Na pewno słyszeliście o Ironmanie – zawodach triatlonowych na całkiem pokaźnym dystansie, gdzie płynie się 3,8 km, następnie jedzie rowerem 180 km i na deser biegnie maraton. Szykując zawody, o których za chwilę opowiem, organizatorzy postanowili pobawić się nie tylko dystansem, lecz także nazwą, która stanowi parafrazę Ironmana – człowieka (lub w swobodniejszym tłumaczeniu mężczyzny) z żelaza. Tak powstała Harda Suka.
Bez wątpienia Ironman to kawał trudnych zawodów, jednak kiedy pojawiła się możliwość upodlenia się w górach, zrobienia 8000 m przewyższenia i podjęcia próby zmieszczenia się w 30-godzinnym limicie, stało się to moim marzeniem.
Ostatnie lata spędziłem na bieganiu, zaniedbując inne formy ruchu. Bardzo brakowało mi dawnych startów w rajdach przygodowych, gdzie różnorodność dyscyplin pozwalała na bardzo urozmaicony trening. W życiu jednak przyszedł moment, kiedy nie byłem w stanie poświęcić już tyle czasu na trening i pozostało samo bieganie. Teraz miało się to zmienić!
Na początek trzeba było przesiąść się ze starego roweru MTB na coś o bardzo wąskich oponkach i przyjąć niewygodną pozycję kolarza szosowego. Przyszła też pora wrócić na basen, przypomnieć sobie, jaki smak ma woda z chlorem.
Czas był i jest dla mnie towarem deficytowym. Żeby zoptymalizować przygotowania, poprosiłem o wsparcie najlepszą do tego osobę: Artura Kurka, zwycięzcę Hardej Suki, trenera i kolegę jeszcze z dawnych, rajdowych czasów.
Pierwsze pół roku szykowałem się sam, a ukierunkowany trening rozpoczęliśmy wspólnie w grudniu, na siedem miesięcy przed zawodami. Przygotowywanie się do startu to piękny, ale również żmudny czas. Dołożenie do biegania basenu, a przede wszystkim roweru niezwykle wydłuża treningi. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej dochodził do kilkunastu godzin treningu w tygodniu. Najbardziej wymagające pod tym względem były długie wyjeżdżenia na rowerze. Na zawodach do pokonania jest 225 km wokół Tatr, trzeba więc było przyzwyczaić tyłek do siedzenia.
Oprócz przygotowania fizycznego równie ważnym aspektem jest sprzęt. Nie wystarczy tu zabrać małego plecaka jak na biegowe ultra. Formuła zawodów wymusza posiadanie wsparcia (supportu) przez prawie cały czas ich trwania. W razie awarii dopuszczalna jest też np. zmiana roweru. W związku z tym lista sprzętu, który zabraliśmy, mieściła się na kilku arkuszach A4.
Przed startem
Do Zakopanego pojechaliśmy obładowani jak wielbłądy, na pace mamy dwa rowery, skrzynię narzędzi, ubrania właściwie na każdą pogodę, jedzenie i picie jak dla pułku ułanów oraz jeszcze dziesiątki mniej lub bardziej przydatnych rzeczy (roller do masażu, zapasowe kije, trzy pary okularów – tak na wszelki wypadek...)
Na szczęście domek, w którym będziemy mieszkali przed startem i po zawodach, jest na tyle duży, że udaje nam się wszystko pomieścić, posortować i popakować.
Na miejsce docieramy niecałe dwa dni przed startem. Mamy dylemat, czy następny dzień poświęcić na pakowanie i odpoczynek, czy lepiej poznać trasę rowerową. Niestety nie znam jej zupełnie, a będę musiał pokonywać ją w nocy. Jednak objechanie jej będzie niezwykle męczące i zajmie sporo czasu, nawet samochodem. Zapada zatem decyzja, że na spokojnie się pakujemy. Jest to strzał w dziesiątkę, ponieważ pakowanie i ustalanie logistyki zajmie nam kilka ładnych godzin.
Dobre wsparcie w czasie zawodów może stanowić o sukcesie lub porażce. Mam niesamowitą pięcioosobową ekipę wspierającą. Razem trenujemy, biegamy, znamy się od lat. Nikt z nas nie ma jednak doświadczenia jako support, a ja nigdy nie startowałem w zawodach, w których taka pomoc jest dopuszczona. Musimy trochę odkrywać koło na nowo. Jak najlepiej podzielić się obowiązkami? Jak się komunikować? Czego mogę potrzebować? Taka prozaiczna rzecz: co mi podać w danym momencie do jedzenia lub picia? Jak to wszystko ułożyć w samochodzie, żeby zawsze łatwo było wszystko znaleźć?
Pomimo wszystkich list, checklist i próbie opisu, co kiedy będzie potrzebne, potrzebujemy wielu godzin, żeby wszystko razem omówić. Chłopaki robią sobie notatki, zapisują żółte karteczki z listą rzeczy do zrobienia, opisują każde pudełko ze sprzętem.
Tak upływa nam czwartek przed startem.
Następny dzień jest równie nietypowy. Wstajemy rano i kończymy pakować samochód. Docieramy na miejsce startu nad Zalew Orawski na tyle wcześnie, że mamy czas, aby jeszcze coś na spokojnie zjeść. Kupujemy też pizzę – jako jeden z wariantów żywienia na trasie. Szybka rejestracja w biurze zawodów i zaczyna się już trochę nerwowe oczekiwanie na start, który ma nastąpić równo o godzinie 16.00.
Szykując się do wejścia do wody, czuję się jak król. Chłopaki pomagają mi założyć piankę. Michał smaruje mi kark wazeliną, żebym nie obtarł się w trakcie pływania. Dla ochrony przed zimnem Tomek smaruje mi stopy. Ja siedzę i koncentruję się przed startem.
5 km rozgrzewki
Mały stateczek wycieczkowy wywozi pięćdziesięciu startujących na środek jeziora, skąd będziemy mieli do przepłynięcia 5 km, nawigując na baner reklamowy 5 × 8 m, który z tej odległości jest praktycznie niewidoczny.
Dokładnie o godzinie 16:00 startujemy. Woda jest wyjątkowo ciepła. Tak jak zapowiedzieli organizatorzy, po chwili rozpływamy się po całym jeziorze, nie przeszkadzając sobie nawzajem.
Pamiętacie o tym, żeby każdy element sprzętu sprawdzić i przetestować przed startem? Żelazna zasada, której staram się trzymać. Co jednak, jeżeli ostatni raz pływaliście z bojką rok wcześniej, a przez ten czas przygotowaliście wagę startową i w pasie macie teraz mniej centymetrów? Wiadomo, że zemści się to natychmiast. Czuję, jak bojka zjeżdża ze mnie i łapię ją gdzieś na wysokości nóg. Chwila nerwowej walki z pasem na szczęście kończy się sukcesem i mogę płynąć dalej. Pod koniec etapu przychodzi lekki wiatr i płyniemy z falą.
Ten etap to jednak krótki epizod w całym wyścigu. Trzeba go spokojnie pokonać, nie tracąc zbyt wielu sił. Najszybsi wyjdą z wody w niecałe półtorej godziny.
225 km konkretu
Szybkie wyjście z wody z pomocą supportu, przebieram się w rowerowe ciuchy i wskakuję na rower. Artur Kurek radził mi, żeby od razu uzupełnić kalorie. Staram się złapać rytm i jednocześnie zjeść coś w miarę spokojnie. Żołądek trochę się buntuje, ale po godzinie wszystko się uspokaja. Początek, jeszcze za dnia, będę musiał przejechać bez wsparcia kolegów. Samochody supportu nie mogą nam towarzyszyć przez pierwsze 60 km, aż do granicy ze Słowacją na Łysej Polanie. Mogłoby się zrobić zbyt tłoczno na drodze, zanim stawka się rozbije. Umówiliśmy się na kilka miejsc po drodze, w których dostanę jedzenie i picie. Jadę zupełnie na lekko, mam niecałe pół litra wody i tylko coś małego do przegryzienia.
Atmosfera na trasie jest bardzo przyjacielska, prawie za każdym razem, kiedy się z kimś mijam, udaje mi się zamienić parę zdań, pocieszyć wspólnie startem.
Już na początku etapu wychodzi brak mojego treningu w górach. Na podjazdach nie jest źle, ale na zjazdach jestem dużo wolniejszy niż inni zawodnicy.
Do Łysej Polany wszystko idzie super, jadę w swoim rytmie. Support dba, żebym jadł i pił na bieżąco. Wypracowujemy też sposób na komunikację – wyprzedzając mnie, chłopaki pytają, co mam ochotę jeść i pić, odjeżdżają na umówioną odległość i szykują dla mnie aprowizację. Wszystko, co dostaję, musi być rozpakowane, żebym nie musiał walczyć na rowerze z rozrywaniem opakowań.
Zaczyna się ściemniać, nawigacja, której się obawiałem, nie jest taka trudna. Mam ustawioną trasę na garminie, dodatkowo chłopaki stają w kluczowych momentach i pokazują mi drogę. Już po słowackiej stronie zaczynają jechać za mną, wspomagając mnie długimi światłami tam, gdzie to możliwe.
Godziny mijają całkiem szybko, jest ciepło i bezchmurnie, świeci księżyc. Chłopaki nabijają się ze mnie, że oglądam sobie gwiazdy w czasie jazdy. Ale widoki są przepiękne, widać zarys Tatr na tle nieba. Kończy mi się ochota na słodycze, teraz przydaje się pizza. Wchodzi doskonale, to był dobry wybór!
Pierwszy ból pojawia się przy podjeździe na Zuberec. Jest długo i stromo, nogi są już ciężkie. Na szczycie cieszę się, że to już koniec. Teraz „tanie” kilometry w dół. Zakładam dodatkową kurtkę i śmigam. Bardzo przydaje się mocne światło, które dźwigam ze sobą na rowerze. Mam też zamontowaną dodatkowo czołówkę na kasku. Jeżeli coś na asfalcie budzi moje wątpliwości, wstaję z siodełka i przyglądam się niebezpieczeństwu pod innym kątem.
Po pewnym czasie, już grubo po północy, przychodzi mgła, tak gęsta, że niewiele widać. Światło odbija się zaraz po wyjściu z latarki, długie światła z samochodu nie pomagają zupełnie. Omijając w ostatniej chwili wielką gałąź na środku drogi, rozbudzam się maksymalnie.
Zostają ostatnie kilometry, czuję zmęczenie, prędkość spada. Potwornie boli mnie kark i stężałe plecy. Już nie mijam supportu, tylko staję z nimi na chwilę. Jem pizzę, piję kawę, w tym czasie chłopaki starają się rozmasować mi plecy. Niech ten etap już się skończy.
Niekończące się 55 km Grani Tatr
Po niecałych 10 godzinach zsiadam z roweru na parkingu w Dolinie Chochołowskiej. Mój niesamowity support uwija się jak w ukropie. Dostaję ciepły makaron z sosem, kawę. Ubranie w góry czeka przygotowane, plecak spakowany. Planuję jak najszybciej wyruszyć i spokojnym marszem przejść dolinę, jedząc i pijąc jak najwięcej. Dwóch Rafałów i Tomek będą towarzyszyć mi w górach, niosąc dodatkowe jedzenie i picie.
Trasa jest mi dobrze znana, dwa razy uczestniczyłem w Biegu Ultra Granią Tatr. Czuję ogromny respekt, już samo bieganie tutaj jest wyzwaniem. Nie wiem, jak zareaguje mój organizm po 11 godzinach wysiłku. Na razie nie jest dobrze. Liczę, że odzyskam siły, ale im dalej, tym bardziej czuję, że nie jestem w stanie wykrzesać z siebie więcej. Zaczyna się walka, pomimo zachęty chłopaków nie jestem w stanie przyspieszyć. Ciężko powiedzieć, co miałbym ochotę zjeść, żołądek się buntuje. Psychika też podupada. Miałem nadzieję, że na tym kluczowym, najtrudniejszym odcinku zawodów uda mi się mocniej pocisnąć. Tak, wiem, nie zrobiłem żadnego treningu w górach, ale na to niestety zabrakło już czasu.
Snujemy się po szczytach. Jest pięknie, ale jestem na siebie zły, że brakuje tej iskry, walki.
Zbierają się burzowe chmury, coraz częściej słychać grzmoty. W pewnym momencie nie wiemy, czy pchać się na grań, czy raczej uciekać w dolinę.
Taki marazm trwa aż do podejścia pod Krzyżne. Nie wiem, czy ze zmęczenia, czy jakiegoś innego powodu, ubzdurałem sobie, że nie wyrobię się w limicie czasu! Nie po to tak ciężko pracowałem, żeby teraz to wszystko przepadło.
Na podejściu pod Krzyżne wstępują we mnie nowe siły, zaczynam gwałtownie przyspieszać. Mijam Rafała, który czekał na mnie cierpliwie, i krzyczę tylko w pędzie: zdobądź coś do picia, musimy lecieć! Po głowie krąży mi tylko jedna myśl: szybko, bo nie zdążę przed limitem czasu! Rafał dogania mnie kawałek za przełęczą. Zaczyna się najgorsze zejście na całej trasie, spadamy w dół z niewyobrażalną dla mnie prędkością. Rafał skacze jak kozica i pokazuje mi drogę, staram się nadążyć. Mijamy tutaj pięciu zawodników z ich supportami. Za schroniskiem w Dolinie Pięciu Stawów czeka nas wredny fragment przez Świstówkę. Gonię już ostatkiem sił, uważam, żeby nie zaliczyć spektakularnej gleby. Rafał zauważył właśnie, że ktoś nas goni… już nie biegniemy, tylko pędzimy w dół. W końcu po 27 godzinach i 46 minutach wpadamy na metę! Co za wspaniałe uczucie!
Posłowie
Harda Suka jest bardzo wymagająca. Kluczem do ukończenia, oprócz wielu godzin poświęconych na trening, jest dobre przygotowanie sprzętu i logistyki, przewidzenie wszystkich możliwych problemów, z którymi trzeba będzie zmierzyć się na trasie. No i przede wszystkim – trzeba mieć wspaniałą ekipę wspomagającą. Na czas zawodów będą się tobą opiekować i spełniać wszystkie twoje zachcianki. Będą cię karmić, naprawiać rower i składać cię do kupy w czasie każdego kryzysu, który na pewno nastąpi. W tym miejscu chciałbym gorąco podziękować mojej wspaniałej ekipie wspomagającej. Michał, Rafał, Tomek, Łukasz, Rafał – dzięki! Bez was nigdy nie dotarłbym do mety!
Gaweł Boguta - Z zawodu informatyk, ojciec piątki wspaniałych dzieci i portalu Napieraj.pl, zapalony biegacz ultra, ukończył 350-kilometrowy bieg w Alpach, w Dolinie Aosty, startował kilkukrotnie w Marathon des Sables, ma na koncie wynik poniżej trzech godzin w maratonie i udział w wielu zagranicznych rajdach przygodowych, m.in. w Czechach, Słowenii i Kostaryce.