Rzeźnicka maskotka?
Jeden z mitów głosi, że „o Rzeźniku słyszał już każdy”. Ja z pewnością, choć moja sąsiadka z parteru zna tylko tego, u którego co piątek kupuje trochę wędlin i schab na niedzielny obiad. Czyli nie każdy. Ale to i tak bez znaczenia. Bo sławy i renomy bieszczadzkiego biegu nic i nikt nie jest dziś w stanie podważyć. Nawet jego najwięksi przeciwnicy muszą przyznać, że bracia Bienieccy i spółka stworzyli zawody, które w niewiele ponad dekadę stały się prawdziwą marką.
„Jednym z powodów, które skłoniły nas do napisania tej książki, była chęć podsumowania zarówno samej historii biegu, jak i wyjaśnienie wszystkich okoliczności jego powstania”, powiedziała mi podczas krótkiej rozmowy telefonicznej Anna Dąbrowska, współautorka książki. „Już od lat pomagamy przy organizacji Rzeźnika i nasłuchaliśmy się w tym czasie najróżniejszych wersji tej samej historii”.
„Choćby takich, że bieganie parami wzięło się od jakichś dwóch więźniów, którzy w czasach Austro-Węgier uciekali tędy przed żołnierzami”, dodał Piotr Skrzypczak, mąż Anny i drugi z autorów, „Albo że to jacyś masarze wymyślili i teraz biegają”.
Tego typu opowieści krąży w środowisku biegaczy dużo więcej. Czasem pozytywnych, pełnych ciepłych słów i pochwał, a czasem – szczególnie w ostatnich latach (a więc po tym, jak Rzeźnik stał się najbardziej znanym polskim biegiem ultra) – nieprzychylnych, złośliwych czy wręcz otwarcie wrogich. Bardzo często dyskusja na temat Rzeźnika przeradza się niemal w bitwę na argumenty, słowną przepychankę pomiędzy wyznawcami, noszącymi codziennie rzeźnicką koszulkę, a do garnituru zakładającymi rzeźnicki krawat, a hejterami, którzy zarzekają się, że ich stopa nigdy nie przekroczy linii startu tego komercyjnego przedsięwzięcia.
„To nie jest kolejny produkt do rzeźnickiego sklepiku”, zapewnia Piotr Skrzypczak. „Nie było też naszym zamiarem stworzenie propagandowej czytanki, wychwalającej jeden słuszny i najlepszy bieg ultra w Polsce. Co prawda na studiach nauczono mnie, że nie ma czegoś takiego jak obiektywne dziennikarstwo i nasza przyjaźń z Rzeźnikiem [Anna z Piotrem od lat pomagają przy organizacji biegu – przyp. red.] z całą pewnością jest w tej książce widoczna. Z drugiej strony, dzięki temu, że znamy ten bieg od kuchni, to uważny czytelnik znajdzie też kilka rzeczy, które w pierwszej chwili mogą zostać odczytane niemal jak oczernianie, czy wręcz celowe zniechęcanie do udziału w tym biegu. Oczywiście tak nie jest, chcieliśmy tylko, żeby książka pokazywała też cienie, a nie same blaski”.
„Cieszę się, że tę książkę napisali ludzie, którzy okazali się być na tyle mocni psychicznie i przekonani o słuszności wybranej drogi, że w ogóle nie ugięli się pod moją wizją tego biegu”, mówi Mirosław Bieniecki, jeden z pomysłodawców i głównych organizatorów Rzeźnika, „I choć czytałem tylko pierwszą, mocno roboczą, wersję, to wiem, że Ania z Piotrem przedstawiają Rzeźnika takim, jaki jest naprawdę, a nie takim, jakim ja go widzę, czy też jakim chciałbym go widzieć”.
Na początku był...
Spontaniczny zakład pomiędzy Mirkiem Bienieckim a Krzyśkiem Grzybem o to, czy trasę z Komańczy do Ustrzyk Górnych da się pokonać w mniej niż 12 godzin. Mirek twierdził, że tak, Krzysiek uważał, że jest to nie do zrobienia. Stawka? Dwie kraty piwa i trzylitrowy „bocian”, którego dorzucił pewny wygranej Radek Kuczyński. Był rok 1990, może 1991, nikt tego dokładnie nie pamięta. Za to wszyscy wiedzą, kiedy w końcu udało się rozstrzygnąć tę sprawę...
Pierwszy Bieg o Puchar Rzeźnika (bo tak brzmi pełna nazwa imprezy) odbył się 25 czerwca 2004 r. Na liście z wynikami widnieje 11 nazwisk, pięć par i jedna, warunkowo dopuszczona przez organizatorów osoba. Rok później do mety dociera już 40 osób. Od kilku lat liczba chętnych do startu wielokrotnie przekracza ustanowiony przez organizatora limit, a o tym, kto wystartuje, decyduje losowanie. Tym samym każdego roku w Bieszczady przyjeżdża liczna grupa „znajomków i zwyczajnych farciarzy”, jak mawiają z przekąsem ci, którym szczęście nie dopisało.
„Pierwszy pomysł na książkę o Rzeźniku był taki, żeby pozbierać z różnych blogów najciekawsze, najdowcipniejsze i najlepiej napisane relacje, trochę je zredagować i wydać”, opowiada Piotr. „Wszystkie niestety oparte są na bardzo podobnym schemacie: ćwiczyliśmy, trenowaliśmy ciężko, przyjechaliśmy w Bieszczady, stresowaliśmy się, wystartowaliśmy z Komańczy w nocy, było coraz ciężej, potem oszołomiła nas piękna Caryńska, po czym dobiegliśmy, do tego piwo, szczęście i wracamy za rok. To za mało, by książka była ciekawa. Choć część relacji wpletliśmy w treść”.
Z historią w tle
Rzeźnik. Historia kultowego biegu składa się z dziewięciu rozdziałów, z których każdy (poza pierwszym i ostatnim) to kolejny punkt na trasie biegu. I choć ruszamy z Komańczy dopiero po kilkunastu stronach, mamy już za sobą morderczy trening u Trenera Klausa, złoto 15-letniego Mirosława Bienieckiego na mistrzostwach Polski młodzików w biegach przełajowych czy dokładną historię wspomnianego zakładu. A także coraz większą chęć na więcej.
Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie kompozycja każdego z rozdziałów, które zaczynają się od krótkiej, ale fascynującej, podróży w czasie:
„W 1938 r. w Berehach Górnych mieszkało 866 osób: 825 grekokatolików, 18 katolików i 23 żydów. We wsi była kamienna stajnia oraz leśniczówka Franciszka Hankusa, cerkiew p.w. św. Michała Archanioła, młyn wodny na Potoku Nasiczniańskim, kuźnia i kaplica cmentarna. Pierwsi ludzie zniknęli jeszcze przed wojną”.
Taki historyczny wstęp otwierający każdy kolejny rozdział w połączeniu z umiejętnie prowadzoną narracją sprawia, że całą książkę czyta się jak dobrą powieść reportażową, w której mnogość wątków i postaci połączono w zgrabną całość. Pełne biegowych emocji opowieści i wspomnienia uczestników mieszają się z opisami pracy, jaką co roku muszą wykonać organizatorzy, by kolejna edycja mogła się odbyć.
Rzeźnickie bieganie
Czytając książkę, bez problemu dostrzega się fakt, że autorzy nie tylko są związani z Rzeźnikiem od strony organizacyjnej, ale i że sami również biegają (od pięciu lat, w minionym roku po raz pierwszy zdecydowali się na start w Rzeźniku, który ukończyli z czasem 13:24:59). Ale nie jest to kolejna książka w stylu Szczęśliwi biegają ultra Krzysztofa i Magdy Dołęgowskich, będącej tak naprawdę wyczerpującym studium tego, jak pasja potrafi zmienić życie. Jeśliby Szczęśliwych porównać do fabularnego filmu z gwiazdorską obsadą i oskarowym scenariuszem, to Rzeźnik. Historia kultowego biegu jest wybornym filmem dokumentalnym, w którym opisywane zawody są tłem dla czegoś zupełnie innego. Ta książka to manifestacja wolności, swoisty znak naszych czasów, w których każdy może stać się bohaterem, wyruszającym w nocy na nieznany szlak, by zmierzyć się z własnymi słabościami. I spełnić marzenia.
Ta książka to odpowiedź na pytanie, czy o bieganiu da się pisać bez ciągłego opowiadania o hektolitrach potu wylanych na treningach, cierpieniu podczas kryzysów i szaleńczej endorfinowej euforii, bez której nie jest się prawdziwym biegaczem. Tutaj celem dwójki autorów było (poza opowiedzeniem historii Rzeźnika, rzecz jasna) stworzenie uniwersalnej i realistycznej opowieści – po części usprawiedliwiającej, po części tłumaczącej – rosnącą w takim tempie popularność biegania po górach.
„Od samego początku pracy na książką «testowaliśmy» ją na osobach, które nigdy nie biegały”, opowiada Piotr Skrzypczak. „Prosiliśmy o przeczytanie poszczególnych fragmentów, a potem słuchaliśmy dokładnie tego, co myślą i sądzą, czego nie zrozumieli, a gdzie czegoś im brakowało. Mamy nadzieję, że dzięki temu udało nam się stworzyć książkę nie tylko dla biegaczy, ale również dla kogoś, kto nie rozumie pasji, jaką jest bieganie po górach. Jeśli lektura naszej książki pomoże choć jednej żonie, dziecku, rodzicowi lub przyjacielowi biegacza zrozumieć, dlaczego męczy się na treningach, znika w weekendy, a po powrocie pokazuje z dumą czerniejące paznokcie, to znaczy, że udało nam się zrealizować nasz plan w 100%”.
Ale Rzeźnik. Historia kultowego biegu to nie tylko historyczne opowieści czy wspomnienia zawodników. To również poradnik dla debiutantów, w którym realistyczny, niemal drobiazgowy opis trasy, miesza się ze wskazówkami doświadczonych ultrasów. Co ważne, z wypowiedzi takich osób jak Magdalena Łączak czy Leszek i Marzena Rzeszótkowie można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy nie tylko na temat startu w Rzeźniku, ale i bieganiu ultra w ogóle. Wśród ponad 50 osób, z jakimi autorzy rozmawiali podczas pracy nad książką, są też takie, których z biegami ultra chyba nikt nie kojarzy. Jak czterokrotny mistrz olimpijski Robert Korzeniowski, który w tym roku pojawi się na starcie w Komańczy po raz drugi z rzędu.
Czego zabrakło?
„Zdecydowanie czasu”, odpowiada bez wahania Mirosław Bieniecki. „W całości miałem okazję czytać tylko pierwszą wersję tej książki, która – z tego co wiem – od tamtego czasu zmieniła się już kilkukrotnie. Żal mi też tego, że nie ma w niej wszystkich osób związanych z Rzeźnikiem, że jest za mało wypowiedzi wolontariuszy czy zawodników, którzy są z nami od początku, a są dla mnie niezmiernie ważni. Do części z nich nie udało się dotrzeć na czas, a część z tego, co Anna z Piotrem napisali, musieliśmy usunąć, gdyż pojawiała się obawa o zbytnie wchodzenie w prywatne sprawy. Z drugiej strony, jeśli ta książka zostanie ciepło przyjęta, to nic nie stoi na przeszkodzie, by napisać kolejną, prawda?”.
Minusy i podsumowanie
Pomimo całej sympatii, jaką czuję po przeczytaniu książki zarówno do autorów książki, jak i jej bohaterów, muszę stwierdzić, że Rzeźnik. Historia kultowego biegu nie jest ucztą literacką z prawdziwego zdarzenia. Większość zdań jest krótka, lakoniczna, czasem trochę nieskładna, jakby język nie był dla autorów rzeczą najważniejszą. Czyżby uważali, że historia obroni się sama? A może winny jest pośpiech i presja, by zdążyć z premierą na trzynastą edycję biegu? Uważam, że bieg, który w dwanaście lat stał się kultowy, zasługuje na więcej literackiego zacięcia.
Trochę również szkoda nieco rozmytego zakończenia. Choć to tylko kilka stron, a opowieść wciąż krąży wokół Rzeźnika lub ludzi z nim związanych, to jednak zamiast porządnie walnąć czytelnika zabłoconą pięścią między oczy, autorzy pozwalają historii rozjechać się za bardzo na boki. Trochę zbyt nachalnie próbując przy okazji udowodnić czytelnikowi, że bieganie w górach nigdy i nikomu jeszcze się nie znudziło.
Ani język, ani zakończenie nie zmieniają jednak faktu, że ta książka to kolejna obowiązkowa pozycja na półce każdego ultrasa czy każdej ultraski. A co z tymi, którzy ultra nie biegają? Albo nie biegają w ogóle? Cóż, dla nich lektura tej książki to możliwość przeniesienia się z własnej kanapy, fotela czy łóżka wprost w Bieszczady. W tę wciąż dziką krainę, która pomimo nawału turystów, dziwnych pomysłów urzędników czy (paradoksalnie) istnienia Rzeźnika właśnie, nadal osnuta jest magiczną, mroczną aurą.
Wracając na koniec do „mięsnej” analogii, Rzeźnik. Historia kultowego biegu nie ma najmniejszej szansy na to, aby jako danie główne mógł pojawić się w menu ekskluzywnej restauracji. Jednak na żadnym z odwiedzonych przeze mnie do tej pory punktów odżywczych podczas biegów ultra nic smaczniejszego, bardziej regenerującego i bardziej motywującego jeszcze nie spotkałem...
autor: Piotr Pazdej