Redakcja KR

LEGENDY ULTRA: Marco Olmo - Emerycka torpeda!

Cały Świat, 23.07.2018

W wieku 58 lat przebiegł półmaraton w 1:17”. Tylko po co?

Bo wychodzi, że to strasznie szybki dziadek (może były zawodnik z bieżni?), a taki czas to spokojnie daje pierwsze miejsce w kategorii wiekowej na Półmaratonie Warszawskim. Wyjątek, warto by się przyjrzeć!

Tekst: Krzysztof Dołęgowski

GrafikI: Zofia Rogula

Zostawmy taki wstęp.

Potem dodajmy, że to gość, który na bieżni nigdy nie śmigał, a biegać zaczął po trzydziestce. No i nie robi tempówek czy interwałów. Zamula wybiegania w terenie – półtorej godziny lub dwie. Asfaltu nie dotyka… A do tego półmaratonu to się nie przygotowywał. Wow, musi mieć chłop potencjał!

Ale zaraz, zaraz! „Skąd te czarne paznokcie?!”, można go zapytać. „Noo… z UTMB, które wygrał dwa tygodnie wcześniej”.

I w tym momencie czas wziąć zmiotkę i grzecznie pozamiatać okruchy stereotypów, wyobrażeń, przesądów o najszybszych biegaczach ultra. Co lepsze – Marco Olmo wygrał Ultra-Trail du Mont Blanc nie raz, lecz dwa razy z rzędu. W szosówkach, z jednoosobowym supportem własnej żony. I do tego wygrał zdecydowanie. Raz o 50, a drugi raz – o 30 minut.

Urodzony sceptyk poszuka jeszcze haków. „A może wtedy nie były to tak wielkie zawody?”. „Może to była pierwsza i druga edycja, w których śmigali tylko lokalsi?”. Nie. To był rok 2006 i 2007, kiedy w Chamonix już gromadziła się światowa czołówka. Może poziom nie był tak wyśrubowany i Amerykanie jeszcze nie gościli w Europie tak licznie, ale było srogo. No i ten czas. Warto podać jego wynik: 21 godzin i 6 minut. (wyniki UTMB) Czas grubo lepszy niż jakikolwiek uzyskany przez Polaka na tej imprezie. Czas, który nadal zapewnia miejsce w pierwszej dziesiątce. Czas lepszy od uzyskanego przez Xaviera Thévenarda, gdy ten wygrywał UTMB w 2015 … Czas, o jaki biją się ludzie mający trenerów, świetny sprzęt, kontrakty sponsorskie. To czas, z jakim dziś dwudziestolatek mógłby pukać do drzwi wielkich sponsorów i mówić: „Hej! Jestem w czołówce światowej! Wyskakujcie z kasy! Dawajcie na przeloty! Dawajcie na podróże! Sypnijcie na noclegi! I jeszcze jakieś stypendium podsypcie, żeby było na przeżycie poza sezonem”. To czas, o jakim ciągle marzą Zach Miller, Gediminas Grinius i wielu innych współczesnych mocarzy.

Wiem, wiem – trochę zmieniła się trasa biegu, dodano trochę skalistych sekcji i teraz biega się nieco ciężej. Ale spójrzcie na obrazek. Zobaczcie siwą brodę. I metrykę. Kiedy wygrywał, Marco mógł być ojcem każdego ze swoich konkurentów. Rok urodzenia: 1948. To gość starszy od mojego ojca. Co „gorsze”, mija dziesięć lat od ostatniego triumfu w UTMB, a Marco wcale nie zamierza się rozpadać. Mija 21 lat od jego pierwszego startu w ultra, a on nadal zachowuje się, jakby czas go nie dotyczył.

Grafika: Zofia Rogula

Jak to się zaczęło?

Jak to zwykle u wiejskich dzieciaków bywało: od biegania po lokalnych górach. Marco miał szczęście, że wychował się u podnóża Alp Nadmorskich w prowincji Cuneo – w północnych Włoszech. To teren, gdzie wychodzisz z domu i góry startują od progu. Może nie takie strzeliste jak Mont Blanc, może nie takie wysokie, ale właśnie dlatego dostępne dla każdego. Pochodził z biednej rodziny i sam o sobie mówi, że jest życiowym nieudacznikiem. Po podstawówce nie kontynuował nauki, bo nie było na to pieniędzy. Zajmował się pracą na roli, potem kierował ciężarówką. Biegać zaczął w latach 70., a w pierwszych zawodach wystartował przez zakład z kolegami. W początkowych latach kariery był trochę przyciężki, by wygrywać. I niedoświadczony. Nie miał nigdy trenera, a środowisko biegowe w okolicy nie istniało. Znajomi zastanawiali się, czy on nie ma nic do roboty, że tak tylko biega i marnuje czas.

Trudno go rozgryźć jako człowieka, bo mówi o sobie w krótkich zdaniach, przynoszących więcej pytań niż odpowiedzi. „Biegam, żeby się odegrać”. „Biegam z zemsty”. Wygląda na to, że ruszył na szlaki, by odreagować swój brak perspektyw. Brak pomysłu na życie i niedopasowanie do lokalnej społeczności. We Włoszech rodzina to rzecz święta, a Marco – choć ożenił się z Renatą – to nigdy nie zdecydował się na dzieci. Nie wygląda też na to, by cieszył się lokalną kuchnią. Od trzydziestu lat jest wegetarianinem, choć okolica słynie z doskonałej jagnięciny. Jada bardzo skromnie – głównie ziemniaki, makaron, chleb, jadalne kasztany. Czasem doda trochę sera lub oliwy. W biograficznym filmie Il Corridore jest scena, w której żona podaje mu obiad – na talerzu widać tylko gotowane ziemniaki i makaron rurki. Do tego żadnego sosu. Można powiedzieć: asceta. Marco słabo znosi splendor. Źle się czuje w tłumie. Najlepiej czuje się na Saharze. „Kto choć raz zapuścił się na pustynię, nigdy nie będzie taki sam”, cytuje misjonarza Charles’a de Foucaulda.

Marco podbija świat

Pierwsze poważne zwycięstwa przyszły, gdy Marco odkrył bieganie po pustyni. Najpierw pokazał wszystkim plecy na 120-kilometrowej trasie w Libii (Desert Marathon). To był 1996 r., a on już startował w kategorii M45. Potem przyszedł czas na Maraton Piasków. Bieg, w którym Marco pojawia się regularnie co roku. Kiedy debiutował, zajął trzecie miejsce. Później swój wyczyn powtórzył jeszcze dwukrotnie. Ten wynik może nie wydać się imponujący, no bo „tylko trzeci”. Ale warto zauważyć, że ta impreza dla Marokańczyków jest niczym Wyścig Pokoju w komunistycznej Polsce. Dzieciaki doskonale wiedzą, co to za bieg, a bracia Ahansal, którzy się w nim wyspecjalizowali, mają status bohaterów narodowych. Zatem przez lata w tej morderczej etapówce kolejne rozdania wyglądały tak – lokalny wojownik, drugi lokalny wojownik, a za nimi… dziadek w szarych gatkach i bezkolorowej koszulce. Regularny jak pociąg podmiejski, w TOP 10 meldował się dziesięć razy. Warto pamiętać, że etapówka to jednak co innego niż ultra. Na Marathon des Sables cały ekwipunek trzeba nieść na plecach. Jedzenie na sześć dni, sprzęt do gotowania, śpiwór, coś do przebrania na chłodną noc. No i biega się szybko. Bo trasa jest podzielona na dzienne odcinki po 30–40 km. Tylko jeden etap to pełnokrwiste ultra. Zatem z natury przewagę mają młodzi, szybko regenerujący się zawodnicy i ludzie, dla których tempo w granicach 4:30 min/km (z bagażem na plecach) nie stanowi problemu.

Zdjęcie: Marathon Des Sables

Tymczasem Marco zbudowany jest jak chmielowa tyka i takoż się porusza. 181 cm wzrostu, 65 kg wagi. Nie widać, by miał obudowę mięśniową niezbędną do pokonywania wydm z plecakiem ważącym 6–8 kg. Ale daje radę. I cały czas zadziwia. Im dłuższe i gorętsze biegi, tym lepiej się sprawdza. Wygrywał w Jordanii, w Omanie. O Badwater może powiedzieć, że „tylko” ukończył (nie posłużył mu upał powyżej 50 stopni). Za to – jak sam mówi – póki jest poniżej 40, może biegać bez większych problemów.

Jakiś emeryt wygrał

Większość zwycięstw Marco odniósł po tym, jak przeszedł na emeryturę w wieku 53 lat. Nigdy nie dorobił się dużych pieniędzy. Ani pracując jako operator koparki, ani sprzedając swój dom rodzinny. Chcąc nie chcąc, większość startów wybiera w pobliżu domu – stąd rządek zwycięstw w Great Raid CroMagnon. W filmie Il Corridore twórcy pokazują przełom w jego karierze – moment, gdy spada ze szczytu, kiedy nie może sobie poradzić z naporem młodych zawodników. Gdy nagle zamiast miejsc na podium pojawiają się frustrujące porażki. I wygląda to tak, jakby autorzy oczekiwali końca kariery. Że po wycofie z UTMB w 2008 r. już się nie podniesie i porzuci ściganie. Jak miło było zobaczyć, że pesymistyczna wizja przyszłości Marco się nie sprawdziła. Że w kolejnych latach co prawda nie wrócił w Alpy, ale nadal potrafił zamieszać na Maratonie Piasków.

Z czasem dorobił się statusu gwiazdy i może liczyć na pewne uposażenie oraz zaproszenia od organizatorów z całego świata. Nie musi już odkładać każdego euro na wpisowe. Stąd pojawiają się zwycięstwa i wysokie miejsca w mniej znanych, ale bardzo egzotycznych biegach jak: Ultra Africa Race w Mozambiku czy Ultra Bolivia Race w Andach.

Zdjęcie: Marathon Des Sables

Zbliżając się do siedemdziesiątki, już nie liczy się poważnie w kategorii open, ale jest żywym dowodem na to, że da się biegać w ekstremalnych imprezach przez całe dekady i nie zniszczyć organizmu. Niemiecki portal statystyczny podsumowuje, że na samych zawodach ultra Marco zrobił ponad 8500 km. A przecież do tego dochodzą codzienne treningi. No i pamiętajmy, że on ciągle nie kończy kariery. Ciągle jest wyprostowany jak struna. W 2017 r. zajął 49. miejsce w Maratonie Piasków. Dokładnie to samo, które ja sześć lat wcześniej. Tylko że ja miałem 32 lata i myślałem, że jestem mocny. Myślałem, że jestem szybki. A parę dni temu, na koniec sezonu Marco Olmo dorzucił jeszcze półmaraton w 1:28. Jak na kogoś, kto będzie zaraz zdmuchiwać 70 świeczek na torcie, brzmi nieziemsko.

Tekst: Krzysztof Dołęgowski / magazyn ULTRA#14