Redakcja KR

Mirek po prostu Mirek - rozmowa z Mirkiem Bienieckim

Bieszczady, 21.01.2022

Jedni Mirka uwielbiają, inni posądzają o komercjalizację biegów, odzieranie ich z płaszczyka „sportu dla wybrańców”, podnoszenie wpisowego, rozdrabnianie ultra na pół czy ćwierćultramaraton. Nikt jednak obok tego imienia obojętnie nie przejdzie. Ba, zaryzykujemy nawet twierdzenie, że jest to najbardziej rozpoznawalne imię polskiej sceny ultra, mimo że sam Mirek ultra wcale nie biegał! (...)

z Mirkiem Bienieckim rozmawiali James Kamiński i Jędrek Maćkowski
zdjęcia: Piotr Dymus 

To był kwietniowy weekend w stylu: najpierw pobiegajmy, a jak później wyjdzie słońce, walnijmy się na połoninie w trawie, bo słońca tej wczesnej wiośnie bardzo brakowało. Delektujmy się chwilą i łykiem cytrynówki. Wiem, mało sportowe, ale cóż począć? Zamilknijmy na chwilę, by uszy cieszyła cisza i to charakterystyczne „tsst” otwieranej butelki piwa. Pogadajmy, posaunujmy, śmiejmy się w głos. Rozpalmy ognisko i napełnijmy brzuchy kiełbą w bułce spalonymi na patyku. Jak nie będzie się chciało biegać, to po prostu idźmy przed siebie, wspominając nasze pierwsze górskie wyprawy i biegi ultra. Nie gońmy czasu, niech czas spróbuje dogonić nas!

Umówiliśmy się na taki weekend z Mirkiem. Pisząc „umówiliśmy”, mam na myśli siebie (Jędrka) i Jamesa. Pisząc „Mirek”, tylko z dobrego wychowania podajemy nazwisko, bo chodzi o Bienieckiego, a wiadomo przecież, że i tak każdy szanujący się ultras wie o kim mowa. Jedni Mirka uwielbiają, inni posądzają o komercjalizację biegów, odzieranie ich z płaszczyka „sportu dla wybrańców”, podnoszenie wpisowego, rozdrabnianie ultra na pół czy ćwierćultramaraton. Nikt jednak obok tego imienia obojętnie nie przejdzie. Ba, zaryzykuję nawet twierdzenie, że jest to najbardziej rozpoznawalne imię polskiej sceny ultra, mimo że sam Mirek ultra wcale nie biegał! No dobra, raz, może dwa razy. No, może trzy. A! I jeszcze Ultramaraton Karkonoski, to cztery. I Bieg Polesie to pięć. Ale wiadomo, że to nie ultras. To jednak wystarczyło, by stać się za życia legendą lub by nie brzmieć tak patetycznie stworzyć w 2004 r. legendę, jaką jest Bieg Rzeźnika. Większość z nas, biegających ultra, tam startowało, zaczynało zabawę właśnie od kultowej trasy KomańczaUstrzyki Górne! To przez ten bieg zrodziły się setki przyjaźni, kilku kumpli nie odzywa się do siebie do dziś, rozpadło się kilka małżeństw, zawiązały nowe. Prawdziwe życie! Impuls do wielu nowych działań. Zapraszamy na szczerą rozmowę z iskrą zapalną tego wszystkiego Mirkiem! Umówiliśmy się w zasadzie z dnia na dzień na spontanie. Szybki telefon: Masz wolny weekend? A nie pojechałbyś w Bieszczady? Znasz jakieś fajne miejsce z sauną i dobrym widokiem? Obrazisz się, jak zaprosimy do tej sauny też Dymka? On porobi zdjęcia i pogadamy o tym, co teraz dzieje się z biegami górskimi i ultra, jakie macie plany jako Rzeźnik, jak pandemia odbija się czkawką nam wszystkim? Jak się domyślacie, na każde pytanie padała prosta twierdząca odpowiedź i nim minął nam szybki tydzień w pracy, siedzieliśmy już w aucie, kierując się na południe. Jak się okazało, po raz kolejny przekonaliśmy się, że świat jest mały, a proponowane przez Mirka miejsce to miejscówka naszego prenumeratora Darka w Dołżycy Pod Brzózką. Nigdy nie mieliśmy okazji poznać się osobiście, kojarzyliśmy to miejsce tylko z naklejki adresowej na kopercie. Ale do brzegu, bo czeka na nas rozgrzana sauna i balia gorącej wody, no i ten widok, jak to się mówi – zapierający dech w piersi. Idealne miejsce na długie, niespieszne rozmowy

Rzeźnicki zakład - od wschodu do zachodu słońca

James: To jak to było, Mirek, Ty w końcu biegłeś tego Rzeźnika, czy tylko w chodzonego pokonałeś trasę, a biegiem męczyć każesz się innym? Przypomnij jak to się zaczęło?

Mirek: (śmiech) Rzeźnika pokonałem, dawno temu. To były zupełnie inne czasy: biegi górskie dopiero raczkowały, nie było Google Maps, nie było całego tego sprzętu, który teraz mamy, nikt z nas nie wiedział, ile zajmie pokonanie trasy, bo nikt tego chyba wcześniej nie próbował zrobić w ten sposób. Więc na wszelki wypadek biegłem. Biegliśmy. A tak serio, to jak każdy chyba wie, zaczęło się od głupiego zakładu. Byliśmy młodzi, piękni, wysportowani rok 1991. Trenowałem wtedy lekkoatletykę. Dość poważnie. Byłem w kadrze Polski. Równocześnie z kumplami z liceum lubiliśmy się włóczyć po górach. Któregoś dnia skończyliśmy właśnie wędrówkę z Komańczy do Ustrzyk. Wielkie plecaki ze stelażami, śpiwory większe od plecaków, wojskowe trapery, kraciaste koszule i kurtki z demobilu. Zrzuciliśmy z siebie te manele, chwilę posiedzieliśmy. Przypomniałem sobie, że powinienem coś pobiegać. Miałem buty biegowe w plecaku i głupio by było ich nie założyć ani razu na nogi, jak już tak długo je niosłem, więc pobiegłem sobie jeszcze szybko na Tarnicę. Zajęło mi to z Ustrzyk czerwonym szlakiem 59 minut. Pamiętam, bo połamałem godzinę. To było dość szybko wówczas. Teraz to jakiś kosmiczny czas jak dla mnie. (śmiech) Wieczorem tego dnia, sącząc piwo, liczyliśmy, ile czasu zajęło nam przejście tego fragmentu szlaku. Wyszło coś w sumie trzydzieści kilka godzin. Rozłożone na trzy czy cztery dni. Wtedy padł ten słynny zakład. Powiedziałem chłopakom, że na lekko, w stylu sportowym da się to spokojnie zamknąć w 12 godzin. Później asekuracyjnie określiłem, że od wschodu do zachodu słońca. Kumpel Krzysiek stwierdził, że zdecydowanie nie i tak założyliśmy się o dwie skrzynki piwa, że Arek (mój późniejszy partner na pierwszym Biegu Rzeźnika) i ja kiedyś to tak przebiegniemy.

Jędrek: Właśnie, pomyślał ktoś o piwie? Bo strasznie sucho w tej saunie. (Z nagrzanej beczki słychać gromki śmiech. Darek jednak o wszystkim pomyślał. Po chwili słychać radosne „tsst”. Otwieraczem ratuje Piotrek Dymus. Pewnie miał go przez przypadek).

11 godzin i 24 minuty - tyle wynosił czas zwycięzców pierwszego Biegu Rzeźnika

Jak widać, wszystko kręci się wokół piwa. Jednak te wspomniane dwie kraty czekały prawie 13 lat na to, by ktoś je w końcu wygrał. Jakoś nikt się po nie nie spieszył. Dopiero brat Mirka Jarek, po powrocie ze Stanów podjął na nowo temat. Działał wówczas przy Maratonie Warszawskim. Napocił się przy stworzeniu regulaminu i stwierdził, że jak już takowy ma, to może by go przerobić i zrobić z tego starego zakładu prawdziwy bieg. W 2004 r. na linii startu stanęło pięć drużyn.


James: No właśnie, skąd się wzięły te drużyny? Dlaczego chcieliście startować w parach?

Mirek: Tak jak kiedyś, tak i teraz w Bieszczadach jest problem z zasięgiem sieci komórkowej. Bieganie parami wynikało więc raz z za - kładu, a dwa z bezpieczeństwa, by jak jedna osoba zrobi sobie „kuku”, druga mogła zbiec do wsi lub schroniska i wezwać po - moc. Dopiero później start w parach okazał się chyba największą trudnością tego biegu. Zgranie charakterów w chwilach kryzysu czy równomierne wytrenowanie. My, wchodząc w skład pierwszych ekip, znaliśmy się dość dobrze, większość była dobrze obiegana (trenowaliśmy bieganie czy górskie wyprawy po kilkakilkanaście lat). Wiedzieliśmy, kogo na ile może być stać. Kiedy ktoś mówi, że nie ma siły, to serio nie ma siły, a nie zmyśla.

James: Teraz zapisy na bieg Rzeźnika to standardowa procedura, a wtedy jak rekrutowaliście zawodników?

Mirek: Biegi ultra przecież dopiero się rodziły w naszym kraju. Pierwszą imprezę robiliśmy trochę cichaczem. Nie wiem dlaczego, może się baliśmy, że przegramy zakład i nie daliśmy nawet znać Krzyśkowi, który obstawiał, że nie przebiegniemy. (śmiech) Gdzieś tam w wąskich kręgach tylko daliśmy znać publicznie w Internecie. Na star - cie zameldowali się m.in. polscy himalaiści Jerzy Natkański, Piotr Morawski zdobywcy wielu ośmiotysięczników. Generalnie nie wiem, skąd się wzięli. Pewnie z dyskusji na którymś z raczkujących wtedy forów internetowych o bieganiu, strzelałbym, że z Bieganie. pl. Ktoś komuś powiedział, tamten komuś i zjechało się kilku świrów zwabionych nutką przygody. Sam biegłem z kumplem Arkiem Załęckim. Nastawiliśmy się na lekki bieg, może marszobieg („ale tak do Preułków to polecimy luźno, po 4:30 min/km, potem truchtem na Chyrlatą, dalej do Cisnej znowu luźno, tak po 5 min, po to przecież płasko…”), a na mecie i tak zameldowaliśmy się jako trzeci zespół z czasem 11 godzin i 46 mi - nut. Pierwsi rzeźnicy mój brat i Adam Po - stek, wyprzedzili nas o 22 minuty.

OTK Rzeźnik (Ofiary Trenera Klausa)

Jędrek: Wiem, że nie możemy porównywać tras – ówczesnej z obecnymi, ale jakby nie patrzeć, te czasy nadal byłyby gdzieś tam w pierwszej 30 finiszerów. Pochwal się, jak biegałeś w tamtych latach po płaskim? Wiele osób wie, że biegałeś, ale nie wszyscy wiedzą jak szybko. Jaki miałeś czas na dychę?

Mirek: Od 14. roku życia byłem zawodnikiem Piasta Gliwice, potem AKS Chorzów pod okiem bardzo wymagającego trenera Klausa (Klaus Czech przyp. redakcji), który miał ksywę „Rzeźnik”. Albo inaczej: byłem jedną z Ofiar Trenera Klausa to zresztą na jego cześć nazwa naszego biegu. To stąd wzięło też nazwę stowarzyszenie OTK Rzeźnik, o którym dum - nie śpiewa Wiewiórka na Drzewie. Trener Klaus nie znosił marudzenia, nie lubił pracy na pół gwizdka. Dawał treningi takie, że miało się ochotę po nich rzygać. I czasem się to robiło. Już w pierwszym starcie na kilometr złamałem 3 minuty, więc Klaus uznał, że mogę biegać. A jako już dorosły chłopak na 10 km biegałem nieco ponad 30 min, na 5 km 14:29 z jakimś groszem, a na 3000 m z przeszkodami 8:56. Trzeba przyznać, że byłem dość wszechstronnym zawodnikiem, ale już wtedy na jakichś badaniach lekarskich powiedzieli mi, że jestem za wolny, ale wytrzymały, więc nadaje się na dystanse od maratonu w górę. (śmiech) W maratonie nabiegałem 2:56, w Warszawie, zdaje się w 2006 r. ale tu już nie trenowałem, biegłem powiedz - my pamięcią mięśniową. (śmiech) Zresztą na moim pierwszym maratonie, jak złapałem się z Bogdanem Barewskim, to półmaraton biegliśmy w tempie na 2:40. Jak ja wtedy wyrżnąłem w tę słynną maratońską ścianę... Gdybym nie był uczniem Klausa, to pewnie zszedłbym z trasy, a tak sumienie mi nie pozwoliło się poddać. Dość, że mijając Agry - kolę, do dzisiaj wspominam, że praktycznie szedłem stamtąd na piechotę na Wilanów i z powrotem, a z 1:19 na połówce wyszło 3:22 na mecie. (śmiech)

James: Kończymy tę sesję? Wyjdźmy może z sauny, schłodźmy się chwilę i zmieńmy tematy na te, co to nastały już po dinozaurach. Na jakim etapie jest teraz Bieg Rzeźnika? Nie jest to już tylko rodzinna imprezka, to spora firma. (Wychodzimy na zewnątrz, stoimy chwilę na chłodzie, patrząc na Małe Jasło i przebijające się zza chmur gwiazdy).

Pandemia a bieganie

Mirek: O, a później tam sobie pójdziemy czy tam pobiegniemy. (Mirek wskazuje szyjką od butelki właśnie Małe Jasło). Albo zróbmy tak, wy pobiegniecie, ja podejdę z Piotrkiem (mowa o Piotrze Dymusie). Na górze poudajemy trochę, że biegamy i jesteśmy sportowcami, tak jak to bywało na obozach, by się nie dać zajechać. Tyle, że teraz Dymek to uwieczni aparatem, później odchudzi w fotoszopie i będą piękne zdjęcia do wywiadu. Bo przyznam się, że mało teraz biegam, ale obiecałem sobie, że pobiegnę to raz jeszcze. Już nie na raty jak rok temu Rzeźnika Sky, tylko ciągiem, całego Rzeźnika. Wracając jednak do pytania – gdzie jesteśmy? Właśnie – wejdźmy może do balii z podgrzewaną wodą. Tam piwo smakuje lepiej. (śmiech) Jesteśmy tam, gdzie wszyscy profesjonalni organizatorzy biegów. W... ciemnym lesie. Covid cofnął nas o kilka lat. Dlaczego? Nie wiemy co będzie. Ludzie się boją. Nie są pewni tego, czy się bieg odbędzie, czy nie. To jest najgorsze. Organizatorzy nie mają pewności, czy będą mieli komplet zawodników, czy będzie ich dużo mniej. Ciężko to logistycznie przygotować. Pamiętam, jak na naszych pierwszych biegach Jarek dzwonił do innych organizatorów i pytał, po ile bananów na głowę trzeba szykować, bo to był nowy temat dla wszystkich. Teraz ponownie trzeba uczyć się planować. Być dużo bardziej elastycznym w zakupach. Robić je na ostatnią chwilę. A to przy skali naszego przedsięwzięcia jest niezłym wyczynem. Ale jak ludzie nie mają się bać zapisywać na za - wody, jak widzę, że po lesie w maseczkach biegają?! Ja nie kwestionuję zjadliwości tego wirusa. Tylko decyzje odnośnie do sportu na świeżym powietrzu są bardzo złe dla branży i całego społeczeństwa. Tu chodzi o ruch, odporność, jaką dzięki niemu budujemy. Przez kilka kolejnych sezonów będzie trze - ba odbudowywać to, co pandemia napsuła. Najbardziej oczywiście ucierpiała ulica.

My chowamy się po lasach. Tu zawsze był dystans – nawet jak się o tym nie mówiło. Startowało kilkaset do maksymalnie kilku tysięcy osób w kilkudniowych imprezach, a nie kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy biegaczy naraz! Ale z drugiej strony, Fundacja to nie tylko Bieg Rzeźnika. My utrzymujemy się z organizowania imprez i biegów. Tych w miastach też. Wielu biegom pomagamy, użyczamy swój sprzęt. Dlaczego? Bo mamy taką misję, żeby wspierać fajne inicjatywy. Naszych górskich imprez nie odwołaliśmy i zawsze wysyłaliśmy jasny komunikat, że w takiej lub innej formie je zrealizujemy. W mieście to już nie jest możliwe. Z drugiej strony, pandemia przyniosła też coś dobrego. Zrobiła pewne przetasowanie. Z powodu braku imprez wiele osób wróciło do biegania dla siebie, nie dla medalu na mecie. Zaczęto spełniać swoje biegowe marzenia. Zaczęliśmy Polskę odkrywać lokalnie. Mimo ogólnopolskiego zamknięcia turystyki, turystyka biegowa, blisko natury zaczęła się rozwijać. A jak już się pojawiał jakiś bieg, to ludzie cieszyli się, że jest impreza. Przestano patrzeć na pakiety startowe. Przyznam szczerze, że sami trochę popsuliśmy to środowisko, rozpieszczając pierwszymi super koszulkami w pakietach i innymi bogatymi giftami. A później okazało się, że rozdawnictwo jest fajne, wszyscy wokół się cieszą, tylko my jako organizatorzy, którzy 100% swojego czasu poświęcamy na tę pracę, nic z tego nie mamy. Musieliśmy zweryfikować pewne sprawy. Ja wiem, że łatwo powiedzieć – koszą niezłą kasę za bieg. Tylko nikt nie patrzy, że taka firma jak nasza – powtórzę: profesjonalny organizator imprez sportowych, a nie organizator z doskoku ma olbrzymie koszty stałe, całoroczne. Magazyny sprzętu, wynajem biura, stałą ekipę na utrzymaniu. Wiecie, ile kosztuje nas wynajęcie autobusu, który wiezie was z Cisnej do Komańczy? Każdy autokar to teraz przynajmniej 1000 złotych. Bo autokary, żeby przewieźć ludzi z Cisnej do Komańczy, muszą przyjechać z Sanoka i tam wrócić. A sponsorów w biegach górskich brakuje od zawsze, a teraz tym bardziej.

Jędrek: A jest ktoś, kto Twoim zdaniem na pandemii wygrał?

Mirek: Mali organizatorzy, dla których organizacja biegów jest pewnego rodzaju hobby. Mają inną pracę i z niej się utrzymują, a biegi traktują jako dodatek. Oni mogą odwołać bieg i z tego tytułu często nie posiadają większych kosztów. Wbrew pozorom chyba też dystrybutorzy sprzętu radzą sobie nie najgorzej. Najpierw była pewna zapaść, ale później ludzie na nowo odkryli łono natury i chcą na nim spędzać aktywnie czas, a do tego zawsze potrzeba jakiegoś sprzętu, bez względu na to, jakim nie byłbyś minimalistą.

Rzeźnickie legendy: bieg którego nie ma i Orangutan

Jędrek: Ale dość o pandemii. Mirek, powiedz lepiej o biegu, którego nie ma.

Mirek: Pytasz o Bieg pod Hon? (śmiech) No w tym roku liczymy, że ten bieg nie odbędzie się po raz szósty. Jędrek: A jak można zapisać się na ten bieg? Na niego nie można się zapisać, trzeba po prostu być w odpowiednim miejscu i czasie i go nie pobiec.

Jędrek: A kiedy się nie odbywa?

Mirek: On się nie odbywa w sobotę po głównym Biegu Rzeźnika, sobotę po Bożym Ciele i nie biegamy pod wyciągiem na Hon i nie pijemy piwa na dole przed każdym podbiegiem. Nic więcej nie powiem. Tajemnica. Dokładnie taka sama jak hasło otwierające każde drzwi albo otwierające je do połowy na naszym biegu. Wiesz, jak to było? Wielu zawodników faktycznie mnie kojarzy. Z wieloma osobami rozmawiam. Wiele osób faktycznie znam z imienia. Czasem zdarzał ktoś, kto tego nadużywał, bo teksty „Mirek mi obiecał”, „Mirek mi pozwolił”, „Mirek mówił, byście mi wydali pakiet w biurze zawodów bez dowodu” przechodziły, ale z czasem moja ekipa (fantastyczna ekipa wolontariuszy!) się zorientowała, że Mirek na zbyt wiele pozwala i coś jest nie halo. Wprowadziliśmy zatem hasło. Jak faktycznie komuś na coś pozwalałem – nazwijmy to, poza systemem – ta osoba musiała znać hasło. Przez kilka imprez lat brzmiało ono „orangutan”. Wtedy wolontariusze albo obsługa wiedzieli, że rzeczywiście coś tam ustaliliśmy. A teraz jak już to powiedziałem publicznie, będzie trzeba zmienić hasło, by w Cisnej nie zaczęto płacić w knajpach orangutanami. (śmiech)

James: Mirek, a jak byś określił na sam koniec: kto jest typowym finiszerem Biegu Rzeźnika? Takie spojrzenie socjologa – kogo festiwal przyciąga?

Mirek: Kto tu biega? Wariaci! (śmiech) Przekrój biegaczy jest dość spory: mamy czołówkę, która naprawdę się ściga, bo jednak być w na podium Biegu Rzeźnika to prestiż, pomimo braku finansowych nagród. Mamy biegaczy, którzy kochają Bieszczady i nasze imprezy i są tutaj rokrocznie od lat, czasem wielu lat. Mamy biegaczy, którzy chcą spróbować gór, a jeśli bieg górski, to co innego niż Bieg Rzeźnika (czy Rzeźniczek, Rzeźnik Ultra)? I mamy w końcu biegowych turystów, których jest coraz więcej i którzy po prostu lubią biegać, lubią góry i łączą te dwie radości, biegając po górach. Sam się zaliczam do tych ostatnich, chociaż mam w sobie tę żyłkę rywalizacji wyniesioną z zawodowego sportu i czasem mnie nosi. Szczególnie na pierwszych kilometrach. (śmiech) Te kategorie przeplatają się ze sobą, a wspólnym mianownikiem jest to, że w przeważającej mierze to fajni ludzie. Tacy, których jeśli spotkasz na szlaku, to staniesz na chwilę pogadać. A jak ich spotkasz przypadkiem gdzieś w świecie, to możesz gadać i gadać. (śmiech)

Jędrek: To co, ubieramy się w sportowe ciuszki i poudajemy, że coś biegamy po tych Bieszczadach? Żeby Dymek mógł ustrzelić kilka ładnych fot? Ciężko będzie, bo modele trochę mało wybiegani, ale jak zwykle da radę. Następnym razem najwyżej zaprosimy Jacka Denekę, u niego na zdjęciach ci zawodnicy jakoś szczuplejsi. (śmiech)