Mój pierwszy raz z mapą nastąpił dopiero, gdy skończyłem 35 lat. Niektórzy z Was pewnie zaśmieją się pod nosem (niczym mieszkańcy jednej z Wysp Nonsensu z Tytusa), że taki stary i nie biegał wcześniej z mapą. Macie rację, trochę późno na rozdziewiczenie. Ale lepiej zorientować się w tym temacie późno, niż wcale.
Tekst: Mateusz Mioduszewski
Zdjęcia: Piotr Dymus, Piotr Silniewicz, festiwalbiegowy.pl
Ci, którzy jeszcze tego nie robili, niech nie zwlekają tak długo jak ja. Nie biegając z mapą, odbieracie sobie najprzyjemniejszy i najbardziej wartościowy rodzaj aktywności ruchowej. Bieganie bez mapy jest jak harcerz bez finki, niebo bez gwiazd czy dziewczyna bez krągłości. Jednym słowem możliwe, ale każdy, kto zna się na rzeczy, wie, że czegoś brakuje.
Moją pierwszą imprezą na orientację było DyMnO, czyli 50-kilometrowy marszobieg z mapą organizowany co roku przez HKT Trep w różnych zakątkach Mazowsza. Nie pamiętam już, kto mi powiedział, że warto tam wystartować (chyba koleżanka z klubu wspinaczkowego UKA). Start z mapą był dziełem przypadku i traktowałem go jako sprawdzian przed moim pierwszym ulicznym maratonem. Początkowo myślałem, że na miejsce startu zabiorę się jako pasażer autem w piątek po robocie. Byłby to najłatwiejszy sposób dostania się do miejscowości Sadowne. Właśnie tam w szkole znajdowało się biuro zawodów i noclegownia dla napieraczy. Jednak nieznana mi koleżanka była tak napalona na szybki przyjazd na miejsce, że nie wykazała ani krzty zrozumienia dla młodego ojca, który nie chciał od razu po odbiciu karty na zakładzie uciekać od małych pociech i całkiem miłej małżonki. Nic to, połączenia mazowieckie na szczęście nie są mi obce, szybko więc wyszukałem dogodny kurs. Jakoś po godz. 21, po zakupieniu obowiązkowego browarka (no dobra, dwóch) i wody na rano, wbiłem się do maksymalnie wyładowanego autobusu. Ostatni piątkowy kurs na tej trasie to skarbnica pomysłów na ciekawe dialogi dla autora powieści o życiu małych podwarszawskich miasteczek. Wysłuchałem o wszystkich plusach i minusach ciężkiego mazowieckiego żywota, aż w końcu zostałem ostatnim pasażerem. Zbliżała się godz. 23 i gdy wysiadłem na końcowym przystanku, zobaczyłem, że nie ma kogo zapytać, jak trafić do biura zawodów. Mimo lekkiego stresu jakoś udało się odnaleźć sporą nowoczesną szkołę, zupełnie niepasującą do tak małego miasteczka. Zaległem na sali, gdzie pochrapywało, krzątało się, przygotowywało sprzęt oraz gadało pełno nieznajomych mi osób. One, tak jak ja, wolały spędzić piątkowy wieczór w równie nietypowy sposób.
Samo bieganie okazało się wystrzałowe. Po raz pierwszy ruszyłem ku mecie z prawdziwą mapą do biegu na orientację (BnO). To było moje premierowe czesanie terenu w poszukiwaniu dobrze ukrytego punktu kontrolnego, po raz pierwszy biegałem po krzakach, na przełaj przez łąki, jagodowiska i bagienka. Przy okazji wziąłem udział w I Mistrzostwach Polski w Pieszych Maratonach na Orientację (PMnO) i, co najważniejsze, ukończyłem rywalizację w pierwszej dziesiątce. Mimo tego, że było super i debiut nie rozczarował (jak to często bywa), to kolejny bieg na orientację zaliczyłem dopiero dwa lata później. Oczywiście udałem się na DyMnO, bo jako umysł ścisły działam zazwyczaj wg zasady „jak może mi się podobać coś, co widzę po raz pierwszy”. Tym razem impreza startowała z Łochowa. Było bardzo ciekawie, zaliczyłem tak wiele spektakularnych buraków (długich i mozolnych poszukiwań źle namierzonych punktów) i wybrałem tak mocno nieoptymalny sposób pokonania trasy, że zamiast 50 km wyszło mi grubo ponad 60. Ta edycja wsławiła się zaskakująco wysokim poziomem wód gruntowych i wprost proporcjonalnym zagęszczeniem komarów. Początkowe punkty zlokalizowane były w lesie, gdzie każda droga tonęła w wodzie po kostki, a czasem i po kolana. Polany wyglądały jak zarastające jeziora. Każda próba zatrzymania się w celu ustalenia własnego położenia kończyła się zmasowanym atakiem setek komarów. Od tego wszystkiego już na początku tak się zakręciłem, że straciłem wszelką nadzieję na wyrwanie się z matni. Na szczęście dzięki spotkaniu równie zagubionej nieznajomej dziewczyny odnaleźliśmy wspólnymi siłami zaginiony punkt i ustaliliśmy dobry kierunek ucieczki z przeklętego bagiennego lasu. Nasz dialog na bagnach wyglądał mniej więcej tak: „Czy wiesz gdzie jesteśmy?”, „Nie wiem, a ty?”.
DyMnO to bieganie z całym worem map. Na starcie każdy dostał dwie różne do BnO oraz zwykłą mapę topograficzną. Na deser zaś otrzymaliśmy mapę, która wyglądała jak ser szwajcarski. Tego już było za wiele. Z racji małego doświadczenia poległem z kretesem, odnalazłem tylko dwa najłatwiejsze początkowe punkty i z podkulonym ogonem udałem się na metę.
W tym samym roku (znów o wiele za późno!) spróbowałem po raz pierwszy startu w prawdziwym BnO. Kilku kolegów z klubu wspinaczkowego startowało już od jakiegoś czasu w imprezach organizowanych przez Ursynowsko-Natolińskie Towarzystwo Sportowe (dalej UNTS). Co jakiś czas wspominali, że muszę koniecznie wystartować w jakimś Szybkim Mózgu i Warszawie Nocą. Nie słuchałem ich, bo myślałem, że nie ma nic fajnego w bieganiu krótkich dystansów po mieście. Myliłem się i to bardzo. Okazało się, że jest to najlepsza z możliwych rzeczy, jaką można robić, przemieszczając się po świecie na dwóch nogach. Krótkie biegi są niczym gra elektroniczna, ale nie siedzisz bez sensu przed ekranem komputera, tylko sam jesteś bohaterem wyścigu w 3D.
Mimo że liznąłem i zasmakowałem już trochę biegowej orientacji, wiem, że wiele nowych i nieznanych doznań jeszcze przede mną. Na odkrycie czekają jeszcze kilkudniowe randki z mapą podczas wieloetapówek, nocne obściskiwanie map w czasie nocnych BnO czy też dobowe orientalistyczne orgie podczas rogainingu.
Bieganie z mapą na pewno pomogło mi (wam też może pomóc) pełniej przeżywać zwykłe treningi i starty. Wydaje mi się, że łatwiej przychodzi mi teraz skoncentrowanie się na tu i teraz. Zamiast odpływać gdzieś w przeszłość lub przyszłość, łapię każdą chwilę. Bieganie z mapą tak mocno angażuje mózg, że nie ma opcji na bezsensowne i niepotrzebne skupianie się na wszystkich szumach dnia codziennego. Jeśli nie wiecie, o co mi chodzi, to temat biegowej więzi z chwilą obecną i światem dobrze wyjaśnił Tadeusz Sławek w artykule zamieszczonym na łamach Tygodnika Powszechnego:
Św. Paweł ma więc swoistą filozofię sportu, którego upostaciowieniem są „zawodnicy na stadionie”, jak napisze w 9. rozdziale Pierwszego Listu do Koryntian: Sport to doświadczenie wysiłku, a nie jego obserwacja. Podejmuję ów wysiłek nie po to, aby „zyskać” w takim sensie, w jakim czasownik ten zdominował rzeczywistość. Nie „zyskuję”, lecz „tracę”. Czytamy u św. Pawła, że biegnący „odmawiają sobie wszystkiego”, zatem biegnięcie łączy się ze „stratą”, i w tym sensie świat, oddany zasadzie zyskiwania, ciągłego gromadzenia dóbr, musi spoglądać na wysiłek biegnącego z niejasną miną. Z jednej strony może go podziwiać (np. za hart ducha i samozaparcie), z drugiej – żywi doń coś jakby politowanie (Po co mu to? Co on z tego ma?). Na takie pytanie odpowiedź mogłaby brzmieć następująco: bieganie to czysta strata, lecz jej wynikiem jest specyficzny rodzaj więzi ze światem, który normalnie zapośredniczony przez wiele czynników, teraz dotyka mnie bezpośrednio. Ta więź przyjmuje często postać uważnego spojrzenia. Ileż rzeczy niezauważonych dotychczas można spostrzec w trakcie biegania. Dlatego nie rozumiem biegaczy, którzy, jakby wstydząc się owej „straty”, nadrabiają ją w trakcie biegu: w uszach słuchawki, u paska telefon komórkowy. Niemała musi być obawa przed zetknięciem się z surową rzeczywistością, skoro nawet biegnąc, odczuwamy tak wielką potrzebę świata, który, zaczynając biec, powinniśmy zostawić za sobą.
Orienteering jest też jednym z rodzajów biegania, gdzie najłatwiej można sprawdzić na własnej skórze japońskie podejście do samodoskonalenia się w wybranej dyscyplinie. Początki biegania z mapą to zazwyczaj pasmo mniejszych lub większych buraków, czyli, jak wspomniałem wcześniej, nawigacyjnych błędów. Im dłużej i częściej ćwiczymy się w naszej sztuce, tym mniej wpadek zaliczamy. Idealny przebieg między punktami na mapie i bezbłędne wejście na punkt, dostępne są tylko przy czystym umyśle, gdy mapa, teren i biegacz stają się jednością. Eugen Herrigel na początku swojej książki Zen w sztuce łucznictwa pisze:
Odpowiedź na pytanie, jak mianowicie mistrzowie japońscy pojmują bój, który łucznik toczy z samym sobą, i jak go opisują, zabrzmiałaby niesłychanie tajemniczo. Dla nich bowiem w boju tym łucznik mierzy w siebie samego – a jednak nie w siebie samego; trafia w siebie samego – a jednak nie w siebie samego. W ten sposób staje się on jednocześnie celem i tym, kto celuje, strzelcem i strzałem. Bądź też – by ująć rzecz w słowach mistrzom najdroższych – łucznik, chcąc nie chcąc, stać się musi niewzruszonym centrum. I wtedy zdarza się cud ostateczny, cud najwyższego rzędu: sztuka staje się „sztuką, w której niczego sztuką nie dokażesz”, strzelanie przeradza się w niestrzelanie, w strzelanie bez łuku i strzały. Nauczyciel znów staje się uczniem, mistrz – początkującym, koniec – początkiem, a początek – doskonałością.
Dlatego koniecznie musicie spróbować biegania z mapą. Może nawet doznacie orientacyjnego oświecenia i wszystkie trasy pokonywać będziecie w mistrzowskim stylu. Warte grzechu są zarówno klasyczne BnO, jak i imprezy z cyklu PMnO. Ze swojej strony na pewno polecam Śnieżne Konwalie, DyMnO, Mazurskie Tropy i Jurajską Jatkę. No i oczywiście przeczytajcie artykuł Tadeusza Sławka i książkę Eugena Herrigela. Biegajcie tu i teraz z mapą czy bez!