Redakcja KR

Nic na potem - Barbara Prymakowska - najszybsza babcia świata

Tarnów, 29.09.2021

Rozmowa Kasi Wilk z Barbarą Prymakowską – najszybszą babcią świata! Emerytowaną nauczycielką wychowania fizycznego, absolwentką AWF, instruktorką narciarstwa zjazdowego, propagatorką aktywnego stylu życia, zdobywczynią World Marathon Major, sportowcem o niesamowitej charyzmie. Skromną i inspirującą 78 latką, która na Kasprowy Wierch wbiega w półtorej godziny i z olbrzymim dystansem mówi o sobie: „takie starocie jak ja” lub o swoich pomysłach: „szukam kwadratowych jaj”.

Rozmawiała: Katarzyna Wilk, zdjęcia: Wiktor Bubniak, Magdalena Sedlak, Jacek Deneka

Dla mnie Baśka Prymakowska to niestrudzona kobieta, która łamie wszelkie stereotypy dotyczące pań w jej wieku i tym samym sprawia, że pojęcie „sportowe życie” jest wciąż na nowo definiowane. Ona nadal biega bez zegarka – nie jest jej potrzebny, bo przecież szczęśliwi czasu nie liczą, a Basia jest kobietą spełnioną. Kobietą wesołą. Kobietą szczęśliwą. Od zawsze wysportowana, z filigranową figurą, do tego modnie i gustownie ubrana. Zawsze szybko podążająca, z szerokim uśmiechem na twarzy – to wszystko sprawia, że od razu ubywa jej sporo lat. Która z nas nie chciałaby taka właśnie być, nie za kilka, kilkanaście lat – tylko teraz?  

Barbara w szaleńczym tempie codziennego dnia nie ma czasu na zastanawianie się, czy się jej chce, czy nie. To nie trend na jeden sezon. Przeciwnie – to plan na lata! Ma być zdrowo, zatem musi być sportowo. Zawsze! Aktywny tryb życia i ruch to sposób na długowieczność, na ultrawiek, to styl życia.  

Wywiad ukazał się w Magazynie ULTRA#34

Katarzyna Wilk: Marzec, kwiecień 2020 – kwarantanna narodowa, mnóstwo zakazów, często nieprzemyślanych i nieuzasadnionych, w tym zakaz aktywności, biegania. Jak to przetrwałaś, jak sobie radziłaś? Ty, wulkan energii? 

Barbara Prymakowska: Mój ostatni start w 2020 roku był 7 marca – bieg alpejski na Klimczok w Szczyrku i na tym właściwie sezon zakończyłam. Później, jeśli były te bardzo mocne obostrzenia, łącznie nawet z zakazem wychodzenia z domu – wyjątek stanowiły wyjścia z psem czy do apteki – to i tak sobie z tym nieźle radziłam, bo razem z mężem jechaliśmy do lasu, gdzie biegałam, a mąż truchtał z psem. Dla mnie to była potrzeba pierwszego rzędu. Nigdy nie przebywałam tyle w lesie jak właśnie podczas tej kwarantanny. Po prostu moje biegi odbywały się z zającami, sarenkami, ścigałam się z wiewiórkami i w zasadzie absolutnie mi to nie przeszkadzało, bo mogłam biegać bez maseczki, oddychać normalnie. A kontakty z bliskimi czy przyjaciółmi zamieniłam w tym okresie na dobrą książkę. I choć domyślam się, że sąsiedzi z bloków, widząc mnie, z politowaniem kiwali głowami, to ja wiem swoje – bycie „pod kluczem” to dla mnie dramat. Niektóre ptaki nie nadają się do życia w klatce, to wszystko. 

Ale chyba brakowało Ci zawodów i tych emocji, skoro gdy tylko zniesiono zakazy, zaraz wystartowałaś w XRunie, później w górach w TatraSky Marathon, Biegu na Kasprowy, a następnie zaliczyłaś też kilka innych startów. 

Tak, to fakt. Po pierwszej fali wzięłam udział w 20 imprezach – były to biegi górskie. Natomiast jedyny start asfaltowy był na przeniesionym Festiwalu Biegowym w Krynicy, gdzie dobiłam do kopy maratonów. Oczywiście, że były obostrzenia, zatem brak długich rozmów czy obściskiwania się, ale przyznam szczerze, że ja w ogóle o tym nie pamiętałam. Nie docierało do mnie, że w moim wieku jestem już poważniej niż wy, młodzi, zagrożona, ale wydawało mi się, że mam odporność i wszystko jest normalnie. Zresztą w tych przedstartowych emocjach czy w przypływie pobiegowych endorfin zapominałam o tym, a uczucie biegowej frajdy dominowało nad strachem. 

Ponoć zaraz po przebudzeniu zadajesz mężowi pytanie: „Stasiu, to w co się dziś bawimy?” (próbuję się powstrzymać od śmiechu) Jak on z Tobą wytrzymuje? 

(Głośny śmiech) Prawda! To jest codzienne pytanie! No on patrzy na mnie i odpowiada też standardowo „No to proszę, proponuj – czy idziesz biegać dziś w adidasach, czy zakładasz łyżworolki?” 

Dobór aktywności zależy od pory roku, a wybór, co robimy danego dnia, zależy już ode mnie. Stasiu się dostosowuje. Sam także codziennie rano ćwiczy – gimnastykuje się. Po wypadku, jakiemu uległ na rowerze, musi się w ten sposób rehabilitować. To właściwie ja daję mu takiego lekkiego kopa – nie ma kanapy, nie ma siedzenia, nie ma snucia się po naszym małym mieszkanku. Mimo zaawansowanego wieku staramy się każdy dzień spędzać aktywnie. 

Staś nie ma chyba z Tobą lekko? 

No absolutnie, lekko nie ma. Ma za to ciekawie. Ale nigdy nie zdarzyły nam się spięcia związane z tym, że życie jest podporządkowane pod mój sport, bo sport też nadal jest ważny i dla niego, więc jest zadowolony. Czasem mnie tylko ucisza, gdy za dużo gadam, bo to mu rzekomo przeszkadza w jego porannej gimnastyce. A ostatnio na Jaworzynie, podczas kręcenia reportażu dla telewizji, rzekł, że warto było czekać aż 57 lat, by usłyszeć, że nie zamieniłabym go na inny model! 

Wiem, że masz dwie miłości – obie na literę S: sport i Stasiu. Opowiedz nam o tym. Jaki jest sekret tego perfekcyjnego połączenia?  

Mój Staś zawsze był moim najlepszym trenerem, najlepszym doradcą, jeżeli chodzi o sport. A ponieważ też jest absolwentem AWF-u i byłym hokeistą (grał w Odrze Wrocław), więc jego wiedza nie była z przypadku. Kontrolował mnie, cuglował, gdy szłam biegać, nakreślał mi plan działania, czuwał nad kilometrażem, strofował, gdy to było konieczne, zagrzewał i dopingował, gdy tego potrzebowałam. Ale zawsze mając na uwadze mój wiek, bo gdy zaczynałam biegać, byłam po pięćdziesiątce. Zawsze też bieganie uzupełniałam innymi sportami, w tym gimnastyką, bo takie zajęcia jeszcze do niedawna prowadziłam w klubie fitness. To wszystko pomagało i współgrało ze sobą niczym ja, sport i Staś – taka swego rodzaju symbioza. 

I choć zawsze ambitnie i rzetelnie podchodziłam do przygotowań pod maraton, starałam się robić wszystko tak, jak nakreśliłam to sobie wcześniej, ale przecież sport to nie tylko bieganie. Nie można skupić się na jednej dyscyplinie, bo wcześniej czy później organizm się zbuntuje, będzie przesyt – przynajmniej ja tak mam. Odskocznia czy przerwa jest potrzebna. O, jak na przykład taki maraton na łyżworolkach. Rozmarzyłam się!

Wróćmy do korzeni. Sport to tak od zawsze, a bieganie od kiedy? Jak to się zaczęło? 

Śmieję się, że w tym wieku sportowcy kończą karierę, ba, nawet wcześniej, a nie stają na jej progu. Miałam już swoje lata, bo zaczęłam po pięćdziesiątce – dokładniej miałam 55 lat. Lato było nieciekawe, a mąż ciągle zajęty nauką gry w tenisa, zatem by mieć mnie bliżej siebie, a może by mieć na oku (śmiech) to on zaproponował: „Baśka, zakładaj buty na nogi, gatki na tyłek i zacznij biegać”. Co też jako posłuszna żona (tu znów śmiech) uczyniłam. Ale po pierwszym kilometrze już byłam zaniepokojona, nawet zaskoczona. Przecież tak aktywnie żyję, coś ze mną nie tak, bo tak byłam zmęczona. Stasiu mnie w domu jednak uspokoił, że to początki, a te bywają trudne. Poczułam, że chcę to szlifować, zaczęłam zatem regularnie biegać. Ucząc w szkole, wstawałam wcześniej rano, by potruchtać, na lekcjach brałam dzieciaki na przebieżki, zawsze biegłam z nimi. Wydłużałam kilometraż, zaczęły się podbiegi, a nawet chodziłam na stadion, by nabrać szybkości. I tam właśnie spotkałam naszego wspólnego kolegę – też późno zaczął przygodę z bieganiem, zaproponował mi wspólne treningi, mierzył czasy i namówił na pierwszy start. 10 km na Mistrzostwach Polski Mastersów w Myszkowie. Nie bardzo chciałam, bo biegałam wyłącznie dla przyjemności i rekreacyjnie, ale uległam. Na samym miejscu już trema niesamowita. Drżałam ze strachu na widok banneru powitalnego. A co dopiero, gdy stanęłam na starcie! Kiedy zaczęłyśmy biec, wydawało mi się, że za wolno biegniemy, ale sądziłam, że to może taka taktyka, że nie można tak szarpać od razu. Tempo jednak było dla mnie zdecydowanie za wolne, więc pobiegałam swoje. Stanęłam na podium, tam też zrobiłam rekord osobisty 46 min 4 s. No i połknęłam bakcyla już na dobre! Start był ciekawym, nowym doświadczeniem i chciałam jeszcze więcej. Od tego czasu miałam w głowie chęć rywalizacji, a w ręku kalendarz imprez biegowych. Góry natomiast zaczęły się dość późno. Oczywiście, że po Tatrach wcześniej już baraszkowałam, ale prawdziwe biegi górskie przyszły po sześćdziesiątce. I choć jest to inna technika biegu, inaczej trzeba uregulować oddech, to obcowanie z przyrodą, cisza, spokój, brak tłumów, a dodatkowo inna wydolność i brak stałego tempa biegu zaczęły być dla mnie nieco łatwiejsze, mniej męczące niż biegi płaskie 

Właśnie, to asfaltowe czy terenowe biegi wolisz?  

Zdecydowanie biegi terenowe. Teraz sprawiają mi większą radość, zwłaszcza takie do 30 km. Choć wiem, że bardzo muszę uważać na zbiegi, bo jednak kolana są mocno obciążone, muszę być skupiona i patrzeć jak sroka w kość, żeby się gdzieś nie wyłożyć i nie połamać, bo mam tę świadomość, że każdy upadek w moim wieku może skończyć się nieodwracalną kontuzją, a nie daj Boże tym, że nie wrócę do uprawiania sportu. Dlatego wolę biegi pod górę. 

To ile tych maratonów przebiegłaś? Jesteś jedyną Polką, która w tej kategorii wiekowej pokonuje dystanse maratońskie, jakie to uczucie? 

Pięć tuzinów, czyli cztery mendle. No wiesz kopa – równe sześćdziesiąt. Tyle asfaltowych ulicznych biegów mam na koncie. Natomiast już nie zliczę tych górskich, choć do dziś pamiętam pierwszy z Krościenka przez Luboń, Przełęcz Knurowską (limit czasowy) i Turbacz z finiszem na Długiej Polanie. To nie była bułka z masłem – trasa urozmaicona, profil solidny, a ten limit czasowy ciasny i wyśrubowany niesamowicie. Finalnie zmieściłam się w nim, ale do mety dosłownie się dowlokłam, niesamowicie wyczerpana. Towarzyszyły temu liczne skurcze i świadomość, że mój układ mięśniowy i kostno-stawowy nie były jeszcze gotowe na takie górki. Nabrałam ostrożności w doborze imprez biegowych. (śmiech) Zaczęłam szukać biegów głównie alpejskich. I tak dotrwałam aż do obecnej kategorii wiekowej – to już najwyższa z możliwych, K70, innej już nie ma. Choć dla mnie wkrótce będzie już za niska. (śmiech) Ale cóż, takie starocie jak ja chyba już nie biegają. No, albo będę musiała ścigać się z tymi młódkami dalej. (śmiech) 

Jaka jest tajemnica sukcesu Baśki? Kiedy stałaś się jedną z najlepszych biegaczek w swej kategorii wiekowej na świecie? 

To zależy: w biegach górskich czy asfaltowych? Maraton w Atenach – tam po raz pierwszy wygrałam w swej kategorii wiekowej. Później Berlin, w którym znalazłam się w pierwszej dziesiątce na 109 kobiet, Boston – trzecia, Tokio – pierwsza Europejka, Chicago – jakoś też w czubie, trzecia albo czwarta. Nowy Jork – piąta na 127 kobiet, taki prezent na 67. urodziny sobie sprawiłam. A co do biegów górskich, to byłam trzykrotnie mistrzynią świata w stylu alpejskim. A ostatni mój bieg (2019) to trochę tak „na macanego”, MŚ Weteranów w Biegach Górskich Stylem Anglosaskim, a nigdy nie pokonywałam na tak prestiżowych zawodach takiego profilu trasy. Łatwo nie było, ale udało się. A może zapracowałam na to, by stanąć na pierwszym stopniu podium w Gagliano del Capo, wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego i odebrać medal od samego Kiliana Jorneta? Kolejne dwie zawodniczki z podium zostawiłam daleko z tyłu. Sądzę, że te wszystkie sukcesy to efekt mojej mobilizacji i determinacji oraz tego, że niejednokrotnie dawałam z siebie wszystko, chcąc zdobyć tytuł. Ale ważniejsze jest to, że absolutnie nigdy się do tego nie zmuszam. To wynika z mojego odczucia przyjemności, bo aktywność fizyczna daje mi ogromną radość. Tak, to uzależnienie, ale takie dobre i zdrowe. I wiesz co, Kasia? Ja wcale nie chcę się z tego leczyć! 

Każdy poważny start to dla mnie nie tylko emocje. Sporo moich biegów miało coś na celu: a to biegłam w intencji zdrowia i sił dla mojej córki w walce z nowotworem, maraton w Londynie pokonałam pod hasłem „sukces i zdrowie” w intencji wszystkich ludzi młodych, którzy pobłądzili i pogubili się w życiu. To mnie napędza, daje mi jeszcze więcej sił, a po zawodach zawsze mam olbrzymią satysfakcję. Dodatkowo jeśli reprezentuję kraj, to jeszcze mocniej wkładam w start całe serce, bo przecież biegam z orłem na koszulce. Moje pokolenie tak ma. Ten orzeł to ważna rzecz, nie tylko ładne logo!

A właściwie to co daje Ci to całe bieganie?  

Bieganie daje mi przede wszystkim ogromną frajdę. Jest dla mnie synonimem szczęścia. W luźnym biegu najlepiej wypoczywam. Uwalniam psychikę od wszystkiego, co kumuluje się w codziennym życiu. Czuję się wtedy naładowana energią, a endorfiny trzymają jeszcze długo. A gdy miewam jakieś smutki czy problemy, to bieganie świetnie wietrzy mi głowę, przywraca równowagę. Czuję się zresetowana. Bieganie to też wyjazdy na zawody, a tam rozmowy ze znajomymi, wymiana doświadczeń, czasem zwykły uśmiech czy klepnięcie po ramieniu – to są rzeczy ogromnie przyjemne. Bieganie dało mi możliwość poznania psychiki ludzkiej – zupełnie innej u mężczyzn, innej u kobiet. Zawsze lubiłam to obserwować. Bieganie to także możliwość zwiedzania. Wyjeżdżając, mogłam podpatrzeć inną kulturę czy podziwiać przyrodę. Nauczyło mnie też tolerancji i poszanowania. Bieganie, a właściwie cały sport dał mi przede wszystkim hart ducha, nauczył mnie systematyczności i wytrwałości. 

Basia masz 78 lat, a wciąż Ci się chce, jak to jest? Jeden telefon wystarcza, a Ty zawsze chętna  to w Tobie uwielbiam! I tak byłyśmy razem we Włoszech na LUT, w Szwajcarii na Jungfrau Marathon, mnóstwo razy w Zakopanem, sporo tych wojaży było. 

Chyba się tego nie pozbędę. I niech to będzie ze mną na zawsze. Jeśli tylko mam okazję, to chętnie korzystam. Jedyne co mnie ogranicza, to transport. Sama już nie jeżdżę za kierownicą, a Stasia nie chcę naciągać na jakieś długie przejazdy, bo uważam, że po osiemdziesiątce (przyp. red.  p. Stanisław ma 83 lata) to już nie powinno się mieć prawa jazdy, tu już dochodzi brak koncentracji czy zręczności, a jeszcze jego ręka po urazie nie jest całkiem sprawna. Ale gdy już mam transport, to przebywanie z osobami, które nadają na tej samej sportowej fali, które szukają właśnie tych przeżyć, z którymi mogę dzielić swoją pasję – napędza mnie jeszcze mocniej do działania. Bo my to czujemy, my popatrzymy na siebie i od razu jest nić porozumienia. Nigdy sobie tego nie odmawiam, bo mnie się naprawdę zawsze chce. I gdyby ktoś mi jutro zaproponował: Baśka, jedziesz na Kasprowy? Jasne, że jadę! Nawet nie patrząc na mapę pogodową, bo w różnych już warunkach biegałam, idę i się pakuję. Tylko byłby dylemat, czy zabrać buty do biegania, czy buty narciarskie, a może narty biegowe. (śmiech) 

Czasem tak patrzę na Ciebie i mam wrażenie, że dla Ciebie niemożliwe nie istnieje. Jak to jest? 

Niemożliwe absolutnie nie istnieje, ale też niemożliwe jest możliwe, bo z różnymi sytuacjami spotykałam się w życiu, nawet na przykładzie mojego męża i jego wypadku. Wydawało się, że nie wróci już do sportu, a wrócił, bo hart ducha jest u niego ogromny. Dzięki temu możemy kontynuować naszą wspólną pasję. Zresztą i ja sama dwukrotnie miałam złamaną rękę i wiem, ile trzeba pracy, by dojść do siebie, do sprawności, ale jeśli masz serce do walki, to jesteś w stanie wiele trudności pokonać.  

Basia, kiedy przyglądasz się swojej karierze sportowej z perspektywy czasu, z czego jesteś najbardziej dumna? Czy przypominasz sobie jakieś niezwykłe momenty w swej sportowej historii? 

Strasznie, Kasiu, nie lubię tego słowa „kariera”, bo ja jestem amatorką. Najbardziej jestem dumna i najmocniej przeżyłam wejście na Mont Blanc. Poza tym, że ja go zdobyłam, to jestem najstarszą Polką w historii, która weszła na ten szczyt – miałam wtedy 68 lat. Kilka lat wcześniej, będąc w Alpach Francuskich, upatrzyłam sobie tę Białą Górę i rzekłam do Staszka, że ja tam kiedyś stanę. Za każdym razem, gdy tam byliśmy, spoglądałam na nią jak zahipnotyzowana, przyciągała mnie jak magnes. Pamiętam, że tuż przed szczytem rozkleiłam się i zaczęłam płakać. Dotarło do mnie, że właśnie spełniam moje wielkie życiowe marzenie, a dodatkowo był to dzień śmierci mojego wuja, który właśnie tu zginął. To najtrudniejsza przygoda, bo chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale i największa sportowa przygoda mojego życia. Do dzisiaj na myśl o tamtym dniu przypomina mi się ten widok, kiedy po raz pierwszy ujrzałam majestatyczne piękno ze szczytu Mont Blanc. Nikt mi tego nie odbierze! 

Czy jesteś zmęczona sławą, tym, że ludzie Cię rozpoznają, zagadują? Masz ponad 2600 znajomych na FB (sporo więcej ode mnie!), wiele wywiadów telewizyjnych na koncie, udziały w programach śniadaniowych  jak sobie z tym radzisz? Czy cieszysz się, że ludzie Cię podziwiają, chcą naśladować? 

Absolutnie woda sodowa nie uderzyła mi do głowy! Jeżeli ktoś mnie zaprasza na jakiś wywiad, to nie odmawiam. Jeśli to tylko ma kogoś zainspirować, ma komuś pomóc w życiu, udowodnić, że życie nie kończy się na sześćdziesiątce czy siedemdziesiątce, to ja się tego podejmuję. Nie ukrywam tego, że to, iż jestem rozpoznawalna, że ludzie mnie darzą szczerą sympatią czy podziwiają, daje mi poczucie radości i zadowolenia. A wiadomości, w których ktoś pisze do mnie: „Pani Basiu, uwierzyłam w siebie, w to, że po 50. roku życia mogę jeszcze zacząć aktywnie żyć!”, są bezcenne. Ale wiem, że są i tacy, którzy dobrze nie życzą i jak mi to uświadomił kiedyś jeden z moich przyjaciół, dość ordynarne to było, „Baśka, pół Tarnowa tylko czeka, kiedy ci dupa wreszcie urośnie!” (śmiech) Tych też pozdrawiam i pragnę uspokoić – nie zacznę tyć, bo widocznie tak ma być, że od piętnastego roku życia mam tę samą wagę. Czasem też mnie ludzie rozliczają, pytając, jaką kasę zgarniam za te wywiady, robią mi tym akurat przykrość. Ale gdy już odpowiadam, że ani za to, ani za żadne zwycięstwo na mistrzostwach świata nie dostałam ani złotówki, to przy szeroko otwartych oczach wtedy pada kolejne pytanie z serii moich ulubionych: „To po co ty to robisz?!” (śmiech) A ja wiem, że głodny sytego nie zrozumie i odwrotnie. Zatem uprzejmie żegnam się, bo znając swój charakter, mogłabym jeszcze pokusić się o jakąś nieuprzejmość, a tego wolałabym uniknąć. 

Twoje motto życiowe: mało mieć, wiele przeżywać... 

To moja definicja szczęścia. Mnie nigdy nie interesowały złote klamki czy jakieś luksusy, bo ja zjeździłam Europę z moim mężem i dziećmi zaczynając od namiotu, później z przyczepą kempingową. Zawsze byliśmy na swoim wikcie, a dla mnie najbardziej liczyło się to, co zobaczę, przeżyję. Jest jeszcze jedno, którym kieruję się w życiu: człowiek jest tyle wart, ile dobrego uczyni drugiemu – właśnie za nic, za zwykłe „dziękuję”. Tak mnie wychowano. Dlatego gdy tylko mogę pomóc, to pomagam. 

Osiągnęłaś bardzo dużo. Czy nadal masz marzenia do spełnienia i cele do osiągnięcia w przyszłości? 

Moim wielkim marzeniem było wejść na Kazbek. To chciałam właśnie zrobić w poprzednim roku, ale niestety pandemia wszystko położyła. Wiem, że kondycyjnie bym sobie poradziła. Poczekam jeszcze, a jeśli mój stan zdrowia będzie taki jak teraz, to dlaczego miałabym z tego rezygnować? Powiem jedno: czerpcie z życia garściami, spełniajcie swoje marzenia i nic nie zostawiajcie na potem. 

A na koniec co rzekłabyś tym zdrowym i „dorodnym” Januszom oraz pięknym i młodym Grażynkom usadowionym wygodnie w bryczkach podążających w stronę Moka?  

Wstydliwa aktywność fizyczna! A gdy miałam taką sytuację, biegiem mijając te furmanki i na głos to wypowiadając, w ramach ciętej riposty usłyszałam: „Kto ma pieniądze, ten jedzie, a kto ich nie ma, musi biec!” Zatem jeśli to idzie w parze i tak się ma do siebie, to ja chcę do końca swoich dni pozostać biednym człowiekiem. Byleby móc biegać!  

Basia, wielkie dzięki! Spełniaj marzenia, inspiruj dalej innych, jak i mnie kiedyś. Cieszę się, że się znamy, że jako moja pani od WF-u pokazywałaś nam, dzieciakom, jak ważny jest sport. Sama jestem trochę ofiarą twoich treningów, ale przyznam szczerze, że bardzo mi z tym dobrze! Dziękuję!