Udany debiut nowego biegu nad Bugiem.
Koronawirus nie odpuszcza, krąży po świecie i po Polsce. Pomimo zagrożenia próbujemy wracać do normalnego życia. Klub Biegacza Biała Biega wraz z firmą Time2Go zaprosiły biegaczy i chodziarzy na nową imprezę. Małą, bo tylko takie można na razie organizować, ale w pięknym miejscu. W Gnojnie nad zakolem Bugu, niedaleko Serpelic. Jest tam znany w okolicy punkt widokowy usytuowany na skarpie, na zakolu rzeki. Zapisało się kilkadziesiąt osób, w tym i ja.
Tekst: Paweł Pakuła
Zdjęcia: R.Wysocki.Foto
Wydarzenie miała nietypowy charakter bo składało się tak naprawdę z 2 biegów: klasyczny wyścig na 14 km w sobotę oraz rozpoczynający się zaraz po nim koleżeński bieg/marsz na 24 godziny – Challenge. Do tego drugiego oficjalnego startu nie było. Każdy mógł się włączyć kiedy chciał i nabiegać lub przejść tyle, ile zdoła w ciągu doby. Zabrałem z Wisznic namiot z myślą, że po biegu sobotnim zostanę do niedzieli i w niedzielę rano zrobię jeszcze długie wybieganie w ramach „czelendżu”. W domu się nie zwlokę z łóżka odpowiednio wcześnie, aby uniknąć upału. Tu – może się uda.
Dobrze jest szybko przelecieć czternastkę....
Do miejsca docelowego jadę nieco ponad godzinę. Tam, przy punkcie już stoją samochody. Jest tuż po deszczu. Schodzimy ciągnącą się w dół ścieżką, do biura zawodów. Na gałęziach już wiszą faworki znakujące trasę biegu. O – jak tędy będziemy biec, to już mi się podoba. Trailowe biegi po pagórkach, z podłożem ziemnym, błotnym, nie kamienistym – to moje ulubione. Biuro zawodów usytuowane jest poniżej w Bazie Harcerskiej ZHP. Super miejsce ma małe biegi: zadaszone, ładnie położone, z ławkami i stołami, możliwością zagotowania wody i podłączenia sprzętu elektrycznego. Tylko jakiegoś miejsca do umycia się brak. Jedynie mały kran w bocznej ścianie.
Z małym poślizgiem ustawiamy się na starcie. Czekają nas dwie pętle po 7 km. Nie znam trasy, nie wiem, co tam będzie. Forma nie za ciekawa, choć już nieco lepsza niż jeszcze 3 miesiące temu. Wyścig zaczyna się podbiegiem więc ustawiam się w środku stawki. Gorąco jest, 23 stopnie, parno, ale chłodniej niż na Biegu Radziwiłłów. Plan jest taki, aby nie szaleć na pierwszej pętli, biec w II zakresie, poznać trasę a jak coś przyciskać to na drugim okrążeniu. O ile będą siły.
Pierwszy kilometr – fajnie jest. Dużo stromych zbiegów i podbiegów. Nawet trochę technicznie. Nie za duże te podbiegi, kilka - kilkanaście metrów. Potrafią wywołać zadyszkę, a tych mniej doświadczonych co będą to chcieli za wszelką cenę podbiec – nawet „zadziabać” na pierwszym kilometrze.
Po zbiegnięciu w dół, reszta kilometrów jest prawie płaska. Polna, leśna droga, dobrze oznaczona. Biegniemy i odmierzamy kilometry, aż do „plaży” nad rzeką, gdzie spotkać można oprócz wędkarzy, także bialskich VIP-ów wypoczywających z rodziną. Zakręt, na którym dobrze widać kto za nami a kto przed i lekkim, leśnym podbiegiem zamykamy pierwsze koło.
Na drugim o dziwo, nawet przyśpieszyłem. Pomimo duchoty biegło mi się dobrze i mimowolnie podkręciłem tempo o 15 sekund na kilometrze. Wyprzedziłem kilku zawodników, w tym ostatniego ze 300 metrów przed metą. Skończyłem jako 4-ty na blisko 80 biegaczy, czas 1:03:23. Suma podbiegów z Ambita 109 metrów. Wyścig pozamiatał Jacek Chruściel z Międzyrzeca (00:54:02). Odsadził znacznie drugiego na mecie Karola Żwiruka (01:01:34) i Sławomira Marszałka (01:02:38).
.....aby potem na spokojnie zabrać się za coś długodystansowego.
Po biegu niektórzy już ruszyli na „czelendża” lecz większość odpoczywała i czekała na zakończenie. Jako, ze była to najkrótsza noc w ciągu roku, noc świętojańska, to nie zabrakło odniesień do tradycji. Był zespół ludowy, były piękne dziewczyny przebrane za „Świtezianki”, „Goplany” czy „Balladyny” (?), było puszczanie wianków, sesja fotograficzna, śpiewy nad Bugiem i wystawienie na próbę cierpliwości łowiących tuż przy nas wędkarzy. Mieliśmy zdecydowaną przewagę liczebną, więc głośno nie protestowali.
Na „nocne przy ognisku Polaków rozmowy” długo nie zostałem bo chciałem jak najwcześniej rano wstać. Postraszono mnie, że następnego dnia temperatura sięgnie 28 stopni. Rozsądnie byłoby zacząć pętelki jak najwcześniej, aby uniknąć skwaru. Wybiła 22, poszedłem „lulu” do mojego pięknego acz małego namiotu, obraźliwie nazwanego potem przez jednego z uczestników „trumną, do której się wchodzi nie od góry, tylko od przodu”.
Jakież było moje zdziwienie, gdy o 3:30 zadzwonił budzik a na dworze było jasno. Normalnie o tej porze śpię snem sprawiedliwego. Nie było wygodnie w mojej „trumnie” ze względu na twardą karimatę, więc nie ociągałem się ze wstawaniem. Nocny deszcz już przestał padać. Przy ognisku czuwał jeszcze najtwardszy imprezowicz. Toaleta, posiłek, herbata, parę zdań ze „strażnikiem biegowego ogniska” i ruszyłem na trasę. W planie było około 30 kilometrów. Tyle by mi wystarczyło na długie wybieganie.
Trasa pętli „czelendża” była inna niż biegu na 14 km, miała dystans około 5,25 km. Nie zwiedziłem jej poprzedniego dnia ale wytłumaczono mi, którędy trzeba biec. Najpierw wspinaczka pod górę w okolice punktu widokowego. Potem zbieg parowem w dół i już płaski trucht polną drogą, wzdłuż odnogi Bugu. Wędkarze czają się z wędkami, na brzegu stoi sobie łabędź. Za nim z parowu wypływa sobie źródełko, w którym można umoczyć czapkę i schłodzić głowę. Ponad łąkami unoszą się mgły. Jest magicznie. Biegnie się aż do gospodarstwa, gdzie gospodarz hoduje sobie krówki i ma na podwórku stertę gnoju. Cóż, nazwa wsi zobowiązuje. Przy posesji kręcą się dwa kundelki. Udają groźne, że niby one tu rządzą, lecz szybko dają się obłaskawić podaniem ręki i czochraniem za uchem. Kolejne, może dwa kilometry to odcinek asfaltowy, najpierw w górę, następnie w dół. Mijamy tabliczkę oznaczającą koniec województwa lubelskiego i początek mazowieckiego. We wsi Borsuki skręcamy prawo i biegniemy leśną drogą, aż do biura zawodów. Pierwsza pętla zrobiona.
Na jednym z okrążeń około 6 rano, wbiegając na skarpę usłyszałem grę na trąbce. Nie wiem, czy ktoś to grał, czy – co bardziej prawdopodobne - puszczał z jakiegoś odtwarzacza ale skądś znałem tę melodię. Skręciłem nad Bug i słuchałem. To była stara polska pieśń religijna „kiedy ranne wstają zorze” w wersji instrumentalnej. To samo gra się w podlaskiej Sokółce. Zauroczony momentem postałem chwilę, gdy muzyka się skończyła nagrodziłem brawami i poleciałem dalej.
Co pętlę zatrzymywałem się na łyk wody, herbaty, kawałek banana, zmianę koszulki. Dobrze mi się biegało, więc zamiast 30 kilometrów postanowiłem nabić dystans maratonu. Przebiegłem. 42,2 km w czasie 4 godziny i 19 minut. Zrobiłem 8 okrążeń. Na tym dystansie i na tych pętlach uzbierało się 583 metry podejść. Fajnie było. Nie czekając na zakończenie wersji 24-godzinnej pojechałem do domu. Z przygodami bo jak się okazało trasa Gnojno-Konstantynów była zablokowana przez zwalone drzewo. Musiałem objeżdżać przez Janów. Już w domu dowiedziałem się, że najbardziej wytrwali zawodnicy w 24h zrobili ponad 100 km. Gratuluję.
GLUT wyszedł bardzo dobrze. Piękne miejsce, dobra organizacja, fajne połączenie z celebracją tradycyjnych, ludowych zwyczajów. Trochę brakuje lepszego dostępu do wody ale tu się chyba nic nie poradzi. Po biegu pojechałem parę kilometrów dalej nad piaszczystą „plażę” nad Bugiem. Wykąpałem się tam w rzece, ale ostrożnie, bez pływania. Bug jest niebezpieczny, trzy metry od brzegu jest już po szyję wody. Nurt wartki. Trzeba bardzo uważać.
Liczę, że w następnym roku bieg w Gnojnie znowu się odbędzie. Są plany, aby z towarzyskiego 24h Challenge zrobić już normalny wyścig. Nie jestem pewien, czy odcinek po asfalcie będzie dobrym, a zwłaszcza bezpiecznym pomysłem, ale może być ciekawie. Są przewyższenia, urozmaicone podłoże, widoki. To z pewnością lepsze, niż wykańczające psychicznie „dymanie” przez 24h na pętli stadionu.