz suche buty. Na tym też skupiają się rozmowy: „Kaja, jak kolano?”, „Dziś lepiej”, „A twoja kostka?”, „Jest nieźle”. Mimo że próbujesz, nie możesz o tym nie mówić.

Sometimes s*** happens

Dzień czwarty. Świta. Agroturystyka „Pod Chyrową”. Pierwszą myślą po przebudzeniu jest moja stopa. Sprawdzam, jak wygląda po czarach pani Ludmiły, mistrzyni olimpijskiej ze Słowacji, która wczoraj podała nam tu kolację. Nie wygląda. Mimo to zbieramy się i wracamy na szlak. Odcinek z Chyrowej do Kąt przechodzimy w zatrważającym tempie. Idąc tak, a bardziej kuśtykając, zaczynam bić się z myślami. Co robić? Iść dalej i zrobić sobie krzywdę? Czy ten szlak wart jest kontuzji, która może wykluczyć mnie na kilka następnych miesięcy z aktywności? Na każde z nich odpowiadam przecząco.

W Kątach rozmawiam z Kają. Zapada wyrok. Choć głowa krzyczy, żeby iść dalej, rozsądek podpowiada zupełnie inaczej. Przekonana jestem, że to słuszna decyzja. Ustalamy plan. Postanawiam dotrzeć do Zdyni i poczekać tam na Kaję. W tym czasie stopa ma odpocząć, a ja postanowić, co dalej.

Trudne decyzje nie przychodzą łatwo. Na początku byłam zła na siebie za taki, nie inny wybór butów. Teraz jest zupełnie inaczej. Brak doświadczenia w długich, górskich wędrówkach z ciężkim plecakiem sprawił, że zaufałam butom, które, owszem, biegowo sprawdzały się w górach świetnie, ale już niekoniecznie podczas przejścia tą trasą! Dzięki temu już drugiego dnia nabawiłam się zapalenia mięśnia, który (wcale niedziwne) z każdym kolejnym pokonanym kilometrem bolał coraz mocniej. Ostatnie trzy kilometry do Puław już drugiego dnia wędrówki trwały dla mnie całą wieczność. Trzeci dzień był zupełną katastrofą. Starałam się zacisnąć zęby i iść dalej, ale ból był tak duży, że z trudem hamowałam grymasy na mojej twarzy. Stopa była jak balonik, przy każdym kroku czułam w lewej pięcie przeszywający ból, na podobieństwo wbijania igieł. To bardzo paraliżowało nasze tempo. Noga potrzebowała odpocząć. Przystanek Chyrowa. Dalej nie pójdę. To nasze pierwsze opóźnienie w planowanej trasie.

W głowie miałam wtedy tysiąc myśli. Zastanawiałam się, co jest powodem tak opłakanego stanu kostki. Przeciążenie? Kilometraż? Plecak? Cofałam się w pamięci do przygotowań. Nogi dobrze znają taki dystans. Plecak? Dodatkowo obciąża mięśnie, co na pewno ma znaczenie. Buty? Lekkie, w góry i eureka! Do biegania! W drodze kilkukrotnie łapałam się na tym, że łatwiej idzie mi się boso. Wyczekiwałam przystanków tylko po to, by na moment uwolnić stopy. Bez butów nogi czuły się dużo lepiej. Już trzeciego dnia okazało się, że chodzenie w nich może boleć. Bolało nieziemsko. Żeby kontynuować wędrówkę, musiałam zmienić buty. Pytanie tylko skąd wziąć inne buty w środku Beskidu Niskiego?

Od nowa

Do Jasła docieram łapiąc okazję, stamtąd z dwoma kolejnymi przesiadkami ląduję w Zdyni. Sprawdzam, jak biegnie tu szlak. Dzwonię do Kai, organizuję noclegi. Noga wcale nie wygląda lepiej. Po raz pierwszy od kilku dni odpalam maila. Sprawdzam, co słychać na świecie. Czytam wiadomości. Rytuał z normalności od piątku poszedł w odstawkę. Zupełnie odcięłyśmy się od rzeczywistości. Mnie ta nowa rzeczywistość bardzo odpowiada.

Beskid Niski. Po raz pierwszy byłam tu rok temu, pomagając jako wolontariusz na trasie najdłuższego z dystansów Łemkowyny. Na to wspomnienie robi mi się raźniej na sercu. Przyznaję, w miejscu tym zakochałam się od pierwszego zobaczenia. Przypomina mi dzieciństwo i wakacje spędzane u dziadków. Tutaj czas zatrzymuje się w miejscu. Niepowtarzalnie, pięknie i dziko. W przełożeniu na szlak – bardzo łatwo o zagubienie trasy. Czerwony szlak urywa się tu kilkukrotnie, więc co mniej uważny może tu się łatwo pogubić.

Kiedy czekam na Kaję, dzwoni do mnie Rafał Bielawa, jeden z Ultrabliźniaków. Opowiadam mu, co działo się do tej pory. Mówię o decyzji zejścia z trasy. Z Rafałem nie miałam nawet okazji poznać się osobiście. Przed naszą wędrówką napisałam na facebookowy fanpage chłopaków, prosząc o kilka wskazówek dotyczących trasy, bagażu. Umówiliśmy się nawet na telefon kolejnego dnia, ale niestety nie udaje się nam zgrać. Ostatecznie po raz pierwszy rozmawiamy ze sobą właśnie wtedy! Rafał! Wyczułeś moment!

W oczekiwaniu na Kaję ciągle zastanawiam się, gdzie może być. Dzwonię, pytam jak jej idzie. Podobnie jak mnie, najbardziej brakuje jej towarzystwa, ale po głosie słyszę, że jest całkiem dobrze, z jej relacji wnioskuję, że kolejne kilometry pokonuje bardzo szybko. Według moich obliczeń do Zdyni powinna dotrzeć przed 19.

Wieczorem ustalamy plan na dzień następny. Dotrę do Krynicy i tam podejmę próbę powrotu na trasę.

Szczęście

‒ Jedzie Pan w kierunku Gorlic? Podrzuciłby mnie Pan? – pytam kierowcę auta, które zatrzymuje się na pustej drodze w Zdyni – Powodzenia! – wołam jeszcze w stronę Kai, zmierzającej w kierunku szlaku, zanim wejdę do auta. Na długo zapamiętam wyraz jej twarzy, kiedy żegnałyśmy się wówczas wzrokiem. Ten poranek nie należał do najszczęśliwszych. Choć trochę się boję, że Kaja ponownie została sama, staram się o tym zbyt dużo nie myśleć. Wstaje nowy dzień, na drodze jest zupełnie pusto, cicho, mijamy Gładyszów, drogę na Nowicę, aż do miasta jesteśmy jedynym autem jadącym tą trasą. Zagaduję kierowcę. Pytam o wilki, czy często widziane są w okolicy. On opowiada mi historię z poprzedniej nocy, kiedy pilnując gdzieś na wsi sprzętu budowlanego, wilki wyjąc dbały o to, by nie zasnął aż do rana! Rozmawia się miło, a że Pan sporo wie na temat przyrody, wypalam z pytaniem, którym w pierwszym dniu naszej wędrówki zaskoczył nas Robert. ‒ Nie wie Pan przypadkiem, czy motyle śpią? I chociaż odpowiedź znałam, to jeszcze kilkukrotnie pytałam o to ludzi na szlaku. Nieważne było, co odpowiadali. Najważniejsze, że każdy uśmiechał się, zastanawiając się nad właściwą odpowiedzią. Przekonana też jestem, że niektórzy po powrocie do domu poczytali więcej o motylach!

W Gorlicach przesiadam się w autobus, w Krynicy jestem przed 9:00. Kiedy tam docieram, miasto znane mi z dzikich tłumów jeszcze mocno śpi. Deptak główny wieje pustką.

Dobrze znam czerwony szlak w tej okolicy. Szukam miejsca na przepak i kawę. Szukam też sklepu, w którym mogłabym kupić nowe buty. Jest sklep. Mierzę kilka par. Nie ma szans, że pójdę dalej, jeśli nie zaopatrzę się w inne. Chciałabym już być z Kają, czuć zmęczenie drogą, kontynuować przerwaną wędrówkę. Moja noga ma się dużo lepiej. Ból, który uniemożliwiał chodzenie, odpuścił. Z decyzją zakupu nowej pary czekam jednak na Kaję. Sama musi wymienić wkładki do butów, więc na pewno tu jeszcze wrócimy.

Powroty

‒ Wiesz cieszę się, że jesteś znowu ze mną – słyszę wesoły głos za mną. – Czuję się tak, jakby dzień zaczął się dla mnie od nowa ‒ dodaje. Jest szczęście. Kupiłam buty! Mogę iść. Wrzucam piąty bieg. Bardzo szybko pokonujemy drogę z Krynicy na Jaworzynę Krynicką. W nagrodę, na górze po raz pierwszy, jako dobry zwiastun, dostajemy piękny widok na Tatry! Odtąd będzie on nam towarzyszył każdego dnia. Przed nami dziś jeszcze 20 kilometrów drogi. Pytam Kaję, jak kolano. Już od drugiego dnia dawało o sobie znać, poza tym w nogach ma dużo więcej kilometrów niż moje. Odpowiada krótko. Jest OK. Dziś nocleg na Cyrli. Droga dłuży się nieco na finiszu, ale całe i szczęśliwe docieramy wreszcie do schroniska.

Neverending story?

Równica. Szczęście wielkie! Dotarłyśmy! Do mety zostało jakieś 8 kilometrów. Uwierzcie, dziś „osiem” brzmi jak jakiś wielki bezkres. 8 długich kilometrów. Strome zejście z Czantorii daje mocno w kość. Nogi są już mocno zmęczone, staram się zapomnieć o dokuczającym kolanie, zagadując idącą z przodu Kaję. Jest już po godz. 20. Powietrze robi się mocno gęste, wygląda na to, że zbiera się na deszcz. Ledwo zdążyłam o tym pomyśleć, gdy gdzieś w pobliżu słyszę odgłosy zbliżającego się armagedonu. Zadzieram głowę w górę i widzę: Piękna ona! Pani burza! Chwała, że oszczędziłaś nas na zejściu! – myślę i przyśpieszam kroku. Jak najszybciej chcemy dotrzeć do miasta. Jesteśmy na dole. Ustroń. Centrum. Chwila konsternacji, w poszukiwaniu oznaczeń szlaku. Gdzie jest Robert? Tymczasem Pani Burza zaczyna swoją ceremonię. Rozkręca się nieśmiało, co jest zwykle zapowiedzią dobrej nawałnicy. Powietrze pachnie elektrycznością. W kilka minut robi się całkowicie ciemno! Na niebie przepiękny spektakl. Ulice płyną. Jest Robert! Schował się pod drzewami bliżej drogi. Co dalej? Idziemy? Czekamy? Jak długo to potrwa? Chowamy się na najbliższym przystanku autobusowym. Mam serdecznie dość przygód na dziś. Iść dalej? W taką pogodę? Nie ma mowy! Na samą myśl o tym serce mam blisko gardła. Nie przekonuje mnie nawet wizja bliskiego końca szlaku. – Przeczekamy i ruszamy dalej? – słyszę obok nieśmiałe pytanie Kai. Robert i ja w głowach mamy wizję zakończenia przygody na dziś i dokończenia drogi rano. Kaja mocno apeluje, że ma dość wszystkiego i chciałaby bez względu na nasze pomysły dziś „TO” wszystko zakończyć. Pogoda mówi, że o 22 ma zacząć się przejaśniać. Skoro tak, jest szansa, że za chwilę deszcz ustanie. Wpadamy na kolejny „genialny” pomysł. Dziś sypiemy nimi jak z rękawa! Wejdziemy na Równicę. Tam jest schronisko. Tam zdecydujemy, co dalej. Deszcz faktycznie odpuszcza, jakby chciał pozwolić nam dokończyć, co zaczęliśmy. Odpalamy czołówki i idziemy w górę. Jest przede wszystkim mokro. Dyskomfort w mojej głowie osiągnął poziom na limicie. Już ponad 17 godzin jesteśmy w trasie. Po raz drugi tego dnia przemokłyśmy do suchej nitki. Układam plan w głowie, rozważam wszystkie "za" i "przeciw" zakończenia wędrówki wcześniej. Przyglądam się walecznej Kai, idącej jakieś 100 metrów przede mną. Przeprowadzam krótki dialog z własnym ja. ‒ Serio chcesz wstawać rano i kulać się te kilka kilometrów? Wraca racjonalność myśli. Schronisko jest już bardzo blisko. Robert czeka na nas na rozwidleniu szlaku. Doganiam Kaję. Ogłaszam obojgu, co postanowione. ‒ Kończmy to – rzucam w ciemność nocy. Obie mamy tak samo dość. Zostało jednak tak niewiele. Przestało padać, a przed nami ostatnie cztery kilometry. Opadają emocje. Ja powoli wracam na ziemię. Teraz dosłownie i w przenośni „już tylko z górki”.

PKP Ustroń

Na „metę” docieramy o 23:54.

O czym myśli człowiek, który dotarł do ostatniego punktu na mapie, w który wpatrywał się uporczywie od kilkunastu dni? Wreszcie nie trzeba będzie zrywać się o świcie! Nawet nie mam sił cieszyć się w pełni z zakończenia drogi. Bilans na dziś: 71 km i prawie 20 godzin w drodze. Przyznaję! Na tej mecie najbardziej na świecie miałam dość czerwonego szlaku!

Kaja jako pierwsza kobieta pokonuje Główny Szlak Beskidzki w tak krótkim czasie. Piękny wynik. Cel zrealizowany! I choć nie postrzegamy go w kategorii wyczynu sportowego, dla nas jest on sumą wszystkich przepięknych wspomnień zebranych w drodze, nawet tych mniej przyjemnych. Wspomnień o pęcherzach na małych palcach u stóp, a raczej tego, co z nich już po trzech dniach zostało, rozmów wymienionych z ludźmi na szlaku, zapalenia mięśnia w lewej stopie, źle dobranych butów, rewolucji żołądkowej, o której opowieści wolę Wam oszczędzić, historii Kajowego kolana, dnia postoju na Turbaczu, poranków rozpoczynanych rytuałem smarowania stóp, tony zużytego sudocremu i maści końskiej, wspólnych śniadań z widokiem na Tatry, okrzyków radości na szczycie Babiej Góry, krokodylich łez wylanych w emocjach, chłodu mrożonek na mojej zmęczonej kostce, aż po burzę na Równicy na piękne podsumowanie całości.

Po wszystkim utwierdziłam się w przekonaniu, że planować można wiele. Problem pojawia się wtedy, kiedy niemożliwe jest ten plan wykonać. Co wtedy? Poddać się? Fajnie jest już od początku mieć plan B, który zakłada, że coś może nie poukładać się po naszej myśli. Niełatwo jest rezygnować, kiedy całą sobą chciałoby się iść dalej. To zupełnie tak, jak z zawodami sportowymi na długim dystansie. Nigdy nie wiesz, co może cię zaskoczyć w ich trakcie. Dziś śmieję się, wspominając nasz absolutny brak prawdziwej świadomości na temat tego, co nas czeka w drodze. Owszem, wyobraźnia przedstawiała mi najgorsze scenariusze, jednak wtedy wydawały mi się one tak mało realne, że umysł bronił się przed przyjęciem ich do wiadomości jako oczywistej ewentualności. Co innego wyobrażać sobie, że jest nie najlepiej, a co innego przeżyć to na własnej skórze. Z wszystkich plag, które mogłam sobie wymarzyć, przytrafiła nam się ich absolutna większość! Dlatego może lepiej już nie wyobrażać sobie niczego. Wziąć plecak, iść, przeżyć to i doświadczyć.

Po wyprawie

Z przemyśleń, które wpisałam w moim podróżnym zeszycie, którymi może warto się podzielić ‒ bez znaczenia, co do kolejności, bo zapisywane gdzieś w drodze, na szlaku.

Pakowanie – minimalizm w mojej ocenie był grubymi nićmi szyty. Gdybym miała szansę spakować plecak ponownie, ważyłby maksymalnie trzy kilogramy. Spakowałabym do niego konieczne minimum. Leki przeciwbólowe, maści, długi rękaw, lekkie spodnie, koszulkę do spania, bieliznę, kilka par skarpet, dokumenty, pieniądze, bukłak z wodą. Wszystkim czego potrzebujesz, są twoje nogi!

Buty to najważniejsza rzecz na etapie przygotowań. W drodze wystarczy jedna para, ale taka, za którą palec, ba! rękę mogłabyś oddać. Nie mogą cię zawieść. Sprawdzone w górach. Najlepiej z twardym, mocnym bieżnikiem. Amortyzacja przy takim kilometrażu robi różnicę.

Jeśli zamierzasz iść na ciężko i biegać na szlaku, to albo jesteś Ultrabliźniakiem albo amatorem, turystą. Dzień dobry! To ja! Musiałbyś być ze stali, a i to nie wiem czy na wiele by się zdało ‒ nie pobiegasz zbyt wiele. Moje stawy, nieprzyzwyczajone do takich obciążeń, zbuntowały się już po pokonaniu pierwszego etapu trasy. Bieszczady rozstrzygnęły też dalszy scenariusz naszej przygody. Pozostałą część szlaku pokonałyśmy co najwyżej tempem dość szybkiego marszu.

Jeśli jeszcze kiedyś zechcesz pokonać GSB i masz zamiar biegać, zrób to na lekko. Stawy i mięśnie podziękują większą wydajnością, a ryzyko kontuzji zmniejszy się o jakieś 50%.

+1000 do mocy po każdym ciepłym posiłku. Choćbyś miała stracić i pół godziny z zaplanowanego czasu przejść – zjedz normalny obiad. Nam zdarzyło się zapomnieć… Kilka razy… Co tu dużo opowiadać! Nie polecam.

Sudocrem to twój dobry kumpel, a maść końska najwierniejsza koleżanka.

Szlak Beskidzki czasem boli, ale możesz sobie nieco w drodze ulżyć, jeśli przygotujesz się do niej odpowiednio dobrze. Jeśli znasz się na rzeczy i czujesz się superkozakiem – Śmiało! Pokonasz Bieszczady w jeden dzień! Jeśli jednak już w połowie planowanego dystansu nie czujesz się nawet w 1/4 super… Kolejny raz zaplanuj inaczej. Bieszczady były pierwszym dniem naszej drogi. 70 kilometrów z przewyższeniami ponad 3 tysiące metrów w górę, z niewiele mniejszą wartością w dół, były kiepskim pomysłem na rozgrzewkę przed czekającym nas jeszcze kilometrażem. „Stracone” kilometry na tym odcinku mogłyśmy rozłożyć na kolejne dni wędrówki np. przyjazny Beskid Niski.

Choćbyś nie wiem jak przygotował się do wyprawy, nigdy nie wiesz, jak zareaguje twój organizm w jej trakcie. Słuchaj, czego potrzebuje i nie lekceważ żadnej z jego próśb. Przygotuj się też na sytuację pt. absolutny brak dobrego nastroju. There is no place like GSB!

Przy najmniejszym przejawie dyskomfortu – kamień w bucie, otarcia, odparzenia, pęcherze – reaguj tu i teraz. Komfort psychiczny przy takim kilometrażu dziennym jest najważniejszy. Jeśli pojawią się pęcherze, pozbądź się ich. Oszczędzisz sobie kilka zbędnych boleści. W nocy daj stopom oddychać. Zmasakrowanych paluchów nie oklejaj warstwą plastrów, compeedów, a już na pewno nie wpadaj na pomysł, by usuwać martwy naskórek, choćby nie wiem jak się o to prosił. Podczas wyprawy świat się kręcił wokół stóp.

Pogoda rozdaje karty. I jesteś naprawdę wielkim szczęśliwcem, jeśli deszcz w ciągu 10 dni wyprawy zlał cię zaledwie trzy razy.

Sen – regeneracja i odpoczynek są najważniejsze zaraz po jedzeniu. Spałyśmy minimum 6 godzin przed każdym kolejnym dniem wędrówki.

Elektrolity – oprócz dużej ilości spożywanych płynów (ok. 5-6 l dziennie) zajadaj co jakiś czas tabletki mocy, nadrobisz w ten sposób choć część utraconych w drodze makro/mikroelementów.

PS Dziękuję Kai za czas, który spędziłyśmy razem, Robertowi za zagadki na każdy dzień przejścia szlakiem i wielką pomoc, słowne wsparcie na każdym etapie trasy. Kaja ‒ Tobie za uśmiechy i cały wachlarz emocji, których w moim jestestwie tak niewiele. Dziękuję za kilometry w milczeniu i ciszy, rozmowy o naprawianiu świata i na tematy mniej istotne. Dziękuję za szkołę podchodzenia z palców, naukę wytrwałości, wielką lekcję partnerstwa na najwyższym górskim poziomie. Z Tobą na koniec świata!

Mam w pamięci jeden obrazek, kiedy myślę o całej naszej przygodzie. Ósmy dzień w drodze. 28. kilometr trasy. Godzina 8:30. Słońce jest już wysoko na niebie. Szczyt Babiej Góry. Bezchmurne niebo, a przed nami przepiękny horyzont z najlepszym na tej ziemi widokiem na Tatry. Patrzę w oczy uśmiechniętej Kai i głośno krzyczę, próbując przekrzyczeć wiejący wiatr – Jesteśmy na szczycie i kochamy życie!

Autor zdjęć: Robert Zabel

Tekst z archiwum dla: www.festiwalbiegowy.pl

Fot. 1. Ostatni dzień w drodze. W tle Węgierska Górka.

Fot. 2. Droga na Rysiankę.

Fot. 3. Nasz dziennik pokładowy.

Fot. 4. "Tu w dolinach wstaje...". Cześć Bieszczady! Wrócimy tu jeszcze!

Fot. 5. Smerek! Dumne zdjęcie na szczycie.