Paweł Choiński
Biegacz amator

Korona Gór Polski – bez wsparcia, bez rekordu, ale z satysfakcją

Warszawa, 08.09.2016

Niektóre szczyty rozczarowują łatwością podejścia. Niektóre sprawiają niespodziewane trudności. Wielu z nich jeszcze długo bym pewnie nie odwiedził, gdyby nie Korona. Po 159 h pamiętam ze szczegółami każdą z tras na szczyt, ale muszę się mocno zastanowić, żeby przypomnieć sobie, do którego pasma należy. Wydawało mi się, że znam polskie góry dość dobrze, w końcu chodzę po nich “odkąd pamiętam”, ale przez całe życie nie dowiedziałem się na ich temat tyle, ile przez te siedem sierpniowych dni.

Kilka dni planowania, przygotowań i konsultacji i jestem w sobotę 6 sierpnia chwilę po godz. 7 rano u podnóży Ślęży. Godzinę później, po 8,5 km i 460 m w górę, siedzę znów w samochodzie i ustawiam GPS na kolejny szczyt. Skopiec rozczarowuje, Wielka Kopa denerwuje błotem, Śnieżka wita rozstępującymi się chmurami i przypomina nieukończonego rok wcześniej ZUK-a. Dzień żegnam zachodem słońca oglądanym ze Skalnika.

Pierwsze trzy dni wyglądają mniej więcej tak samo organizm jest mocno wypoczęty, motywacja ogromna, szczyty bardzo blisko siebie, a pogoda wręcz idealna nic tylko napierać. W połowie trzeciego dnia zaliczam 14. szczyt połowa gór za mną! Ale prawdziwa zabawa dopiero się zacznie i to już za kilka godzin.

Biskupia Kopa

Góra niepozorna, szlak na mapie bardzo prosty – jedna czerwona nitka na samą górę. W dodatku okazało się, że podejście będzie o 500 m krótsze niż zakładałem, bo trasa zaczyna się w innym miejscu niż sugerowała to mapa. Zaczyna się ściemniać, ale to nie powinno stanowić problemu. Szybko jednak okazuje się, że będzie inaczej.

Po kilkunastu minutach robi się niemal idealnie ciemno, a dookoła pojawia się coraz więcej porozrzucanych gałęzi. Wraz ze wzrostem wysokości rośnie też ilość i wielkość połamanych fragmentów drzew… coś jest mocno nie tak, bo gwałtownie spada przebieżność szlaku. Kilkaset metrów dalej wszystko się wyjaśnia. Stoję przed polaną nie wiadomo jak dużą, bo światło czołówki rozpływa się po kilkudziesięciu metrach w mroku pokrytą powalonymi drzewami. Ścięte są wszystkie, te z oznaczeniami szlaku również, a żeby było trudniej ścieżka rozjechana jest przez ciężki sprzęt.

Pierwszy raz zmuszony jestem skorzystać z dokładnej mapy i kompasu. Za mniej więcej 12001300 m powinienem mieć (zamknięte) schronisko, tuż przed nim szlak lekko zakręca, ale poziomice regularnie rosną, więc nie powinno być dodatkowych trudności technicznych. Pierwszy raz na wyprawie przydaje się doświadczenie z PMNO. Ponad 800 m w nocy po powalonych drzewach w słabym świetle czołówki i z kierunkiem trzymanym na kompasie i… jest! Znów widzę las i oznaczenie czerwonego szlaku na drzewie… kamień z serca.

Kilka minut później to samo serce prawie staje przede mną wybiega i zatrzymuje się para świecących w świetle czołówki oczu. W krzakach obok kilka następnych… Od godziny nie widziałem żywej duszy, sam w nocy na jakimś odludziu, mając za plecami poprzewracane drzewa stoję i patrzę jak wryty w parę świecących punktów. Dziesięc sekund później do mózgu dochodzi, że odbicie w krzakach to odblaski na kurtce… leśniczy wyszedł ze schroniska na spacer z psem… Dla niego to była całkiem zabawna sytuacja.

Na szczycie Biskupiej Kopy jest wieża widokowa, o tej porze zamknięta. Zrobiłem kilka zdjęć i zacząłem schodzić tak szybko, jak tylko się dało. Zapamiętane wcześniej punkty orientacyjne pozwoliły w miarę bezproblemowo znaleźć drogę powrotną przez leżące drzewa. Mimo że w swoim życiu spędziłem kilka nocy samotnie w lesie biegając na orientację, klimat Biskupiej Kopy zrobił swoje. Po mniej więcej 90 min od startu dobiegłem do samochodu, wsiadłem i pierwsze, co zrobiłem, to znalazłem przycisk od centralnego zamka i zamknąłem się w nim.

Buty i burza w Tatrach

Czwarty dzień przyniósł kilka kolejnych niespodzianek. Powinienem od początku zmieniać buty na wygodniejsze na czas przejazdów samochodem i przede wszystkim dobrać obuwie z twardą podeszwą, a nie te, które pozornie idealnie nadawało się na konkretne trasy. Dzień rozpocząłem od założenia opatrunków na piętach… niestety na compeedy było już za późno. Opatrunek z mocnych, ale zwykłych plastrów nie wytrzymywał zbyt długo, więc całą operację musiałem powtarzać przed każdym kolejnym podejściem zacząłem więc nieco zwalniać.

Mniej więcej w połowie dnia pojawił się pomysł obejrzenia zachodu słońca na Babiej Górze i wschodu słońca na Rysach. Niestety już koło godz. 17 zaczęło się załamanie pogody, mimo że dwa wcześniejsze szczyty (Czupel i Skrzyczne) robiłem, gotując się w pełnym słońcu. Na szczycie Babiej mnie przewiało pierwszy raz zmuszony byłem użyć buffa i kurtkę przeciwdeszczową. Po zejściu na dół i sprawdzeniu prognozy pogody wiedziałem już, że nie zobaczę wschodu słońca na Rysach. Na mapie wyładowań atmosferycznych w rejonie Tatr jest żółto… nad Rysami szaleją burze.

Rysy

Nocuję w samochodzie zaparkowanym możliwie blisko Palenicy. Prognoza mówi o okienku pogodowym mniej więcej między 6 a 11:30. Czasu wystarczy, żeby wejść na 2499 m n.p.m., ale prognoza nie do końca się sprawdza. Deszcz przestaje padać dopiero po siódmej, tuż przed dziewiątą mam za sobą Czarny Staw pod Rysami i jakieś 900 m do góry. Szlak jest prawie pusty, widoczność waha się od 5 do 50 m. Chmury czasami odsłaniają okoliczne wierzchołki, ale wszystko bardzo szybko pokrywa ponownie mgła. Pogoda nie jest dobra, ale stabilna. I tak mniej więcej do 2300 m n.p.m.

Na kwadrans przed szczytem zaczyna kropić. Znam trasę na pamięć, wiem, że wierzchołek jest blisko, więc teraz już nie odpuszczę. Na górze zaczęło lać, a widoczność spadła do kilku metrów i zaczął wiać dość silny wiatr. Temperatura w ciągu dziesięciu minut spadła z 25 do 10 stopni Celsjusza. Rysy mają to do siebie, że schodząc w takich warunkach łatwo zgubić szlak, a zejście z trasy może być mało ciekawe, gdyż można znaleźć się na dole szybciej niż się planowało… Zasada jest więc prosta idę dalej tylko mając w zasięgu wzroku znaczniki szlaków. Skupiłem się na tym tak bardzo, że dopiero 50 m niżej zorientowałem się, że schodzę na słowacką stronę. Wróciłem więc na szczyt i zacząłem ostrożnie schodzić właściwym szlakiem, zatrzymując się tylko na chwilę, żeby wyjąć rękawiczki…  których nie ma!

Kamienie zrobiły się cholernie śliskie, ale buty zrobiły swoje i przez większość czasu utrzymały nogę na miejscu. Mimo tego zaliczyłem kilka spektakularnych ślizgów. Po kilkunastu minutach zaczęły mi drętwieć z zimna ręce… W tym czasie, jak się później okazało, rękawiczki leżały w plecaku, tylko nie w tej kieszeni co trzeba. Niestety błąd nawigacyjny na szczycie spowodował, że popełniłem kolejne dwa nie założyłem na czas dodatkowej ocieplanej koszulki z długim rękawem i nie schowałem pod kurtkę buffa i rękawków, które w tej chwili już całkowicie przemokły i pozwoliły wodzie na przedostanie się pod spód.

Do Morskiego Oka dotarłem zziębnięty i przemoknięty. Przez kolejną godzinę, przebrany w suchą koszulkę z długim rękawem, którą miałem w plecaku, ogrzewałem się kolejnymi herbatami, kawami i gorącymi czekoladami. Dopiero dwie godziny później, owinięty folią NRC i zapakowany w przemokniętą kurtkę dotarłem do samochodu. To było chyba najgłupsze, co w życiu w górach zrobiłem.

O 26 godzin za wolno

Rysy zabrały mi cały dzień. Wieczór spędziłem w pensjonacie, susząc wszystkie ubrania i doprowadzając się do stanu używalności. Kolejne szczyty, mimo ciągle zmienianych opatrunków na stopach, poszły dość sprawnie i w zasadzie bez większych perturbacji. Może poza Wysoką, gdzie w środku nocy udało mi się na podmokłej łące zgubić szlak i po raz drugi ciąć w stronę lasu na azymut, trzymając kompas w ręce.

Przerwa spowodowana przygodą w Tatrach pozwoliła mi się zregenerować do tego stopnia, że na Tarnicę (szlakiem z Wołosatego) wbiegłem w 42 min i z powrotem w samochodzie pojawiłem się w sumie po około 1 h i 15 min. Do końca został mi już tylko jeden bardzo łatwy szczyt, Łysica, niestety oddalony o ponad 3 h drogi. Chwilę przed północą spotkałem się na parkingu w Świętej Katarzynie z ekipą Smashing pĄpkins, z którą chwilę przed północą zdobyłem ostatni 28. szczyt Korony, zamykając całość w 159 h.

W ciągu tego tygodnia dowiedziałem się o polskich górach (i o górach w ogóle) więcej niż przez całe wcześniejsze życie. Odkryłem wiele nowych i ciekawych miejsc, widziałem wiele pięknych krajobrazów, kilka wschodów i zachodów słońca na szczytach. Odczułem na własnej skórze jak szybko zmienia się pogoda i jak radykalnie wpływa to na warunki w górach. Poczułem, co to znaczy cieszyć się z małych rzeczy, kiedy wieczorem czwartego dnia mogłem po prostu usiąść i już nigdzie nie iść i kiedy ogromną radość sprawiła mi odrobina zimnej porannej kawy, która została w kubku.

Przed startem wydawało mi się, że ostatniego dnia będę miał dość gór. Że zrobię Koronę raz i już nigdy więcej nie będę wracać do tematu. Ale już w drodze powrotnej do Warszawy zaplanowałem przyszłoroczną wyprawę i łamanie obecnego rekordu solo trasy należącego do Zbigniewa Floreckiego (133 h).