Ile masz tych rowerowych osobowości?
Instruktor turystyki rowerowej, dziennikarz rowerowy, napisałem dwie książki poradnikowe o rowerach. Członek stowarzyszenia Wrocławskiej Inicjatywy Rowerowej, mam też firmę serwisową. No i od 25 lat podróżuję na dwóch kółkach.
Zacznijmy zatem od Marcina ‒ rowerowego przedsiębiorcy. Nie prowadzisz zwykłego stacjonarnego serwisu, lecz wynajmują Cię korporacje, których pracownikom naprawiasz rowery podczas przerwy lunchowej. Skąd w ogóle taki pomysł?
Na zachodzie robiły to stowarzyszenia, a w Polsce na tak dużą skalę jeszcze nikt na to nie wpadł. Zacząłem sam, dostałem pierwsze zlecenie od firmy. Główna zasada to 30 minut na rower, ale to starcza na zrobienie 90% koniecznych rzeczy: czyszczenie i smarowanie napędu, regulacja przerzutek i hamulców mechanicznych. Ostatnio podliczyłem, że „Zadbany Rower” przerobił już 10 tysięcy rowerów.
Masz bardzo dużą ekspozycję na rynek rowerowy w Polsce.
Rzadko trafiają do nas szosy za 20 tysięcy złotych czy MTB za trzydzieści, to pojedyncze przypadki. Głównie zajmujemy się rowerami starszymi, czasami nawet ‒ jak je nazywamy ‒ złomy. (śmiech) „Lepiej go nie dotykać, bo cud boski, że on się trzyma. Przesmarujemy, to się rozsypie”. I tu moja uwaga ‒ jeśli ktoś ma tysiąc, półtora tysiąca, to zdecydowanie lepiej kupić starszy i używany rower markowej firmy niż coś z marketu. Dwudziestoletnie rowery dalej świetnie działają po serwisie.
Jeździcie do firm po całym kraju. Zaobserwowałeś jakieś rowerowe regionalizmy? Czy rowery w danych częściach Polski się różnią?
Tak, bardzo! We Wrocławiu głównie widać prawdziwe rowery miejskie i holenderki. Swoją drogą, najtrudniejsze do serwisowania. Cokolwiek tam zrobić, to trzeba pół roweru rozkręcić, a mamy tylko pół godziny. Kraków to przede wszystkim tzw. górale, najłatwiejsze rowery do serwisowania. W Gdańsku też dominują rowery górskie, bardzo zapiaszczone, jakby wszyscy dojeżdżali do pracy przez plaże.
Działacie już dziewięć lat ‒ jak przez ten czas zmieniło się rowerowanie po miastach?
Ogromnie. Przez pierwsze lata działalności „robiliśmy” 150‒200 rowerów rocznie. Tej wiosny, bo jest to praca sezonowa, wykonaliśmy serwis 2500. W 2007 r., kiedy dołączyłem do stowarzyszenia…
Płynnie przechodzimy już do Marcina ‒ rowerowego aktywisty.
…”Wrocławska Inicjatywa Rowerowa”, mieliśmy duży konflikt z prezydentem Dutkiewiczem. Podrzuciliśmy mu pod gabinet tzw. złoty krawężnik, czyli normalny, 50-kilogramowy krawężnik pomalowany złotą farbą, który miał symbolizować problemy rowerzystów ze wszystkim krawężnikami w mieście. Jednak zamiast awantury, zaprosił nas i skończyło się to utworzeniem stanowiska oficera rowerowego przy ratuszu. Infrastruktura w mieście się szybko rozwijała, aż trochę jako stowarzyszenie nie mieliśmy o co walczyć. Temat stał się medialnie przegrzany. Oczywiście spotkało się to z wielkim hejtem kierowców, że dla rowerzystów robi się za dużo dobrego w mieście, a my tak naprawdę odrabialiśmy braki. Ostatnio zaczęło pojawiać się więcej błędów i nastąpił zastój. Niektóre obietnice nie są dotrzymywane przez miasto. Ale jechałem nawet dzisiaj i jeździ się o wiele lepiej niż dawniej Trzeba wiedzieć, gdzie są te drogi rowerowe, by przelecieć przez to miasto. Tylko wtedy rower staje się konkurencyjny, jeśli chodzi o miejski transport.
Mówisz o Wrocławiu. A jak jest w innych miastach? W miasteczkach, na wsiach? Tam te inwestycje są również prowadzone sensownie czy to byle jakie wydawanie unijnych dofinansowań?
Każde duże miasto ma swoje stowarzyszenie. W pewnym momencie nawet zrzeszaliśmy je wszystkie pod nazwą “Miasta dla Rowerów”. W ramach działalności wyjeżdżaliśmy na spotkania studyjne na zachód, by podpatrywać, jak to się powinno robić. Nie jest źle. W dużych ośrodkach te pieniądze nie są wyrzucane w błoto. Na prowincji zdarza się, że drogi rowerowe powstają jeszcze z kostki bauma albo takie tragedie jak kilometrowe barierki, bezsensowne szykany czy układy drogowe. Na tym trzeba się znać, a często to zadanie w gminach. Burmistrzom i wójtom czasami brakuje wiedzy i robią wszystko, tak jak im się wydaje, a nie z korzyścią dla rowerzystów.
Skoro wywołałeś barierozę, to od razu pomyślałem o Green Velo czy Velo Czorsztyn.
(śmiech) Mam to samo skojarzenie! Chociaż akurat Velo Czorsztyn, Velo Dunajec ‒ te wszystkie trasy w Małopolsce ‒ są bardzo dobre. W ogóle są dwa takie przodujące województwa, które rozwijają sieć turystyki rowerowej. Właśnie małopolskie oraz zachodniopomorskie.
Nie widziałem, żebyś dużo jeździł po Polsce. Czemu? Chcę zapytać o zmianę stosunku kierowców na przestrzeni tych wielu lat.
Ano właśnie z tego powodu nie jeżdżę! (śmiech) Oczywiście byłem na najbardziej popularnej trasie R10, jeździłem w Małopolsce, zrobiłem kawałek Green Velo czy Kaszubską Marszrutę. Te turystyczne wydzielone trasy są okej, ale taka jazda pomiędzy miastami jest średnio przyjemna i mało bezpieczna. Słyszałem o tylu wypadkach i nawet śmiertelnych, że po prostu się boję. Wolę, szczerze mówiąc, jeździć po Azji.
No nie! Miałem właśnie mówić, że w Polsce masz obawy, a w przeludnionych miastach Indii jeździsz!
(śmiech) Poważnie, czuję się tam bezpieczniej. Czemu? Tam wolniej jeżdżą, omijają nas większym łukiem, bo jesteśmy tam dziwolągami na ulicach. A w miastach zdarza się, że się obetrzemy, ale wszystko jest tak zakorkowane, że wszystko jeździ bardzo powoli.
No to jesteśmy już przy Marcinie ‒ podróżniku rowerowym. Jeździsz na wyprawy od 25 lat. Rowerowałeś w 40 krajach: trochę tu rowerowych klasyków jak Karakorum Highway, Nordkapp, alpejskie przełęcze, ale też wyprawy w trudne miejsca, na pustynie: Gobi, Sahara, Negew, pustynia w Etiopii nazywana najgorętszym miejscem na globie. Chcesz mimo wszystko odkrywać białe plamy czy jeździsz z zacięciem sportowym?
Wychowałem się na książkach Jacka Londona, a moja ulubiona to w ogóle Podróż w nieznane, książka Jerzego Lirskiego o przedwojennej, zupełnie nieprzygotowanej podróży. I jest we mnie ta chęć przygody i odkrywania, jak u tych bohaterów. Oczywiście teraz to niemożliwe, a szczególnie na rowerze, bo rower musi jechać przecież po jakiejś drodze. Absolutnie człowiek nie będzie tym pierwszym, nawet pierwszym białym, jak niektórzy lubią mówić, że dane plemię nigdy wcześniej nie widziało białego człowieka. To odkrywanie dla mnie jest wytyczaniem trasy. Każda moja wyprawa to był mój pomysł, to ja wybierałem cel, to ja wybierałem ludzi. Mam za dużo pomysłów, by brać udział w kogoś wyprawach, życia mi nie starczy na moje! (śmiech)
Duża część tej całej zabawy to wymyślanie trasy, planowanie, szukanie informacji. Te bardziej oczywiste czy popularne trasy na przykład Leh‒Manali (droga o długości 428 km w Ladakhu w Indiach położona na średniej wysokości 4000 m n.p.m. Najwyższy punkt trasy to przełęcz Taglang położona na 5328 m n.p.m. ‒ przyp. red.) chcę przejechać w jak najbardziej czystym stylu. Zawsze od pierwszej wyprawy (z Wrocławia do Egiptu w 1998 r. ‒ przyp. red.) było dla mnie ważne, by wszędzie dojeżdżać rowerem. Od A do Z, każdy metr musiał zostać pokonany na dwóch kółkach. Przez cały ten czas był tylko jeden taki odcinek, na granicy izraelsko-jordańskiej, kiedy musieliśmy wsiąść do autobusu ze względów bezpieczeństwa. Zrobiliśmy awanturę, ale nie było innego wyjścia. Nie korzystam z podwózek, a zdarzają się propozycje: gdy ciemno, jak pada. Całość na pedałach, nie pcham roweru.
Czyli jednak bardziej stylowa przygoda niż sport.
Tak, podróże z sakwami, chociaż myślałem, czy nie wystartować w jednym z ultramaratonów w Polsce, ale jestem wolny. Wolny, ale jadę długo. Kiedy inni są zmęczeni psychicznie, to ja działam. Miałem takie sytuacje, że nas okradziono, groziło nam więzienie, to jednak lepiej się czuję w tak kryzysowych sytuacjach niż inni.
No to faktycznie w Polsce trudno byłoby o takie przygody…
Dlatego „Polska Prosto”.
To mój ulubiony projekt Twojego autorstwa. Pamiętam, jak go śledziłem na bieżąco. Teraz bym powiedział, że to musiało wydarzyć się w pandemii, a przecież to był 2016 rok. Opowiedz coś więcej.
Okazało się, że to moja najpopularniejsza wyprawa. Człowiek jeździ po świecie, zbiera fundusze, sponsorzy, poci się, a potem okazuje się, że ludzie to najchętniej chcą po Polsce. (śmiech) Całość kosztowała mnie chyba z 700 złotych. Wytyczyłem prostą linię przez cały kraj i ustaliłem pas długości 1 km w prawo i 1 km w lewo od tej linii. To był mój przedział, w którym mogłem się poruszać.
Planowanie było najcięższym etapem?
Tak. Wiedziałem, że jak czegoś nie zobaczę na mapie, to zawali mi cały projekt. Wystarczyło duże lotnisko, wielki ogrodzony obiekt, autostrada. Skupiłem się na drogach, bo wiedziałem, że rzeki, jeziora dam radę pokonać pontonem, no to przez autostrady, jak nie będzie tunelu pod czy wiaduktu nad, to nie będę jak dureń skakał przez barierki i siatki. Dlatego trasę wytyczyłem tak, by dało się przebrnąć przez drogi A4, A2 i S8. Był jeszcze jeden duży obiekt, który mi przeszkodził ‒ kopalnia węgla brunatnego w Kleszczewie. Okazało się, że obiekt rozrósł się od czasu, kiedy wydano mapę. Na miejscu starałem się o pozwolenia i okazało się, że mogę przejechać brzegiem wielkiej niecki. Tam mogłem niestety przekroczyć swój margines o kilka metrów.
Coś jeszcze napotkanego na trasie mogło zawalić wyprawę?
Największego stracha miałem na bagnie. Stara Noteć. Nawet na mapie było zaznaczone jako bagno. Jak zacząłem wjeżdżać fat-bikiem, to czułem, że nie jest bezpiecznie. Rzuciłem patyk, wypluło go i pojawiły się bąbelki, więc podejrzewałem, że mnie tam po prostu wessa. Zacząłem rzucać gałęzie, zrobiłem w końcu jako-takie przejście. A sto metrów dalej był mostek, tylko już poza moim marginesem. (śmiech) Było jeszcze Jezioro Turawskie. Wypłynąłem na pontonie z rowerem na sam środek i popsuła się pogoda. Jakby była burza, a ja po kilometrze do brzegu z każdej strony, to byłoby nieciekawie.
A z tych wszystkich wypraw, gdzie miałeś największego stracha?
Zdecydowanie w Etiopii. Wszyscy przestrzegali nas przed dzieciakami rzucającymi kamienie i to się zdarza w wielu miejscach (w jednym z wywiadów Marcin mówił, że nawet rzucali w niego w Wałbrzychu ‒ przyp. red.), ale tam to była przesada. Dziewczynka wystawiła rękę po pieniądze, nie daliśmy jej i chwilę później z dużą siłą poleciał ponadkilogramowy kamień. Minął głowę o centymetry i uderzył mnie w mięsień grzbietu. Gdyby trafił w głowę, to mógłbym umrzeć.
Piękne wspomnienie? Pocztówka w głowie, którą masz lub coś, co Ci się śni?
Pustynia Gobi. Pierwsza prawdziwa duża pustynia. Mocno mi w pamięci utkwił moment, kiedy kończyła nam się woda i zobaczyliśmy jurty. Pędziliśmy na przełaj, po żwirze bez drogi. Przed nimi stało kilka motorów, więc coś nam się nie zgadzało. Zaglądamy do środka, tam wrzawa i, jak nas zobaczyli, to nagle wszystko zamarło. Byliśmy wtedy ubrani w megakolorowe ciuchy. A tam wesele. Nie wiadomo, kto był bardziej zaskoczony. Oczywiście zaprosili nas, tego dnia dużo nie przejechaliśmy. (śmiech)
Największa satysfakcja?
Dojechanie do Egiptu. To było coś tak nierealnego w 1998 r., że wszyscy pukali się w głowę, jak powiedziałem, że jedziemy. Bałem się, więc ułożyłem w głowie etap. Najpierw jedziemy do Stambułu, przez Europę, łatwiej. Potem cała Turcja, góry. A później już Egipt, więc z górki. To mi otworzyło bramy. Jeśli tam dojechałem, to cały świat stanął otworem. Nic mnie nie jest w stanie zatrzymać.
Chcę poruszyć jeszcze dwa tematy. Najpierw: Marcin ‒ rowerowa inspiracja. Jak podchodzisz do festiwali podróżniczych i nagród. Opętany magią Kolosa?
Dla mnie pierwszy był OSOTT. Mało kto zna ten festiwal, czyli spotkania podróżników dla podróżników. Najstarszy w Polsce. Wtedy to był jedyny sposób na czerpanie jakiejkolwiek wyprawowej wiedzy. Po spotkaniach powstawały książki. Czuję jakąś misję. Kiedyś ja tam siedziałem z wielkimi oczami, słuchając, że można i da się. Teraz uważam, że moje podróże mogą być inspiracją dla innych. Po drugie, jest to moja praca. Za prelekcje oczekuję wynagrodzenia, bo jest to masa roboty. Kupiłem specjalny program, kupuję muzykę, piszę cały scenariusz. A po trzecie, to spotkanie znajomych, bo uważam nasze środowisko za serdeczne. Jeśli chodzi o nagrody, to najbardziej zależy mi na tych przyznawanych przez publiczność. Udało mi się to na Bonaventurze, ostatnio miałem drugie miejsce ze stratą kilku głosów. A Kolosy… no tak, są specyficzne, ale też lubię ten festiwal, jednak nie robię wypraw specjalnie pod nie.
Napisałeś i wydałeś sam ostatnio książkę, nie o swoich przygodach, lecz jest to praktyczny poradnik dla podróżników rowerowych. Czujesz się pewnym przewodnikiem w tym świecie?
Trochę tak. Przez szereg lat proszono mnie o artykuły do gazet rowerowych, żeby tworzyć „poradniki globtrotera”. Zebrałem całe swoje 25-letnie doświadczenie i zależało mi, by wydać naprawdę solidne kompendium wiedzy. Jestem inżynierem z wykształcenia, więc wszystko muszę mieć poukładane. Sam spis treści tworzyłem trzy lata. Książkę pisałem cały rok. Teraz planuję drugą, już bardziej traktującą o przygodach.
Zwykle wyjeżdżając na długie wyprawy, ciężko później wrócić do domu i normalnego życia. Niedawno rozmawiałem z Mateuszem Waligórą (ULTRA #46 ‒ przyp. red.), który przyznał, że po powrotach z wypraw zdarzyło mu się przechodzić epizody depresyjne.
Moja pierwsza podróż w 1998 r. trwała trzy miesiące. Przed wyjazdem rzuciłem robotę. Wróciliśmy samolotem do Polski jakoś jesienią i było ciężko. Znalazłem pracę jako informatyk i wychodziłem rano ‒ ciemno, wracałem ‒ ciemno. Dostałem jeszcze jakiś pokój z kratami i fatalnie się czułem. Trzy miesiące wolności, a tu kraty. I wtedy postanowiłem, że nie robię tak długich podróży. Teraz wyjeżdżam maksymalnie do półtora miesiąca. To jest taki czas, by za bardzo się nie wyoutować z rzeczywistości. Zbliżam się do tej linii, ale jej nie przekraczam. No i obecnie jest też łatwiej kontaktować się tu z bliskimi w Polsce. Generalnie dużo się u mnie dzieje, więc po powrocie zaraz wpadam w wir ‒ a tu nowa praca, jakiś nowy projekt biznesowy. To pomaga.
Próbowałeś pobić rekord świata w wysokości, na którą wjechał rowerzysta. Najwyższy wulkan świata, Ojos de Salado. Dojechałeś na wysokość 5900 m n.p.m., czyli zabrakło Ci trzystu metrów. Zrezygnowałeś, był fragment, który wymagał przeniesienia roweru. Będziesz próbował jeszcze raz?
Nie odpowiem na to pytanie! (śmiech)
Ale tak naprawdę mocno zastanawiam się nad uruchomieniem po raz pierwszy w życiu zrzutki. Mam mieszane uczucia co do takiego finansowania swojej ekstrawagancji, ale sporo dostaję wiadomości, że ludzie chętnie by mi pomogli. Zawsze jednak wyjazd na wyprawę był dla mnie ważniejszy niż pozyskiwanie sponsorów, dlatego od 20 lat zawsze się zadłużałem. Moi towarzysze często rezygnowali z kolejnych podróży ze mną właśnie przez te długi. Ale ja nie żałuję.
Najnowszą książkę Marcina, czyli kompendium wypraw rowerowych GlobRower można kupić tutaj: http://GlobRower.pl