Niektóre szczyty rozczarowują łatwością podejścia. Niektóre sprawiają niespodziewane trudności. Wielu z nich jeszcze długo bym pewnie nie odwiedził, gdyby nie Korona. Po 159 h pamiętam ze szczegółami każdą z tras na szczyt, ale muszę się mocno zastanowić, żeby przypomnieć sobie, do którego pasma należy. Wydawało mi się, że znam polskie góry dość dobrze, w końcu chodzę po nich “odkąd pamiętam”, ale przez całe życie nie dowiedziałem się na ich temat tyle, ile przez te siedem sierpniowych dni.
Kilka dni planowania, przygotowań i konsultacji i jestem – w sobotę 6 sierpnia chwilę po godz. 7 rano u podnóży Ślęży. Godzinę później, po 8,5 km i 460 m w górę, siedzę znów w samochodzie i ustawiam GPS na kolejny szczyt. Skopiec rozczarowuje, Wielka Kopa denerwuje błotem, Śnieżka wita rozstępującymi się chmurami i przypomina nieukończonego rok wcześniej ZUK-a. Dzień żegnam zachodem słońca oglądanym ze Skalnika.
Pierwsze trzy dni wyglądają mniej więcej tak samo – organizm jest mocno wypoczęty, motywacja ogromna, szczyty bardzo blisko siebie, a pogoda wręcz idealna – nic tylko napierać. W połowie trzeciego dnia zaliczam 14. szczyt – połowa gór za mną! Ale prawdziwa zabawa dopiero się zacznie i to już za kilka godzin.
Biskupia Kopa
Góra niepozorna, szlak na mapie bardzo prosty – jedna czerwona nitka na samą górę. W dodatku okazało się, że podejście będzie o 500 m krótsze niż zakładałem, bo trasa zaczyna się w innym miejscu niż sugerowała to mapa. Zaczyna się ściemniać, ale to nie powinno stanowić problemu. Szybko jednak okazuje się, że będzie inaczej.
Po kilkunastu minutach robi się niemal idealnie ciemno, a dookoła pojawia się coraz więcej porozrzucanych gałęzi. Wraz ze wzrostem wysokości rośnie też ilość i wielkość połamanych fragmentów drzew… coś jest mocno nie tak, bo gwałtownie spada przebieżność szlaku. Kilkaset metrów dalej wszystko się wyjaśnia. Stoję przed polaną – nie wiadomo jak dużą, bo światło czołówki rozpływa się po kilkudziesięciu metrach w mroku – pokrytą powalonymi drzewami. Ścięte są wszystkie, te z oznaczeniami szlaku również, a żeby było trudniej ścieżka rozjechana jest przez ciężki sprzęt.
Pierwszy raz zmuszony jestem skorzystać z dokładnej mapy i kompasu. Za mniej więcej 1200–1300 m powinienem mieć (zamknięte) schronisko, tuż przed nim szlak lekko zakręca, ale poziomice regularnie rosną, więc nie powinno być dodatkowych trudności technicznych. Pierwszy raz na wyprawie przydaje się doświadczenie z PMNO. Ponad 800 m w nocy po powalonych drzewach w słabym świetle czołówki i z kierunkiem trzymanym na kompasie i… jest! Znów widzę las i oznaczenie czerwonego szlaku na drzewie… kamień z serca.
Kilka minut później to samo serce prawie staje – przede mną wybiega i zatrzymuje się para świecących w świetle czołówki oczu. W krzakach obok kilka następnych… Od godziny nie widziałem żywej duszy, sam w nocy na jakimś odludziu, mając za plecami poprzewracane drzewa stoję i patrzę jak wryty w parę świecących punktów. Dziesięc sekund później do mózgu dochodzi, że odbicie w krzakach to odblaski na kurtce… leśniczy wyszedł ze schroniska na spacer z psem… Dla niego to była całkiem zabawna sytuacja.
Na szczycie Biskupiej Kopy jest wieża widokowa, o tej porze zamknięta. Zrobiłem kilka zdjęć i zacząłem schodzić tak szybko, jak tylko się dało. Zapamiętane wcześniej punkty orientacyjne pozwoliły w miarę bezproblemowo znaleźć drogę powrotną przez leżące drzewa. Mimo że w swoim życiu spędziłem kilka nocy samotnie w lesie biegając na orientację, klimat Biskupiej Kopy zrobił swoje. Po mniej więcej 90 min od startu dobiegłem do samochodu, wsiadłem i pierwsze, co zrobiłem, to znalazłem przycisk od centralnego zamka i zamknąłem się w nim.
Buty i burza w Tatrach
Czwarty dzień przyniósł kilka kolejnych niespodzianek. Powinienem od początku zmieniać buty na wygodniejsze na czas przejazdów samochodem i przede wszystkim dobrać obuwie z twardą podeszwą, a nie te, które pozornie idealnie nadawało się na konkretne trasy. Dzień rozpocząłem od założenia opatrunków na piętach… niestety na compeedy było już za późno. Opatrunek z mocnych, ale zwykłych plastrów nie wytrzymywał zbyt długo, więc całą operację musiałem powtarzać przed każdym kolejnym podejściem – zacząłem więc nieco zwalniać.
Mniej więcej w połowie dnia pojawił się pomysł obejrzenia zachodu słońca na Babiej Górze i wschodu słońca na Rysach. Niestety już koło godz. 17 zaczęło się załamanie pogody, mimo że dwa wcześniejsze szczyty (Czupel i Skrzyczne) robiłem, gotując się w pełnym słońcu. Na szczycie Babiej mnie przewiało – pierwszy raz zmuszony byłem użyć buffa i kurtkę przeciwdeszczową. Po zejściu na dół i sprawdzeniu prognozy pogody wiedziałem już, że nie zobaczę wschodu słońca na Rysach. Na mapie wyładowań atmosferycznych w rejonie Tatr jest żółto… nad Rysami szaleją burze.
Rysy
Nocuję w samochodzie zaparkowanym możliwie blisko Palenicy. Prognoza mówi o okienku pogodowym mniej więcej między 6 a 11:30. Czasu wystarczy, żeby wejść na 2499 m n.p.m., ale prognoza nie do końca się sprawdza. Deszcz przestaje padać dopiero po siódmej, tuż przed dziewiątą mam za sobą Czarny Staw pod Rysami i jakieś 900 m do góry. Szlak jest prawie pusty, widoczność waha się od 5 do 50 m. Chmury czasami odsłaniają okoliczne wierzchołki, ale wszystko bardzo szybko pokrywa ponownie mgła. Pogoda nie jest dobra, ale stabilna. I tak mniej więcej do 2300 m n.p.m.
Na kwadrans przed szczytem zaczyna kropić. Znam trasę na pamięć, wiem, że wierzchołek jest blisko, więc teraz już nie odpuszczę. Na górze zaczęło lać, a widoczność spadła do kilku metrów i zaczął wiać dość silny wiatr. Temperatura w ciągu dziesięciu minut spadła z 25 do 10 stopni Celsjusza. Rysy mają to do siebie, że schodząc w takich warunkach łatwo zgubić szlak, a zejście z trasy może być mało ciekawe, gdyż można znaleźć się na dole szybciej niż się planowało… Zasada jest więc prosta – idę dalej tylko mając w zasięgu wzroku znaczniki szlaków. Skupiłem się na tym tak bardzo, że dopiero 50 m niżej zorientowałem się, że schodzę na słowacką stronę. Wróciłem więc na szczyt i zacząłem ostrożnie schodzić właściwym szlakiem, zatrzymując się tylko na chwilę, żeby wyjąć rękawiczki… których nie ma!
Kamienie zrobiły się cholernie śliskie, ale buty zrobiły swoje i przez większość czasu utrzymały nogę na miejscu. Mimo tego zaliczyłem kilka spektakularnych ślizgów. Po kilkunastu minutach zaczęły mi drętwieć z zimna ręce… W tym czasie, jak się później okazało, rękawiczki leżały w plecaku, tylko nie w tej kieszeni co trzeba. Niestety błąd nawigacyjny na szczycie spowodował, że popełniłem kolejne dwa – nie założyłem na czas dodatkowej ocieplanej koszulki z długim rękawem i nie schowałem pod kurtkę buffa i rękawków, które w tej chwili już całkowicie przemokły i pozwoliły wodzie na przedostanie się pod spód.
Do Morskiego Oka dotarłem zziębnięty i przemoknięty. Przez kolejną godzinę, przebrany w suchą koszulkę z długim rękawem, którą miałem w plecaku, ogrzewałem się kolejnymi herbatami, kawami i gorącymi czekoladami. Dopiero dwie godziny później, owinięty folią NRC i zapakowany w przemokniętą kurtkę dotarłem do samochodu. To było chyba najgłupsze, co w życiu w górach zrobiłem.
O 26 godzin za wolno
Rysy zabrały mi cały dzień. Wieczór spędziłem w pensjonacie, susząc wszystkie ubrania i doprowadzając się do stanu używalności. Kolejne szczyty, mimo ciągle zmienianych opatrunków na stopach, poszły dość sprawnie i w zasadzie bez większych perturbacji. Może poza Wysoką, gdzie w środku nocy udało mi się na podmokłej łące zgubić szlak i po raz drugi ciąć w stronę lasu na azymut, trzymając kompas w ręce.
Przerwa spowodowana przygodą w Tatrach pozwoliła mi się zregenerować do tego stopnia, że na Tarnicę (szlakiem z Wołosatego) wbiegłem w 42 min i z powrotem w samochodzie pojawiłem się w sumie po około 1 h i 15 min. Do końca został mi już tylko jeden bardzo łatwy szczyt, Łysica, niestety oddalony o ponad 3 h drogi. Chwilę przed północą spotkałem się na parkingu w Świętej Katarzynie z ekipą Smashing pĄpkins, z którą chwilę przed północą zdobyłem ostatni – 28. szczyt Korony, zamykając całość w 159 h.
W ciągu tego tygodnia dowiedziałem się o polskich górach (i o górach w ogóle) więcej niż przez całe wcześniejsze życie. Odkryłem wiele nowych i ciekawych miejsc, widziałem wiele pięknych krajobrazów, kilka wschodów i zachodów słońca na szczytach. Odczułem na własnej skórze jak szybko zmienia się pogoda i jak radykalnie wpływa to na warunki w górach. Poczułem, co to znaczy cieszyć się z małych rzeczy, kiedy wieczorem czwartego dnia mogłem po prostu usiąść i już nigdzie nie iść i kiedy ogromną radość sprawiła mi odrobina zimnej porannej kawy, która została w kubku.
Przed startem wydawało mi się, że ostatniego dnia będę miał dość gór. Że zrobię Koronę raz i już nigdy więcej nie będę wracać do tematu. Ale już w drodze powrotnej do Warszawy zaplanowałem przyszłoroczną wyprawę i łamanie obecnego rekordu solo trasy należącego do Zbigniewa Floreckiego (133 h).