James Artur Kamiński
Biegacz amator

Jak obiec najwyższą Górę Europy, czyli kultowe 171km na UTMB

Chamonix, 07.09.2022

Jemy późne, niedzielne śniadanie. Kawa, croissanty z kajmakiem i obowiązkowe kanapki z doskonałym serem alpejskim, mamy widok na 3.5 tysięcznik, z którego leniwie spływa lodowiec. Obok siedzi młode małżeństwo z Polski, rzucają od niechcenia - "Wiecie, że chcemy przejść legendarny Tour du Mont Blanc? Mamy na to 10 dni. Startujemy właśnie z tego punktu. Zapowiada się wspaniała wycieczka!" Hmm… "Właśnie dzisiaj ją skończyłam, ale w 39 godziny i 52 minuty.”

Tekst: Ewa Zambrzycka, zdjęcia: archiwum autorki

Wszystko zaczęło się w piątek punktualnie o 17:30. Ponad 2600 biegaczy stanęło na starcie legendarnego biegu UTMB na dystansie 170km, a wśród nich ja - blondynka, w niebieskiej spódnicy w łowickie wzory od Polka Sport, z 6kg plecakiem i łzami wzruszenia w oczach. W Chamonix tłum ludzi, słyszymy okrzyki, dzwonki, gwizdy, ale w sercu mamy skupienie i niepewność czekającego nas wyzwania. Na 2 minuty przed startem rozbrzmiewa Vangelis "Conquest of paradise". Ciarki przechodzą po ciele, w oczach stają łzy. Chłopaki klepią się po plecach, życzą sobie szczęścia, prowadzący odlicza sekundy do startu, wszyscy klaszczą w rytm muzyki i...start!

Tłum rusza przez kultową, niebieską bramę z wielkim napisem UTMB. Każdy liczy, że za kilkadziesiąt godzin przejdzie przez nią w drugą stronę przekraczając linię mety. Niestety, 838 osobom nie będzie to dane. Biegniemy przez wiwatujące miasteczko. Tysiące ludzi ciasno stoi przy drodze, tworząc korytarz, którym biegniemy. To jest niesamowite, bo kibice stoją gęsto przy sobie przez najbliższe 10 km! Wzruszenie jest tak silne, że po kilometrze zegarek pokazuje mi wytrenowanie na poziomie minus 4... mam nadzieję, że to z emocji, nie ze złego dnia... pierwsze kilometry przypominają ścieżkę pod reglami. Przyjemny, wolny kros po lesie, mnóstwo biegaczy, jest ciasno. Mamy chwilę, żeby popatrzeć na plecaki, do których każdy przypiętą ma karteczkę ze swoim imieniem, flagą i krajem, z którego pochodzi. Są tu ludzie z całego świata! Chile, RPA, USA, Kosowo, Francja, Hiszpania. Z Polski na liście startowej było nas 51 osób, w tym 5 kobiet, ale nikogo nie widzę. Bieg ukończę jako 3 Polka, a na trasie spotkam tylko 2 rodaków. Ale wróćmy do początku trasy.

Przed nami pierwsze wzniesienie i zachód słońca barwiący na pomarańczowo lodowce schodzące z Mont Blanc. Dobiegamy do punktu pomiaru czasu, gdzie mamy możliwość zatankować wodę. Dalej jest zbieg w nieznane, który odcina nas od rodzin, przyjaciół, od tego co znamy. Zapada noc. Wyciągamy czołówki z plecaków. Nadal jest bardzo dużo kibiców. Dzwonią dzwonkami, jakiś starszy pan wyjął wzmacniacz i gra nam na flecie, jeden człowiek obwiesił się lampkami choinkowymi i śpiewa każdemu, kto koło niego przebiega. W pewnym momencie wbiegliśmy w kolorowy, świetlny tunel. To strefa Hoka, sponsora biegu, która zadbała o niesamowity wizualny spektakl świateł w tym miejscu. Łąka mryga światłami, jest głośna muzyka, czujemy się jak na jakimś statku kosmicznym. Nagle wszystko cichnie. Oddychamy chłodnym, górskim powietrzem. Nad nami rozgwieżdżone czarne niebo, w oddali sznur światełek pnący się wysoko w górę. Celem jest punkt kontrolny położony na ponad 2600 m npm. Noc to wilgotne trawy, małe czerwone namioty na przełęczach, gdzie organizator robi kontrole czasu, rozrzedzone powietrze na szczytach i czarne kontury gór. Pełne skupienie i wyobrażanie sobie co jest dookoła. Światło czołówki łapie kontury lodowców i mroczne, ciemne odchłanie. Są miejsca oznaczone jako bardzo trudne. Wiemy, że jest tam duża przepaść, a my idziemy po wąskiej półmetrowej ścieżce.

 

Świt zastał mnie na najwyższym punkcie. W dole majaczyła srebrzysta rzeka, na tle pomarańczowego nieba zarysowały się poszarpane góry. Od tej pory było już tylko coraz piękniej. Szczyty odbijające się w błękitnych stawach, majestatyczne granie, olbrzymie łąki, pasące się krowy i konie i te oszałamiające widoki ze szczytów. Docieram do Courtmayer, to już 80 km biegu. Tam hala sportowa zamieniona została w miasteczko dla biegaczy, gdzie mogłeś zjeść, umyć się pod prysznicem, zdrzemnąć na specjalnie przygotowanych łóżkach polowych, spotkać ze swoim supportem, skorzystać z pomocy fizjoterapeutów i podologów. Gwar, pośpiech, okrzyki radości. Ruszam dalej w trasę, słońce już ostro paliło, a przed nami było duże podejście, prosto do punktu zlokalizowanego przy małym włoskim schronisku górskim. Za nim długi trawers i kolejne mocne podejście z widokiem na Mont Blanc. Dalej Alpy zmieniły swój obraz i z ostrych lodowcowych masywów zmieniły się w zielone spokojne Tatry Zachodnie. Sielankowe, ale bardzo duże. Ludzie zaczęli nie wytrzymywać upału. Część nie biegnie już dalej, rezygnują na punkcie w La Faluy, gdzie czeka na nich autobus powrotny.

 

Druga noc przed nami. Słońce zachodzi, a wcale nie robi się chłodniej. Wbiegamy do Szwajcarii. Tu musimy wyłączyć roaming danych, bo połączenia są pieruńsko drogie. Zmienia się też klimat gór - stają się bardziej surowe, szaro-czarne. Biegniemy wzdłuż szerokiej, kamienistej rzeki. Z gór spada duży, piękny wodospad. Patrzę a pod nim stoi koń i pije wodę. Piękny, brązowy koń z jasna grzywą. Robię mu zdjęcie, pokażę później rodzinie. Ściemnia się. Wyciągamy czołówki. Cześć osób kładzie się spać w krzakach, nie wytrzymują drugiej nocy bez snu. Patrzę na profil trasy. Zostały mi tylko 3 wzniesienia. Przyglądam się wysokości- każde ma ponad 2000 m i 1000 przewyższenia! Czyli muszę jeszcze tylko 3 razy wejść na Kasprowy Wierch! Pierwszy szczyt masakra. Kamienisty, rozwalona ścieżka, straszny, trudny technicznie zbieg po korzeniach. Punkt kontrolny znajduje się w klimatycznej, starej oborze, chyba zajęliśmy miejsce owcom. Z niego już tylko w dół do Trientu. Tu czeka na mnie mąż. Pomaga mi ogarnąć zmasakrowane pęcherzami stopy, daje buzi na drogę i obiecuje, że będzie na kolejnym punkcie. To dodaje sił. Drugi szczyt jest już lepszy. Ścieżka jest przyjemniejsza, ale zbieg też okropny. Walka o życie i niezajechanie "czwórek". Trzeci szczyt znajduje się już we Francji. Stąd czuć już zapach mety.

 

Na Le Flegere zastaje mnie złoty wschód słońca oświetlający majestatyczny szczyt Mont Blanc. Mam jeszcze 6 km zbiegu do mety. Odciski palą mnie w stopy, każdy krok to cierpienie. Tu wyprzedza mnie najwięcej ludzi. Zaciskam zęby i mknę do Chamonix, chociaż ten zbieg dłuży mi się jak makaron spaghetti. Najpiękniejszy kilometr biegu to deptak w miasteczku. Z prawej strony szumi potok, kibice dodają otuchy. Wyciągam Polską flagę, jeszcze jeden zakręt i upragniona meta! Dobiega do mnie córka, unoszę flagę nad głową, skaczę z radości w górę, chyba oderwałam się na pół metra! (Później ktoś mnie zapyta czy się potknęłam przed meta :) )

 

Zrobiłam to! 176km, ponad 10 000m morderczych podejść i 2 noce w biegu. Odbieram kamizelkę finishera, idę na posiłek regeneracyjny i pokazuję rodzinie tych kilka zdjęć, które zrobiłam na trasie. Przybliżają wodospad, żeby zobaczyć tego pięknego konia... ale go tam nie ma.... chyba widziałaś jednorożca, śmieją się. No mogłabym przysiądź, że tam był.

 

UTMB to niesamowite święto biegowe. Expo zorganizowane jest jak małe miasteczko, na którym pokazuje się niemalże każda marka związana z bieganiem. Hoka zaproponowała suler eventy tj. poranna joga, wspólne bieganie, spotkania z najlepszymi biegaczami, czy kino plenerowe z widokiem na Mont Blanc. Sklepik UTMB oferował niemalże wszystko z logo biegu, od czapeczek, Buffów, koszulek, po skarpety i kubki termiczne. Można było skorzystać ze strefy masażu, sprawdzić swój refleks w grze ze światełkami lub odszukać swoje imię na koszulce z twoim dystansem. Dzieci mogły wziąć udział w różnych biegach jak MINI UTMB, MINI CCC czy MINI PTL.

Słowa nie oddadzą do końca tego czego doświadczyłam, to trzeba przeżyć. Było warto.