Mój teść, Wojtek, z którym wspólnie trenujemy, pewnego dnia zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie chcę wziąć z nim udziału we wrześniu w biegu po winnicach w Sandomierzu. Dystans? 70 km. Bez chwili wahania odpowiedziałem: „Jasne!” Dopiero potem dowiedziałem się, że wybrać można było z tras o długości: 70, 26 oraz 16 km, a także startu nordic walking.
Tekst: Mateusz Boroń, zdjęcia: Andrzej Tomczyk
Choć biegam zaledwie od dwóch lat, zakochałem się w ultra i nie wyobrażam sobie powrotu do krótszych dystansów. Wybór był więc oczywisty. Już dzień przed startem czułem, jak mnożyć zaczynają się we mnie emocje – jak zazwyczaj przed zawodami właśnie. W końcu nadszedł wieczór i zacząłem się pakować. Przygotowałem sobie cztery żele izotoniczne i trzy z kofeiną, kabanosy, daktyle, a w bidonach – colę i izotonik. Punktów na trasie miało być sporo, bo aż sześć, dlatego podjąłem decyzję o rezygnacji z bukłaka z wodą, co okazało się strzałem w dziesiątkę.
Na sen nie zostało wiele czasu. Z Krakowa wyjechaliśmy o godzinie 3 w nocy, by być w Sandomierzu przed szóstą rano. Miejsce bramy startowej umiejscowione było przy klasztorze na wzgórzu, z którego rozciągał się piękny widok na rynek, zamek i okolice. Przed startem poznaliśmy organizatora biegu Dariusza Jacka Łabudzkiego, byłego ultrasa i finiszera najtrudniejszych biegów na świecie. Biły od niego pozytywna energia i pasja. Już wtedy wiedziałem zatem, że to będzie fantastycznie zorganizowany bieg. Szybka odprawa przed startem, kilka wskazówek dotyczących trasy, wystrzał startera i ruszamy!
Choć w rywalizacji na tym dystansie zdecydowało się może 16 osób, po wstępnych rozmowach z innymi uczestnikami wiedziałem, że nie będzie lekko. Byli to doświadczeni biegacze. Tempo na początku pokazało, że się nie myliłem – początkowe kilometry trasy pokonaliśmy z prędkością poniżej 5:00 min/km. Nawierzchnia zmienna, zarówno asfalt, jak i trawa czy kamienie, i nieustannie się zmienia, nie ma nudy. Gdy dobiegamy do pierwszej winnicy na trasie, już czekają na nas bogato zastawione stoły nie tylko z wodą, lecz także… winem!
Dalej trasa wiodła Wałem Wiślanym, na który trzeba było wykonać parę podbiegów, a dalej w stronę rynku w Sandomierzu. Przepiękne stare miasto, z historią sięgającą do XI wieku! Na trasie 70 km nie ma jednak czasu na kontemplację, musieliśmy je szybko opuścić, by dotrzeć do kolejnego punktu. Biegliśmy wtedy w trzyosobowej grupie, z mocnym tempem. Po pokonaniu ok. 30 km zostaje nas jednak dwóch. Zacząłem zastanawiać się, czy nie narzuciliśmy zbyt mocnego tempa, ale po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że szkoda teraz odpuścić, ryzykuję.
Na jednym z podbiegów wysuwam się na prowadzenie. Odwiedzam kolejne winnice, w których można zjeść świeże owoce, uzupełnić płyny czy też ponownie skosztować regionalnego wina, wytwarzanego w mijanych winnicach – bajka! Przemierzam piękne sady, z drzewami uginającymi się od dojrzałych jabłek, gruszek i śliwek.
Trasa została poprowadzona przez niesamowity teren, ale też bardzo… zdradziecki. Długie proste odcinki ze zmienną nawierzchnią – betonem, żwirem, terenem trawiastym. Delikatne podbiegi pokonywane w pełnym słońcu. Idealny przepis na wykończenie biegacza. Na 45. kilometrze dopadły mnie skurcze i choć nigdy nie miałem tego typu problemów, walczyć z nogami musiałem aż do mety – zatrzymywać się, rozmasowywać, biec dalej. I tak dalej. Na widok kapliczki między sadami wzniosłem nawet modlitwę o to, by te skurcze w końcu ustały!
Na 50. kilometrze dostrzegłem za sobą zawodnika. No to po wygranej, pomyślałem gorzko. Postanowiłem jednak zachować spokój, wiedząc w jakiej kondycji są moje nogi. Będzie co ma być, zdrowie najważniejsze.
Mniej więcej na 3 km przed metą trzeba wbiec na piękną górkę. Zachowałem tyle energii, że podbieg pokonałem truchtem. Na zbiegu chwila biegu crossowego, który potem zastąpił beton.
Gdy dobiegam do drogi, widzę strzałki w dwie strony. Mam biec w lewo czy prawo?
Poważna decyzja, dlatego dzwonię do organizatora. „W prawo”, mówi. Przy okazji dowiedziałem się, że musieli zmienić trasę i będzie ciut dłużej… „No to pięknie!”, pomyślałem. Nic to, biegnę ile sił. Końcówka biegu to podejście wąwozem. Tam już szedłem spokojnie, gdyż wiedziałem, że u góry czeka meta, a nikt już mnie nie goni! Dumny z drugiego miejsca, pokonuję ostatni prosty odcinek na szczycie i widzę masę ludzi! W końcu upragniona meta!
Gdy wbiegam na finisz, słyszę przez głośniki głos spikera: „Mamy zwycięzcę biegu na 70 km!” Sądziłem, że to pomyłka, jednak okazało się, że chłopak, który mnie wyprzedził, zgubił trasę i finalnie dotarł na metę 13 minut po mnie. Mój wynik to 6 godzin 48 minut. Średnie tempo 5:49 min/km.
Pokonałem właśnie szybki i ciężki ultramaraton, ale jednocześnie piękny i urokliwy. Do pakietu organizatorzy dorzucają butelkę pysznego wina! Tych, którym uda się stanąć na podium, organizatorzy nagradzają dodatkowo kolejnym winem i pięknymi nagrodami, m.in. bonami na festiwal winiarski w Sandomierzu.
Zachęcam zatem wszystkich do wzięcia udziału w kolejnej edycji! Świetna organizacja, wspaniali gospodarze i pyszne wino!