Redakcja KR

Mały Szlak Beskidzki, czyli miniwyprawa biegowa

Beskid, 13.06.2021

Kiedy z biegiem czasu i wzrostem liczby zakażeń odwoływano zawody, w których chciałem startować i do których się przygotowywałem, jak z nieba spadł mi właśnie MSB. Przeczytałem kilka relacji, zrobiłem listę potrzebnego sprzętu i czekałem na odpowiednią pogodę. Formuła na pokonanie tego szlaku wydawała mi się oczywista: szybko, lekko i z noclegiem po drodze.

Tekst i zdjęcia: Mateusz Knap

Mały Szlak Beskidzki, czyli mniejszy i lekko pomijany brat GSB. 

Pokonanie całego142-kilometrowego dystansu i 5740 m w pionie Mateuszowi zajęło 21 godzin i 30 min. Do czasu nie sumuje się nocleg w turystycznej wiacie na szlaku. 

 

Light&fast  co spakować do plecaka? 

Lista niezbędnego sprzętu jest mocno uzależniona od stylu, w jakim planujemy pokonywać taki szlak, oraz panującej pogody. Od początku zakładałem, że chcę być tak bardzo samowystarczalny jak tylko mi się uda i prawie cały niezbędny ekwipunek mieć ze sobą na plecach. Jedyne wsparcie, z jakiego korzystałem, to jedzenie w dwóch napotkanych po drodze schroniskach i tankowanie wody do bukłaka. Tegoroczny maj był jednym z najzimniejszych w ostatnich latach, co wymusiło wzięcie dodatkowych ubrań takich jak kurtka membranowa, druga koszulka termiczna oraz druga para skarpet. 

Zawartość mojego plecaka prezentowała się następująco: 

  • żywienie: 8 żeli, 6 batonów, 2 posiłki liofilizowane, żelki, banan, izotonik, bukłak 3l, dwa flaski 0,5 l (na wodę do gotowania) 
  • biwak: hamak, śpiwór, gaz, palnik, menażka, spork, folia NRC, szczoteczka do zębów, pasta 
  • elektronika: aparat, gopropowerbank, czołówka, kabelki, telefon 
  • ubrania: bielizna, koszulka termiczna bez rękawów, koszulka biegowa, spodenki, rękawki biegowe, bluza, kurtka membranowa, trzy buffy, opaska, rękawiczki, skarpetki biegowe i wełniane na noc 

Oprócz powyższych, w wyposażeniu znalazły się oczywiście buty, kije oraz plecak, który miał to wszystko pomieścić. Przy dobrej pogodzie i takim samym podejściu do szlaku bez problemu można ograniczyć wagę plecaka, zamieniając kurtkę membranową na wiatrówkę, bluzę na lekką koszulkę wełnianą, a całą elektronikę ograniczyć wyłącznie do telefonu.  

 

Trasadojazd, oznaczenie i dlaczego Myślenice to pomyłka 

Trasa Małego Szlaku Beskidzkiego rozciąga się pomiędzy kościołem w Bielsku-Straconce a Luboniem Wielkim. Czerwonym szlakiem biegnie przez Beskid Mały, Makowski i Wyspowy. Ogromną zaletą szlaku jest o wiele mniejsza popularność rejonów Beskidów, przez które prowadzi, niż tłumnie odwiedzanego Beskidu Śląskiego i Żywieckiego. Naturalny był dla mnie start z Bielska-Białej ze względu na czas dojazdu i niedającą się przecenić dodatkową godzinę snu rano.  

Początkowo trasa biegnie przez popularne turystycznie miejsca jak np. położoną nad Bielskiem Hrobaczą Łąkę i Górę Żar, gdzie przy ładnej pogodzie spotkamy wielu rowerzystów i paralotniarzy. Kolejne kilometry, pomimo swoich walorów estetycznych, są już zdecydowanie mniej uczęszczane. Pomiędzy Potrójną i Leskowcem przebiegamy przez jedno z najładniejszych miejsc na całej trasie, jakim jest rezerwat Madohora. Tutaj zdecydowanie warto zrobić krótką przerwę na małą sesję zdjęciową i jedzenie w pięknym otoczeniu przyrody. Dalsza część trasy jest dość monotonna, zarówno pod względem ukształtowania terenu, jak i widoków wokół. Wyjątkami są: masyw Żurawnicy, podcięty od północy skalną ścianą, oraz Zembrzyce, ze swoim z niewielkim rynkiem i charakterystycznym żółtym mostem, sprawiające wrażenie sennego i spokojnego miasteczka.  


W rejonie Palczy znajdują się dwie wiaty wyśmienicie nadające się na nocleg lub przerwę, a kolejne kilometry aż do Myślenic przebiegają bez większych fajerwerków. W Myślenicach natomiast zaczynają się schody, niestety nie w postaci kolejnego podejścia. Początkowo na obrzeżach miasta szlak jest ładnie oznaczony i nie sprawia żadnych problemów z nawigacją. Kłopot pojawia się jednak w okolicach rynku i dalszej drogi, gdzie znakowanie powoli znika pod natłokiem reklam rozklejonych na murach i słupach. Tutaj najwygodniej jest po prostu włączyć nawigację w telefonie, aby oszczędzić sobie zbędnej irytacji i straty czasu. Kierując się mapą, należy przebiec jak najszybciej przez centrum miasta. Dalej droga prowadzi bardzo popularnym szlakiem aż do schroniska na Kudłaczach. Podobno jest to ładny odcinek, niestety po błądzeniu w Myślenicach zdenerwowanie zdusiło we mnie skłonności do zachwycania się otoczeniem. Krótka przerwa na jedzenie i można ruszać dalej w kierunku Lubomira, gdzie znajduje się obserwatorium astronomiczne i tablica informacyjna opowiadająca o Mikołaju Koperniku. Czas poświęcony na jej przeczytanie można jednak od razu bez problemu nadrobić na szybkim i w dużej części asfaltowym zbiegu. W tym miejscu kończy się Beskid Makowski i zaczyna Wyspowy.

Przez Wierzbanowską Górę szlak wiedzie do Kasiny Wielkiej, z której jak na dłoni widać kolejny cel  Lubogosz, podobnie jak i strome podejście, które nań prowadzi. Była to moja pierwsza wizyta w tych okolicach, więc podczas pokonywania kolejnych metrów rozmyślałem o dalszym poznawaniu tych terenów. Te myśli pomagały mi też nie skupiać się na nadchodzącej solidnej burzy. Niestety odwróciły moją uwagę od otoczenia aż za dobrze, bo przestałem dostrzegać w okolicy oznaczenia szlaku. Odkładając przemyślenia na później, zawróciłem i zacząłem poszukiwania zagubionej drogi. Na szczęście okazało się, że nie uciekła daleko. Już bez dalszych przeszkód dotarłem do Mszany. Szlak w mieście tym razem był dobrze oznaczony i sprawnie wydostałem się z niego na polną drogę do miejscowości Glisne, skąd asfaltem prowadziło podejście na przełęcz o tej samej nazwie. Na widok masywu Lubonia wstąpiły we mnie nowe siły i podjąłem twarde postanowienie, aby to ostatnie podejście pokonać szybciej niż wcześniejsze. Niestety, po przebyciu ponad 130 km i 5000 m w pionie moje nogi miały zdecydowanie inne plany niż głowa. Błotną ścieżką podążyłem na szczyt w zwykłym, żwawym, ale nie wyścigowym tempie. Mam wrażenie, że MSB chciał mnie czule pożegnać po tych dwóch dniach i gdy wchodziłem na szczyt, niebo zesłało mi solidną ulewę. W tym miejscu zakończył się dla mnie Mały Szlak Beskidzki, jednak pozostawało jeszcze zejście na przełęcz Glisne, gdzie z autem i dużą butlą ciepłej wody czekał już na mnie kolega Adam.  

Co z jedzeniem i wodą? 

Początkowo zakładałem, że uda mi się przebyć szlak tylko z tym, co miałem w plecaku, czyli kilkoma żelami i dwoma liofami. Po dłuższym namyśle, mierząc siły na zamiary, postanowiłem zmienić taktykę na taką, która pozwoli mi nie umrzeć z głodu już pierwszego dnia. Postanowiłem skorzystać z oferty schronisk, które przecież stoją nie bez powodu. Zaplanowałem dwa dodatkowe posiłki po drodze, jeden na Leskowcu, drugi na Kudłaczach. To pierwsze schronisko mijałem wiele razy w trakcie treningów i wycieczek, jednak jakoś nigdy nie jadłem w tamtejszej kuchni. Niestety spotkało mnie rozczarowanie, najlepsze, co można powiedzieć o tamtejszym jedzeniu, to to, że było. Lekko zawiedziony ruszyłem dalej i po zbiegu we wsi ze smutkiem w brzuchu minąłem dobrze wyglądającą pizzerię. O schronisku na Kudłaczach czytałem wcześniej dobre opinie i zapowiadało się obiecująco. Okazało się zdecydowanie lepsze, a porcja racuchów była ogromna i bardzo smaczna.  

Jedzenie liofilizowane, które miałem ze sobą, pochłonąłem wygłodniały na kolację i rankiem na lekkie śniadanie, popijając gorącą herbatą. 

Woda na trasie nie jest wielkim problemem ze względu na rozmieszczone w równych odstępach schroniska lub wsie, gdzie możemy odwiedzić sklep lub poprosić w gospodarstwie o dolanie wody do bukłaka czy flaska 

 

Spać czy nie spać? 

Trasa swoją długością i przewyższeniem aż prosi się o pokonanie jej jednym ciągiem. Jednak biorąc pod uwagę mój dotychczasowy brak doświadczenia na dystansach ultra, postanowiłem rozbić ten dystans na dwa dni. Nie bez znaczenia było też ryzyko odniesienia kontuzji. Kolejnym czynnikiem wpływającym na moją decyzję była chęć dodatkowej przygody w postaci spania w hamaku i spędzenia nocy w górach. Na szlaku znajduje się kilka schronisk oraz wiat, w których bez problemu można się przespać – zarówno wisząc w hamaku, jak i leżąc na karimacie. Bez problemu można więc podzielić MSB na kilka krótszych etapów biegowych.  

 

Starałem się wybrać najlżejszy i najbardziej minimalistyczny sprzęt, do jakiego miałem dostęp. Część rzeczy została specjalnie na tę okazję pożyczona, by możliwie mocno zredukować wagę plecaka. Finalnie plecak ważył 4,5 kg, nie wliczając wody. W przypadku innych warunków pogodowych lub preferowanego stylu przejścia waga może ulec wyraźnej zmianie. Każdy kilogram więcej czuć jednak podwójnie. Tak więc naprawdę ważną sprawą przy planowaniu tego typu wypadów jest samo pakowanie. To ono może być kluczem do sukcesu. Albo weźmiesz coś, co ci ciąży i nie jest potrzebne, a zajmie miejsce czemuś, co będzie niezbędne lub bardzo przydatne. Warto zatem wyprawy w stylu light&fast zaczynać od tych krótszych jak moja, by nabrać w tym wprawy. Tu doświadczenie weryfikuje potrzeby. 

Najważniejszy sprzęt: 

Tekst ukazał się w Magazynie ULTRA#29