„Miki, chciałbyś zrobić wywiad z Justyną Kowalczyk?” – takiego SMS-a wysłał mi wczesną jesienią fotograf Jan Nyka. Zaskoczył mnie tym pytaniem, jednak nie wahałem się ani przez chwilę. Kilka lat temu robił z Justyną sesję reklamową, polubili się i teraz postanowił zaproponować jej „coś innego niż zwykle”. Justyna się zgodziła, więc wsiedliśmy w biały, sportowy wóz, którego na potrzeby wywiadu użyczyła nam wypożyczalnia SIXT, i pojechaliśmy na południe, do Zakopanego, na spotkanie z jedną z największych sportsmenek na świecie.
Wszyscy znają Justynę, wiedzą, że jest multimedalistką igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata, kolekcjonerką Kryształowych Kul i jedną z najbardziej utytułowanych biegaczek narciarskich w historii. Niewielu jednak zdaje sobie sprawę, że, poza nartami, nasza czempionka świetnie radzi sobie również w bieganiu na własnych nogach. Nie robi przy tym rozgłosu, nie chwali się wynikami, nie startuje w zawodach. Po prostu wychodzi w góry i – jak sama mówi – „tupta sobie te kilometry”.
Z Justyną spotkaliśmy się wczesnym rankiem w Galerii Antoniego Rząsy u wyjścia Doliny Strążyskiej w Zakopanem. Przepiękna, kameralna przestrzeń, wypełniona dziełami życia słynnego rzeźbiarza w drewnie stanowiła doskonałą przestrzeń dla naszej intymnej rozmowy, a nasi gospodarze – Magda i Marcin Rząsowie – zadbali o to, by duch przyjaźni i zaufania wypełnił całe nasze kilkugodzinne spotkanie.
Justyna w bezpośrednim kontakcie urzeka. Przede wszystkim uśmiechem, ale również skromnością i optymizmem. Wiemy, przez co przeszła, ale się nie poddała. Potrafiła odnaleźć w sobie radość życia, którą teraz zaraża innych. Spotkanie z nią było fascynującym doświadczeniem. Mimo to długo zastanawiałem się, czy będzie gotowa podzielić się z Wami tym, czym podzieliła się ze mną tamtego listopadowego dnia. Wątpliwości rozwiała odpowiedź na moją prośbę o autoryzację wywiadu. „Nie widzę nic, co wymaga poprawek. Aleśmy się nagadali!”, napisała.
O czym będziemy rozmawiać?
To zależy od Ciebie. Nie chcemy usłyszeć niczego, czego nie chciałabyś powiedzieć.
Te ultradługie biegi, które wy biegacie, to musi być jakiś koszmar! Ja jak sobie biegam po górach, mogę się spokojnie przebrać, zjeść kanapkę... Wy w trakcie zawodów nie możecie sobie na to pozwolić. Walczycie o każdą sekundę!
Czy my wyglądamy na gości, którzy walczą o każdą sekundę?!
Noooo! [śmiech]
Zaskoczę Cię. Jakieś 90% startujących w ultra to amatorzy, którzy z biegu czerpią przede wszystkim przyjemność, a ściga się tylko garstka najmocniejszych. Ściganie, o którym mówisz, dotyczy dosłownie kilku–kilkunastu osób w całej stawce.
Rozumiem. Ale zrozum też mnie, że zawsze będę patrzyła z zawodniczej perspektywy – trening to trening, a zawody to zawody. Wszyscy przyjeżdżacie na bieg z konkretnym celem i jeśli go nie zrealizujecie, to czasem jest przykro, prawda? Z treningiem jest inaczej. Możesz go skrócić i nic się nie dzieje, najwyżej nadrobisz kolejnego dnia.
(...)
Jaką część Twojego treningu pod sezon biegówkowy stanowi bieganie?
Ze względu na te wszystkie kontuzje biegam właściwie tylko pod górę, od 1 maja do 31 października i stanowi wtedy ok. 40–45% mojego treningu.
To dużo.
Tak, dużo. Bo bieganie kształtuje wszystkie cechy, które są potrzebne w biegach narciarskich. Z jednym wyjątkiem. My biegacze narciarscy mamy mocną, umięśnioną górę. I ciężką [śmiech]. Przez to mierzenie się ze zwykłymi biegaczami jest dla nas dosłownie... ciężkie.
Biegasz dlatego, że musisz czy jednak trochę też lubisz?
Zawsze wiedziałam, że trzeba biegać po górach, bo to jest bardzo dobry trening na wydolność, na siłę nóg. Opracowałam więc jedną stałą, trzyipółgodzinną trasę, robiłam ją co jakiś czas, po czym mówiłam sobie: „Dziękuję, do widzenia, więcej nie potrzebuję”. Coś się zmieniło trzy lata temu, kiedy miałam swoje problemy życiowe i stwierdziłam, że najlepiej czuję się właśnie w górach. Zaczęłam biegać więcej, szukać nowych dróg. Równolegle znajomy przewodnik zaprosił mnie na prawdziwe wysokogórskie chodzenie. W pewnym momencie gór było w moim życiu tak dużo, że trener zrobił się na mnie za nie zły. Regularnie biegałam po sześć godzin, i nawet jeśli robiłam to na niskim tętnie, to i tak dalej było to sześć godzin, a w konsekwencji zbite mięśnie itd. W końcu zrozumiałam, że jeśli wciąż chcę być zawodniczką, muszę ustawić priorytet na biegi narciarskie. Trener z kolei zrozumiał moją pasję i wplótł w mój trening góry. Nawet wspinać mi się pozwala. Ale tylko wtedy, kiedy wie, że jestem z odpowiedzialnymi osobami, z którymi nie będę robiła głupot.
(...)
Kiedy było Ci w życiu źle, uciekałaś od problemów w góry. Ale w końcu musiałaś wrócić na dół...
Tam u góry doznawałam spokoju, nie było miliona myśli, tego całego kołowrotka w głowie. W wychodzeniu z takich chorób jak depresja bardzo ważne są takie rzeczy jak rutyna, jak się zachowuje twoje otoczenie... W moim przypadku wszyscy chcieli mi pomóc, ale jednocześnie nie pobłażali. Najważniejsza była jednak konsekwentna praca nad sobą – wyrabianie różnych odruchów, np. przed próbą snu wykonywałam te same czynności, które miały poinformować organizm, że zbliża się czas odpoczynku. Jednocześnie bardzo uciekałam w trening. I w dużej mierze dlatego ostatnie dwa lata nie były piorunujące w moim wydaniu, byłam po prostu przetrenowana. Trener zdawał sobie z tego sprawę, ale wybór był prosty: Justyna zmęczona i zadowolona albo Justyna nieszczęśliwa. Wysiłek fizyczny i góry dawały mi radość. Z czasem odrobina tej radości pojawiła się na innych poziomach mojego życia.
Człowiek jest w stanie wyjść z depresji o własnych siłach czy musisz mieć przewodnika, tak jak w górach?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie fachowo, uniwersalnie. Wiem tylko tyle, że ja na pewno sama bym z niej nie wyszła. Gdyby nie leki, specjalista i grono dobrych ludzi wokół mnie, nie dałabym rady. W pewnym momencie zdecydowałam się opowiedzieć o wszystkim ludziom – to było moje publiczne wołanie o pomoc, uzgodnione z terapeutą. Gdybym tego nie zrobiła, byłoby ze mną źle.
Trzeba mieć trochę szczęścia, żeby wyjść z depresji?
Przede wszystkim trzeba mieć wielkiego pecha, żeby się w tej matni znaleźć [śmiech]!
(...)
Naszej rozmowie przysłuchuje się Franciszek Rząsa, talent skiturów i biegów alpejskich. Co poradziłabyś siedemnastolatkowi, żeby wykorzystał potencjał, ale też żeby nie schrzanił sobie życia?
Franek, nie jestem dobra w dawaniu rad, ale wiem, że czeka Cię kilkanaście lat ciężkiej pracy. Młodzi ludzie lubią sobie skrócić drogę, bo na ekranie wszystko tak ładnie wygląda, wizerunek zakłamuje rzeczywistość. A musisz być przygotowany na to, że 90% Twojego życia nie będzie ładne. Będzie ciężkie, brudne, będzie błoto, ból mięśni, będą kontuzje, z którymi przyjdzie Ci się zmierzyć. Trener też będzie miał swoje problemy i nie zawsze będzie miły. To nie będzie kolorowy obrazek, raczej musisz być przygotowany na poznanie wszystkich odcieni szarości. Ale te pozostałe 10% wszystko Ci wynagrodzi. Musisz być jak gospodarz, który codziennie rano idzie do krów i wykonuje rzetelnie zawsze te same obowiązki. Sukces rodzi się z cierpliwości. Co z tego, że mnie teraz pięknie umalujecie, zrobicie mi ładne zdjęcia, a potem ładnie skroicie wywiad i wyjdzie piękny materiał?! To są tylko dodatki, które zaraz wylądują na półce, a na koniec i tak musisz wyjść na mróz, zrobić swoje i być blisko ziemi. Każdy sukces bierze się przede wszystkim z ciężkiej pracy. Chyba będę miała chrypkę.
Magda Rząsa: Za zimno jest w domu?
Nie, ja po prostu od dawna tyle nie gadałam [śmiech].
(...)
Jaki najdłuższy dystans przebiegłaś w życiu na nogach?
W zeszłym roku tutaj w Tatrach – jeśli wierzyć zegarkowi – wyszły mi 52 km.
Ile Ci to zajęło?
Kilka godzin [śmiech].
Nie powiesz, żeby nikomu nie przyszło do głowy się z Tobą porównywać?
Ja naprawdę mam z kim rywalizować w zimie.
A nie chciałabyś się pochwalić, żeby utrzeć nosa kilku mocnym chłopakom?
Pod górę na pewno mogliby się ze mną sprawdzić.
Przychodzi mi do głowy tylko jedno – vertical kilometer.
Nawet nie wiem, co to znaczy [śmiech].
Biegniesz kilometr pod górę na całkowitym dystansie nie większym niż 5 km.
Pod górę mogę biegać. Ale z góry... Technikę załatałoby serce, ale z moim kolanem mogłabym sobie tylko potruchtać.
(...)
Jesteś ultra?
No jestem, jestem. Co tu dużo mówić, jestem wytrzymałościowiec.
A jest coś w co wierzysz?
Wierzę w człowieka. I w jego człowieczeństwo.
Jaki jest ten człowiek, w którego wierzysz?
Dobry.
A ma wady?
Pewnie, że ma. Ale stara się z nimi walczyć.
***
Całość wywiadu przeczytacie w magazynie ULTRA, dostępnym w najlepszych sklepach dla biegaczy w całej Polsce oraz w wybranych salonach sieci Empik, Kolporter, Ruch, Relay i Inmedio, a także w wersji elektronicznej na Publio.pl.