Czym zajmujecie się jako Bezpieczny Kazbek?
Przede wszystkim jest to projekt, którego najważniejszym celem jest zadbanie o to, żeby ludziom pod Kazbekiem nie działa się krzywda. Działamy dwutorowo. Z jednej strony, podejmujemy prewencję. Rozmawiamy z ludźmi, tłumaczymy, opowiadamy, staramy się przygotować ich na zagrożenia czy niebezpieczeństwa. A z drugiej strony, prowadzimy dyżur ratowniczy, czyli reagujemy na wypadki, które już się wydarzyły. Ponadto mamy też ambulatorium, czyli miejsce, w którym możemy udzielać bezpośrednio pomocy medycznej, a na tę w tym rejonie nie ma na razie realnych perspektyw. Gdy zaczęliśmy projekt, nie sądziliśmy, że to będzie tak istotny aspekt naszej działalności. Teraz stanowi on 80% naszej pracy.
Co zatem skłoniło Was, by zająć się ratownictwem górskim i to jeszcze pod Kazbekiem?
To chyba trochę przypadek. W pierwszym roku byliśmy ja oraz kilka osób, które potem stworzyły zalążek projektu. Pojawiliśmy się pod Kazbekiem w ramach akcji, która nie była naszą inicjatywą. Zostaliśmy poproszeni o pomoc przy szukaniu ciała Piotra Bogdanowicza. To był 2014 r. Była to ogólnopolska akcja zorganizowana przez środowisko ratowników górskich. Rok później polecieliśmy znów, bo dostaliśmy informację, że zaginęła dziewczyna z Polski. Polecieliśmy już z naszym zespołem Medyk Rescue Team. Były to już tylko odpowiednio dobrane osoby. Celem naszego wyjazdu była tylko akcja, wtedy też zaczął rodzić się pomysł, żeby stworzyć pod Kazbekiem stałe wsparcie ratownicze. Jednym z ojców chrzestnych projektu był ówczesny konsul w Gruzji – Piotr Apostolidis. To on najbardziej naciskał, żeby podjąć jakieś działania. Bardzo często bowiem ofiarami wypadków byli niestety Polacy. Dlatego wyszedł z inicjatywą organizacji prewencji. Najpierw powstała akcja „Kazbek nie lubi singli”. Były tablice, plakaty, hasztag w internecie. To był pomysł Piotrka, my tylko montowaliśmy tablice. Rok później przyjechaliśmy zobaczyć, co jeszcze trzeba zmienić i tak już zostaliśmy.
Jakie były początki projektu i na co się wtedy nastawialiście?
Od lat coś wspólnie robiliśmy. Wszelkiego rodzaju projekty ratownicze. Każdy miał jakieś doświadczenia górskie, większe niż przeciętne plus doświadczenie medyczno-ratownicze. Zdecydowana większość z nas to byli ratownicy medyczni, szczególnie osoby ze starej ekipy, pierwszej kadry. Cały projekt narodził się właśnie w środowisku ratowniczym. Na początku w projekcie był tylko jeden ratownik górski i to jeszcze z Norwegii.
Sądziliśmy, że będziemy przede wszystkim rozmawiać z ludźmi, a raz na jakiś czas wyjdziemy w górę do akcji. Mieliśmy nastawienie bardziej ratownicze. Obecnie 10–15% naszej aktywności to ratownictwo górskie, a 80% to medycyna w górach. Zaczynaliśmy jak biedaki. W dwóch małych namiotach w pięć osób. Namiot obsypaliśmy kamieniami dookoła, żeby nas nie zwiało. (śmiech)
Było Was pięciu?
Tak, to była pierwsza piątka w dwóch namiocikach – z wielką nieufnością ze strony Gruzinów, z wielką nieufnością ze strony organizatorów wypraw. Nikt nie wiedział, o co chodzi. Każdy trzymał się z daleka. A minęło parę lat i teraz ciężko sobie wyobrazić Kazbek bez nas. (śmiech)
Ile obecnie jest osób w projekcie?
W projekcie jest około czterdziestu ratowników, w bazie – pięć osób, na zmianę. To jest założony przez nas standard, że w bazie powinno być właśnie tyle osób. Lider, medyk bazowy czyli najbardziej doświadczony medyk, który nie musi wychodzi w góry, i przynajmniej trzy osoby do wyjścia.
Wszyscy teraz zajmujecie się ratownictwem górskim czy tylko wtedy, gdy jedziecie pod Kazbek?
Nie, nadal robimy to, co robiliśmy. Każdy pracuje tak, jak pracował, a Kazbek jest elementem naszego rozwoju zawodowego, któremu poświęcamy swój wolny czas.
Jak szukacie nowych ludzi? Jaka jest motywacja osób, które do Was trafiają?
Ogłaszamy rekrutację na naszych kanałach informacyjnych i ludzie po prostu się zgłaszają. Przede wszystkim szukają nowego doświadczenia zawodowego. Medycy szukają nowych alternatywnych ścieżek rozwoju, pozwalających na rozszerzenie ich zawodowych doświadczeń. A ratownicy górscy mają zazwyczaj niedosyt wysokości.
No tak, po polskich górach. I pewnie są to raczej GOPR-owcy?
Tak. Nie mamy w projekcie obecnie żadnego TOPR-owca. Oni mają co robić u siebie. I mają góry o charakterze alpejskim, czego na pewno brakuje członkom GOPR-u.
Jak wygląda szkolenie dla nowych członków projektu?
Organizujemy pełne, kompleksowe ćwiczenia z założeniami medycznymi, w trakcie których realnie przeprowadza się większość zabiegów medycznych. Np. dostęp dożylny, podaż leków, zakładanie rurek. Symulujemy wielogodzinne ewakuacje w trudnym terenie. Bez stopklatek, przerw. Z pozorantami, którzy wymagają prawdziwego wsparcia i pomocy, wiedzą jak i co trzeba grać. Z tego, co wiem, nie ma drugiego zakrojonego na taką skalę i tak mocno skupionego na oddaniu rzeczywistych warunków szkolenia ratowniczego. Ale prócz symulacji także uczymy ratowników, jak reagować w razie sytuacji zagrażających ich życiu. Przede wszystkim, ze względu na warunki, w jakich pracujemy, musimy być pewni, że nasi ratownicy będą doskonale rozumieć, co się dzieje z ich organizmami i jak może reagować organizm poszkodowanego w warunkach wychłodzenia. W związku z tym przeprowadzamy szkolenia, w których nasi ratownicy w kontrolowanych warunkach wprowadzani są w stan hipotermii, z którego muszą się nawzajem wyprowadzić, korzystając z różnego sprzętu będącego na wyposażeniu naszego projektu oraz wykorzystując techniki bezprzyrządowe.
Sami też się doszkalacie?
Oczywiście. Sami bierzemy udział w tych szkoleniach. Ale także regularnie organizujemy warsztaty z innymi grupami ratowniczymi lub wspinaczami na zasadzie wzajemnego doszkalania. Spotykamy się też cyklicznie, żeby rozmawiać o projekcie, doskonaleniu naszych strategii ratowniczych i nowym sprzęcie. W ten sposób udało nam się wdrożyć USG do akcji ratowniczych. To absolutna rzadkość. Zdobyliśmy dwa aparaty i przygotowaliśmy procedury działania z nimi. Dzięki pracy na takich warsztatach udało się też opracować razem z AURĄ specjalne śpiwory do ewakuacji. W pewnym momencie padł pomysł użycia śpiwora do noszy dedykowanego do ratownictwa. I udało się. Mamy śpiwory dla poszkodowanych, jakich nie ma żadna inna ekipa ratownicza. To wszystko jest możliwe dzięki temu, że mamy bardzo doświadczonych medyków w projekcie, którzy chcą szukać nowych rozwiązań i wciąż się rozwijać.
Kto przyjeżdża pod Kazbek?
Trekkingowcy i ludzie, którzy zaczynają przygodę z turystyką wysokogórską. Nie ma tam wspinania. Kazbek to jest typowo komercyjna góra. Przez bazę przewija się bardzo dużo grup. I tu trzeba pochwalić naszych operatorów. Są to bardzo zdroworozsądkowo podchodzący do tematu ludzie. Są oczywiście wyjątki, ale zdarza się to naprawdę rzadko. Gorzej jest z grupami z Rosji czy Ukrainy, bo tam jest naprawdę duża presja na szczyt.
Ale ratujecie wszystkich?
Oczywiście, idziemy po każdego. Nas nigdy nie interesuje, po kogo idziemy. Gruzini czasami pytają i niestety zdarzają się sytuacje, że mają opory, żeby iść po Rosjan. Gdy mówimy jednak, że trzeba iść, to idą.
Jaka jest w tym wszystkim rola Gruzinów?
W Gruzji istnieje zawodowe ratownictwo górskie, które jest w strukturach Emergency Management Services. To służba, która odpowiada za ratownictwo ogólne. W Kazbegii na dole, w Stepancmindzie jest dedykowana grupa do działań w górach. Jest to ośmiu czy dziesięciu ratowników zawodowych. Mają jednak niestety dość małe, a właściwie prawie żadne doświadczenie ratownicze. Jest tam kilka osób z dużym obyciem z górami i znają ten rejon na wylot. Ale doświadczenie ratownicze, obycie z taktyką ratowniczą, obycie ze sprzętem ratowniczym, medycyną jest dość niskie. Drugim problemem jest to, że poziom gotowości jest bardzo słaby. Jest jeden ratownik na dyżurze, który po otrzymaniu zgłoszenia dzwoni do reszty osób na dyżurze, informując ich o zdarzeniu. Zanim się wszyscy zbiorą, mija mnóstwo czasu.
Czyli działa jak ochotnicze pogotowie?
No trochę tak, ale ochotnicy są dobrze zmotywowani, a tu tej motywacji nie widać. Oczywiście są też ludzie zaangażowani, ale niestety to rzadkość.
Czyli nie ma między Wami spięcia?
Nie, w ogóle. Jest jasny podział ról. Jesteśmy bliżej, więc zawsze to my zaczynamy akcję i koordynujemy działania powyżej podstawy lodowca. Gruzińscy ratownicy muszą dostać się do nas z samego dołu. Gdy są już na górze, odbierają od nas poszkodowanego i przejmują inicjatywę. Chyba że akcja wciąż trwa, wtedy dołączają do nas na górze.
Jak na początku wyglądały Wasze relacje?
Nie nazwałbym tego spięciami, ale były nieporozumienia. Mieliśmy różne cele. Nasze działania podporządkowane były poszkodowanemu. Prócz samego dotarcia i ewakuacji ważne było dla nas natychmiastowe podjęcie działań medycznych. Gruzinom zależało przede wszystkim, żeby taką osobę przetransportować w dół i przekazać dalej. Nie widzieli po prostu korelacji między ratownictwem a medycyną. To były dla nich osobne, odrębne dziedziny. Teraz powoli zaczyna się to zmieniać, ale wciąż stanowi duży problem.
Czyli uważali, że ich zadaniem jest wyprowadzić poszkodowanego, a medycyną mają się zająć lekarze na dole?
Tak. Było to dość dramatyczne z naszego punktu widzenia. Gdy podejmowali akcję ratowniczą, nie zapewniali żadnego zabezpieczenia przeciwbólowego, ani nie podejmowali czynności ratujących życie. Nawet w przypadku zagrożenia życia nie ma i nie było z ich strony odpowiedniej reakcji. I mimo że poziom ratownictwa, wiedzy i świadomości wzrasta, to wciąż nie są do tego przekonani. Bronią się tym, że przepisy im na to nie pozwalają, ale to nie jest do końca prawda. Dzięki polskim projektom w Gruzji dopiero powstaje ochotnicze ratownictwo górskie.
Podpatrzyli od Was, co robicie?
Nie, to jest zupełnie równoległy projekt. Też polski. Polega na szkoleniu i tworzeniu struktur ratownictwa górskiego w Gruzji. Są to ludzie, z którymi bardzo blisko współpracujemy, bo oni pracują jako przewodnicy, więc widzimy ich prawie codziennie w bazie.
Kto prowadzi tę akcję?
To projekt fundacji ICAD i Janusza Brożka, który jest inicjatorem akcji, wypracował i ciągnie to do przodu. Biorą w nim udział przede wszystkim przewodnicy lokalni. To ludzie dobrze zmotywowani, chodzący w góry i bardzo dobrze znający rejon. Na razie nie dysponują swoim sprzętem ratowniczym. Są już ubrani normalnie, bo udało się w ramach projektu wyposażyć ich w ciuchy i powoli zaczynają również gromadzić inny sprzęt. Powstaje zatem organizacja ratownicza, która ma szansę być rozsądną siłą. Jedna tura szkolenia najbardziej zaangażowanych ratowników już odbyła się w Polsce. Szkolił ich TOPR. Za chwilę będzie druga. Oprócz samej wiedzy takie szkolenie jest dla nich zmianą mentalnościową, bo mogą zobaczyć, jak to wygląda w Polsce i to, że się da. Dzięki temu ich motywacja bardzo wzrosła. Od zeszłego sezonu jest naprawdę super. Współpracujemy z tymi chłopakami i współpraca jest to naprawdę owocna. Świetnie wpisują się w nasze wyjścia.
Myślisz, że docelowo mogliby Was tam zastąpić?
Takie jest założenie. Cel naszego projektu jest taki, żeby w odpowiednim czasie móc się wycofać i zostawić to Gruzinom. Kiedy zobaczymy, że to działa, zaczniemy sukcesywnie się wycofywać. Najpierw ograniczymy się do roli mentorów, a potem wycofamy się całkiem.
A co potem? Jakie masz plany?
Nie wiem, nie mam jeszcze mocno sprecyzowanych, ale wiem, że chcemy robić podobne rzeczy z fundacją. Zajmować się zabezpieczeniem w różnych warunkach i działaniem w terenie, w którym jest to trudne i wymagające. Nasz obecny projekt bardzo dobrze przygotowuje do tego ratowników – do działania w miejscach, w których nie ma żadnego wsparcia i gdzieś, gdzie te warunki są na tyle trudne, że zmuszają ratowników do szczególnego poziomu dbania o siebie. Myślę, że będę miał bardzo fajną kadrę ludzi gotowych, żeby wysłać ich na koniec świata, żeby zajmowali się ratownictwem albo zabezpieczeniami.
Bo w Europie chyba nie ma już dla Was przestrzeni?
Tak, zdecydowanie. Choć może miałoby to jeszcze sens na Ukrainie. Tam jest Czarnohora. Ale to nie są wysokie góry, ok. 1800–2000 m n.p.m. z kawałkiem. Ale mówię to raczej dlatego, że tam ratownictwo jest wciąż kulawe. Mieliśmy okazję wspierać ratowników ukraińskich już jako fundacja Medyk Rescue Team. Przekazaliśmy im trochę sprzętu. Ludzie od nas jeździli ich szkolić. Współpraca jest już zatem nawiązana. Może będzie można ich w przyszłości trochę mentorsko powspierać.
Fundacja, o której mówisz, jest oddzielną instytucją od Bezpiecznego Kazbeku?
Fundacja powstała na potrzeby projektu Bezpieczny Kazbek. To on jest naszą główną aktywnością. Oczywiście w założeniach statutowych mamy określone szersze cele, ale na chwilę obecną nie za bardzo mamy się jak tym zająć z racji globalnych, czasowych, zawodowych. Muszę jeszcze trochę popracować. Kiedy skończę ten etap i będę mógł się zająć innymi rzeczami w pełnym wymiarze, to na pewno chciałbym skupić się bardziej na firmie oraz fundacji, żeby to rozwinąć.