„Co robić, jeśli w wieku dwudziestu pięciu lat osiągnąłem już to, co chciałem osiągnąć w całym swoim życiu?”
No właśnie, co robić, gdy w połowie życia spełniłeś już swoje marzenia, jesteś ikoną świata biegów ultra, wygrywasz wszystko, w czym wystartujesz. Dokonujesz niemożliwego – wbiegasz na szczyty świata, jakby były pagórkami przed domem. Sponsorzy, wywiady, zaproszenia na biegi. Masz sprzęt najwyższej jakości, który sam współtworzysz. Twoje nazwisko nie schodzi ze stron biegowych portali. Filmy na Youtube z twoich eskapad po graniach ostrych jak żyletka z zapartym tchem oglądają fani w Chamonix, Skierniewicach czy w wiosce pod Jakuckiem. Jesteś legendą za życia.
Co robić, gdy pewnego dnia ten świat, który dobrze znasz, cię zdradza? Nagle skalna grań kruszy się i zabiera ze sobą kogoś ci bliskiego, przyjaciela i mentora. Masz go na wyciągnięcie ręki i za chwilę znika, zostawiając cię samego na śniegu.
O tym jest nowa książka Kiliana Jorneta. Intymna, mniej filozofująca niż poprzednia, ale zadająca pytania, które gdzieś tam w nas drzemią. Kilian pisze o sobie i swoich osiągnięciach bardzo prosto. Sam siebie zdejmuje z cokołu sławy. Czytając jego książkę, poznajemy jak wyglądają relacje z wysokimi górami kogoś, kto się w nich urodził, wychował i spędza w nich swoje życie, jak my swoje między „openspejsem”, rodziną a wybieganiem w parku. Duża część książki to opis wyprawy i wrażeń Kiliana z pobytu w górach Nepalu. Wyprawy, która dla niego była rodzajem oczyszczenia po stracie zaufania, jakie miał do swojego świata. W trakcie lektury tej części widać, że dla niego relacja z górami, z ludźmi gór, jest o wiele ważniejsza niż rywalizacja, z którą go kojarzymy.
„Wróciłem, zrzucając z siebie uciążliwy ciężar etykietek […] Odkryłem, że jestem nikim, nie jestem alpinistą ani biegaczem, ani trail runnerem, ani sportowcem […] Będąc nikim, jestem tylko sobą, a nie moim imieniem i nazwiskiem […]".