W książce Gotowy do biegu odnalazłem swoją biegową historię. Wpędziłem się jak autor w tarapaty, bo zignorowałem wiele sygnałów wysyłanych taśmowo przez mój organizm. Biegałem mimo bólu, leczyłem objawy, nie dbałem o przyczyny. Działałem w myśl zasady: „Albo kontuzja, albo ja”. No i nie dałem rady.
Chciałbym być gotowy do biegu. Ale to na razie marzenie ściętej głowy. Przynajmniej na poziomie 100 km treningów tygodniowo, biegania ultramaratonów i dystansu królewskiego poniżej trójki. Zdrowie to obecnie moja pięta Achillesowa. W przenośni i dosłownie. Dopadła mnie tendinopatia ścięgien Achillesa. A właściwie to sam się w nią wpędziłem. Biegałem wszędzie, za często, z wielką radością, lecz bez wyczucia. Aż poczułem ból. Narastał miesiącami, setkami przebieganych dni. To nie zaciągnęło jednak hamulca bezpieczeństwa, bo szybko do tego mojego bólu się przystosowałem. Zżyłem się z nim, choć dawał o sobie znać na każdym kroku. Prawdziwy towarzysz niedoli. Ale latem tego roku, po trzech wiosennych maratonach w ciągu miesiąca (wiem, niezbyt mądrze), musiałem zwolnić. Ból stał się nieznośny i niestety bardzo wierny. Dlatego teraz, a to teraz trwa już kolejny miesiąc, cierpliwie szukam podpowiedzi, jak go skutecznie pożegnać.
Dr Google ma wiele znakomitych porad, ale trzeba mieć dużą wiedzę i wielkie sito, żeby przesiać śmieciowe informacje i wybrać esencję, która pasuje do własnego przypadku. Wykonałem serię badań, odwiedziłem kilku lekarzy i fizjoterapeutów. Pogubiłem się. Mnogość sposobów leczenia mojej dolegliwości przyprawia o zawroty głowy. A ja mam jeszcze jeden zasadniczy problem. Wolę sam. Dorwałem więc książkę Gotowy do biegu doktora Kelly’ego Starretta. Spokojnie, nie uleczyła mnie magicznie jej lektura, nie sprawiła od ręki, że skocznym krokiem pędzę o brzasku do toalety. Niestety nadal kuśtykam na piętach, a moja żona kpiarsko i bezwzględnie rzuca z łóżka tekścik: „Brawo biegaczu, może dzisiaj jakiś maratonik?”. Rozśmiesza mnie to, bo rzeczywiście wyglądam komicznie. Złapałem do siebie i swojej niemocy dystans. Zastygłe ścięgna Achillesa sprawiają, że moje nogi są jak kołki albo szczudła. Dopiero po kilkunastu minutach rozgrzewki odczuwam komfort w maszerowaniu. Żeby pobiegać, potrzebuję dodatkowego kwadransa ćwiczeń ekscentrycznych. Wspinam się i opuszczam powoli na schodku. Po kilku kilometrach biegu jest nieźle. Nadal jednak dość daleko od (czy do) strefy pełnego komfortu. Ból narasta przy każdym grzebnięciu, odbiciu. Lądowanie już nie boli. Uspokoję wszystkich czytelników – badania USG nie wykazują zwapnień, naderwań, ognisk zapalanych. Stan ścięgien jak na 30 lat uprawiania sportu bez przerwy (piłka nożna, futsal, bieganie) jest naprawdę niezły. Zadomowił się w nich jednak zapalny stan przewlekły, który nie pojawił się znienacka. Trochę jak z zaokrąglonym brzuszkiem i nadwagą. Nie narasta w tydzień. Zdobywa nas tygodniami, miesiącami, latami. Podobnie było u mnie. Nadmiar biegania, nieustanne zmiany obuwia, brak skutecznego rozciągania, ignorowanie drobnych urazów. A potem siła złego na jednego, a raczej na dwa… Achillesy. Zamiast regeneracji, degeneracja. Ścięgna, nie biegacza.
Do rzeczy. Książka Gotowy do biegu nie daje żadnego gotowca na leczenie urazu, z którym się aktualnie zmagamy. To nie jest tak, że kłuje nas kolano, a Dr Kelly i Mr Murphy mają dla nas zestaw ćwiczeń, które magicznie usuną skutki kontuzji. Kelly Starrett chce leczyć przyczyny, nie objawy. Stworzył więc plan obejmujący tuzin punktów, który ma pozwolić na znakomite poznanie swojego ciała. Od stóp, przez kolejne stawy, do głów. Wszystko po to, by je uaktywnić, uelastycznić i wzmocnić. By potem unikać kontuzji, wyczuwać zagrożenie na długo przed urazem. Przez dopasowanie metod do planu dnia, wykonywanej pracy, własnego rytmu, celów i swojego organizmu. Oczywiście nie wszystko uda się wprowadzić od razu, cudów nie ma. Tym bardziej że Starrett poleca sporo nowych rozwiązań typu taśmy, gumy, przeróżne piłki, wałki, poduszki, maty. Ogarnięcie samego sprzętu zajmuje sporo czasu. A potem nauka techniki wykonywania ćwiczeń. Nadrabianie zaległości wymaga czasu. I determinacji.
Ta książka otwiera oczy na wiele spraw. Na własną postawę w drodze do pracy, za biurkiem, w windzie, w marszu, biegu, stójce. Oczywiście postawę jako ułożenie ciała, sylwetkę, figurę, a nie nasze stanowisko czy podejście do świata. Zresztą obie rzeczy mają się po przeczytaniu tej książki zmienić na lepsze. Pozwala doszukać się w naszym organizmie ważnych i najczęściej nieznanych mięśni, powięzi, ścięgien, zależności w ich współdziałaniu. Jednak Starrett do spółki z Murphym uczą przede wszystkim cierpliwości, powtarzalności i techniki. W każdym z polecanych na stronach książki ćwiczeń, a tych jest bez liku. I tu znów odwołanie do naszej świadomości, możliwości i potrzeb. Trzeba umiejętnie wyselekcjonować rzeczy, które spróbujemy wkomponować w nasz dzień, tydzień, miesiąc, rok.
Kelly Starrett wymaga bezwzględnego podporządkowania. Ton, w jakim została stworzona narracja, raczej nie znosi sprzeciwu. Momentami nawet za bardzo narzuca rozwiązania, ale w obecnym aktualnie w sieci i publikacjach szumie informacyjnym, trzeba być wyrazistym. Charyzmy i przekonania do własnych metod autorowi z pewnością nie brakuje. Wszystko, o czym mowa w tej książce, ma prowadzić do unikania kontuzji. A do tego niezbędna jest świadomość i zrozumienie potrzeb własnego ciała. Następny krok to zaangażowanie. Bez niego ani rusz. Wszyscy wiemy, na pewno ja, że wszystko rozbija się o detale i na nich jest zbudowane. A mnie zawsze brakowało kilkunastu minut na rozgrzewkę, rozciąganie, ekscentrykę albo schłodzenie. Po lekturze książki Gotowy do biegu co kilkadziesiąt minut podnoszę się samoczynnie z krzesła, żeby wykonać kilka skłonów, rozruszać stawy biodrowe i pobudzić krążenie w kończynach dolnych. Stosuję zasadę dwóch minut. Czym ona jest? Przeczytajcie książkę Kelly’ego Starretta, jeśli chcecie być gotowi do biegu. Ja chcę!
autor: Marcin Rosłoń