Redakcja KR

Łapanie powietrza i inne cząstki elementarne

Namche Bazaar, 26.05.2017

„Im więcej tlenu, tym więcej czadu”, krzyczą do mnie moje udręczone pęcherzyki płucne. „Skąd wam wezmę tlen? Przecież go nie urodzę, łapcie, wychwytujcie wszystko, co jest”, odpowiadam w myślach, przekonując organizm, że dam radę przebiec maraton na wysokości przekraczającej 5 tysięcy metrów…

W ten sposób obrazowo pocieszałem się i motywowałem podczas przygotowań i aklimatyzacji przed tegorocznym Tenzing Hillary Everest Marathon w Nepalu. Może się to wydawać infantylne, ale naprawdę pomagało mi w momentach zwątpienia i potężnych spadków mocy podczas wyprawy w najwyższe góry świata.

Na treningach i w trakcie zawodów musiałem szukać punktów zaczepienia w swojej psychice, żeby nie spaść w otchłań własnego zwątpienia. Równie groźną jak towarzyszące mi na trasie otchłanie, przepaście głębokie na ponad tysiąc metrów. To właśnie w psychice tkwią ogromne pokłady mocy, które potrafią nas pchnąć poza możliwości organizmu, granice strachu, bólu czy zmęczenia. Kiedy przekroczymy te bariery, przychodzą: natchnienie, euforia, wrażenie, że nic nie jest w stanie nas zatrzymać.

Warunki panujące w wysokich górach sprawiają, że wszystkie ograniczenia organizmu zwiększają się wprost proporcjonalnie wraz z wysokością. Realne Himalaje ze swoim rozrzedzonym powietrzem oraz ekstremalnie trudnymi trasami stają się symbolicznymi himalajami trudu i znoju. Na wysokości 5000 m n.p.m. tlenu jest o ponad połowę mniej niż na nizinach. Dla organizmu to wskaźnik zabójczy.

Podczas Tenzing Hillary Everest Marathon powyżej tej granicy pokonuje się siedmiokilometrowy odcinek bardzo nieregularnej trasy, najeżonej kamieniami. Biegnie się po głazach, a raczej się je omija, lawiruje między nimi i szuka najłatwiejszego odcinka. Trzeba być maksymalnie skoncentrowanym, a wszystkie decyzje podejmować w ułamku sekundy. Nie wolno zwątpić, poddać się, należy zmusić się do walki z własnymi demonami, które siadają na barkach, czepiają się nóg, ramion.

Począwszy od grudnia 2015 r. wszystko zapowiadało się dobrze, ale – jak to w życiu bywa – zawsze się coś skomplikuje. Coś zaburzy przygotowania, wybije z rytmu, zdemotywuje. Mnie dopadły cztery takie momenty – utrata trzech bardzo bliskich osób, dwie kontuzje w kwietniu, szukanie na ostatnią chwilę sponsorów i wojna nerwów, czy uda się wyprodukować film z wyprawy. Na szczęście udało się przetrwać przeciwności, choć wszystko odbyło się na wariackich papierach.

Początek himalajskiego wyzwania to aklimatyzacja w Namche Bazaar na wysokości 3500 m n.p.m. Bez szaleństw – spokojne rozbieganie, człapanie z nogi na nogę, bo inaczej się nie da, zresztą nie ma sensu biegać zbyt szybko. Płuca wybitnie niezadowolone – na twarzy wykrzywiony grymas, charczenie, które słychać z odległości kilkudziesięciu metrów. A na koniec długi powrót do równowagi po każdym skończonym treningu. Do tego co kilka dni zwiększanie wysokości...

Bieganie w Himalajach daje mnóstwo okazji do podziwiania ich niewyobrażalnego piękna i majestatu. Od przebywania w takim miejscu można zachłysnąć się szczęściem. Jednak za tymi wszystkimi pięknymi odczuciami postępują zwątpienie, strach i ból. Każdy krok rodzi pytania, czy dam radę, czy mój organizm wytrzyma. To ciągła walka pozytywnego nastawienia, wiary i przekonania, że się uda, z atakującym natłokiem negatywnych myśli. Wyścig jeszcze się nie zaczął, ale walka już trwa.

Jak sobie radzę? Wykuwam w mojej podświadomości pozytywne afirmacje, oczyszczam ją z mchu i porostów, które robią wszystko, bym zapomniał o budującym przesłaniu do samego siebie. O motywacji, wierze i walce z ciemniejszą stroną.

Pomoc często nadchodzi z nieoczekiwanej strony. Duże wrażenie robi na ludziach widok wariata, który biega w takich warunkach. Słowa uznania są miłe, naprawdę pomagają. Ale tylko na moment, podstawa to nie zapominać, że nie jest kolorowo i nie będzie. Biegniesz, biegniesz, zmagasz się z własnymi myślami, myślisz o kilku sprawach naraz. Czasami o niczym nie myślisz, a czasami słowa układają się w wers, strofę, zwrotkę i powstaje coś takiego, jak wiersz.

Strumień łez suchych sumienia początkiem tryska,
Kaskadą sumienia dalej płynie
Tęczą oczu przez sieć źrenicy przenika.
Klei rzęsy, policzkiem w dół spływa.
Sucha łza tony masą na zielonkawy dżins mych spodni spada,
Wybucha suchą wilgocią do skóry uda drąży.
Skrzypiące drzwi serca leciutko uchylone,
Deko światła sztucznego przepuściły z odmalowanego sufitu początek biorący.
Przedsionek serca w korytarz długi uchodzący,
Światła bladym świtem przerywanym często, mgłą jesienną spowity.
Szmer wiatru zagubionego ostatniego lata w progu komory nieznanej,
Niepewny swej mocy błądzi ciągle.
Wspomnienia z marzeniami wyżej dryfują, gdy mocno głaszczę włosy, spadają. Spadłszy na asfalt, Bruk, terakotę magazynu, tracą cenną wiarę,
Krzyczę, dmuchana nie jak latawce mleczu dojrzałego, leć, uno.
Plecy prostuję w odbiciu okna nocnego.

 

Szczęście wlewa się do serca, gdy widzisz całe piękno, przestrzeń, cienkie linie ścieżek na stromych zboczach Himalajów, czujesz się jak odkrywca. Takie chwile i momenty uświadamiają, że jesteś szczęściarzem, że warto czerpać radość z tego, co się robi z pasją i do czego się dąży – realizacji planów, projektów i spełnienia marzeń.

Czujesz obecność tego, kto stworzył to całe piękno i dał ci dwie nogi. Biegniesz, ktoś robi ci zdjęcie i uchwytuje ten ułamek sekundy w kadrze, oglądasz potem i mówisz: to jest to, co oddaje istotę pasji. Ale trasa nie wybacza, cały czas czyha na chwile dekoncentracji, najmniejszy błąd. Wiesz, że będziesz musiał dać z siebie jeszcze więcej. A to dopiero początek i to, co najtrudniejsze, czeka w drugiej części wyścigu.

Himalaje to nie tylko góry, lecz także ludzie. Można tam spotkać wyjątkowe osoby, pasjonatów, wariatów mierzących się z ekstremalnymi szlakami. Jest pszczelarz z Australii, który swoje pasieki ma w Ugandzie i tam żyje, a o miodzie i jego produkcji może opowiadać bez końca. Jest grupa wymęczonych hindusów, którzy kilka dni wcześniej zdobyli Mount Everest i spełnili marzenie życia. Tu czas płynie wolniej, wiara w sukces rośnie i opada jak sinusoida, to, co jest stałe i niezmienne, to piękno gór i wewnętrzna walka, którą każdy musi w nich ze sobą stoczyć.

***

Robert Celiński zajął w 14. Tenzing Hillary Everest Marathon – najwyżej usytuowanym biegu na świecie – 5. miejsce oraz był najszybszym obcokrajowcem na mecie. W projekcie wspierali go: Lotto Extreme, Miasto Łuków, NIK, 4F, Polar, Smile Design Clinic oraz Adidas. W tym roku ponownie stanie na starcie tego biegu, tym razem wspólnie z Piotrem Hercogiem i Łukaszem Zdanowskim. Trzymamy kciuki, chłopaki!

 

Tekst ukazał się w 2. nr. magazynu TRAIL