Nie wiem, czy wy też się z tym spotykacie. Gdy rozmawiam z kimś, kto biega co najwyżej do sklepu po mąkę lub cukier, kto sport zna tylko z telewizji i w zasadzie jego wiedza ogranicza się do znajomości trzech nazwisk z piłkarskiej reprezentacji Polski – no dobrze, Małysz jeszcze jest znany – gdy rozmowa skręca w rejony biegowe, gdzie pada magiczne słowo – MARATON, wtedy najczęstsze pytanie to: A na ile km ten maraton?
Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Gdy biegamy już swobodnie te swoje 5 czy 10 km, a czasem przyspieszenie do, niedawno nieosiągalnego, tempa 5:30 min/km nie kończy się stanem przedzawałowym, gdy nawet raz na jakiś czas zdarzy się wybieganie na kilkanaście kilometrów, wtedy w głowie zaczyna kiełkować myśl – „a może by tak przebiec maraton?”. Być maratończykiem to prawie jak „mgr” przed nazwiskiem.
To jest plan, ale jak go zrealizować?
Mamy na chwilę obecną takie kompendium wiedzy, że wpisując w Google frazę „plan do maratonu” będziemy mogli przebierać i wybierać. Plan na złamanie trzech godzin, plan na 2:30, plan na ukończenie zwany inaczej „na doczłapanie”. Drukujemy, wieszamy na lodówce i zaczynamy przygotowania.
Są też, nawet darmowe, różnego rodzaju aplikacje. Kto nie zna Endomondo? Przecież ogólnie wiadomo, że jak się biega i nie publikuje swoich biegów, to tak jak by się nie biegało w ogóle. Kto będzie wiedział o Waszym pocie, łzach, cierpieniu? Pies, z którym się wybierzecie do lasu, nikomu nie puści pary z gęby, a kochana żona/mąż widząc Was wracających spoconych i ubłoconych tylko wzrokiem wskaże miejsce, gdzie zrzucić brudne ciuchy. Więc polecam, nawet nie z uwagi na chwalenie się, ale przede wszystkim to, przynajmniej w moim przypadku, uczyło systematyczności, pokazywało postępy lub ich brak. Aplikacje mają też piękną sprawę – plan do konkretnego dystansu. Wklepujemy dystans, wiek, wagę, stopień zaawansowania i termin zawodów (w tym wypadku wyśnionego maratonu) i po kilku chwilach mamy gotowy plan treningowy. Ale to tylko plan.
Bo plan planem, ale jak to zrobić, aby go zrealizować? Przecież praca, dzieci do szkoły, obowiązki w domu (chociażby to ciągłe pranie). Pomyślcie przez chwilę, jak Wam będzie wygodniej, rano czy wieczorem, trening wraz z kąpielą i rozciąganiem to ok. 1–1,5 godz. A nie daj boże, jeszcze będzie padać lub szybko zrobi się ciemno? Dajcie sobie dwa tygodnie, zobaczycie już pierwsze efekty interwałów, przebieżek i wybiegań, wejdziecie w rytm i dalej już samo pójdzie.
Wymagać to będzie od nas raczej kilkunastu tygodni treningów, ale uwierzcie mi – warto. Choćby dlatego... ;)
Złej baletnicy przeszkadza rąbek spódnicy
Tu ostatnia rada – buty! O ile na spokojne bieganie wystarczą zwykłe buty z marketu, o tyle na maratonie się to nie sprawdzi. 42 km i 195 m zrobi z Waszych stóp wielkiego spuchniętego balona. Wybierzcie się do sklepu biegowego, zbadajcie stopę, dobierzcie but lekki z dużą amortyzacją, klepanie tylu kilometrów po twardym asfalcie da się Wam we znaki. Ale zróbcie to wcześniej, nie przed samym startem, aby jeszcze przez kilka treningów stopa przyzwyczaiła się do buta. I na boga, błagam, nie testujcie na maratonie żeli, kompresów, izotoników! Wszystko to dużo wcześniej przetestujcie na treningach.