Redakcja KR

Dorota Szparaga i jej GSB x 2

Cały świat, 21.04.2021

Pod koniec czerwca 2020 roku oczy środowiska biegowego zwrócone były w stronę najsłynniejszego polskiego szlaku długodystansowego – Głównego Szlaku Beskidzkiego. Jednym z powodów była wyprawa Doroty Szparagi, nad którą objęliśmy patronat. Do tej pory nieznana szerzej zawodniczka specjalizująca się w długodystansowych wyprawach, przykuła uwagę tych, którzy w górach tęsknią za wolnością. Dwa razy GSB – bez suportu, nocując w namiocie. Wołosate – Ustroń – Wołosate! 25 dni i 8 godzin!

 

 

Dwa razy GSB – to mało

Z Dorotą Szparagą rozmawia Anna Warchałowska

Dorota na swoim koncie ma już kilka poważnych przedsięwzięć tj. przejście Kotliny Kłodzkiej – 250 km, pokonanie słynnego szlaku GR131 na Wyspach Kanaryjskich – 340 km, dwukrotne przejście pirenejskiego GR11 – solo i w zespole, 850 km, GR240 w hiszpańskich Górach Sierra Nevada – 300 km, i teraz 2 × GSB – 1003 km. Postanowiliśmy mocno kibicować. I nie ukrywamy, że zostaliśmy bardzo miło zaskoczeni odzewem, z jakim spotkało się całe przedsięwzięcie. Codzienne wpisy Doroty śledziły tysiące ludzi, dlatego o rozmowę do tego wydania poprosiliśmy Ania Warchałowska, która w trakcie wyprawy prowadziła profil Szparaga w sosie własnym. To w końcu m.in. dzięki jej słowom tyle osób o Dorocie usłyszało.

Ania Warchałowska: Wygląda na to, że Główny Szlak Beskidzki przeżywa w tym roku prawdziwe oblężenie. Też tego doświadczyłaś?

Dorota Szparaga: Na szlaku spotykałam bardzo wielu ludzi. Nawet w takie dni, kiedy była fatalna pogoda. Byli to zarówno normalni turyści, jak i biegacze, którzy w związku z brakiem zawodów ruszyli na Główny Szlak Beskidzki.

Ty spotkałaś kilku znajomych…

Rzeczywiście. Miałam też przyjemność spotkać m.in. Romana Ficka, który poprawił dotychczasowy rekord trasy i pokonał ją w cztery i pół dnia. Raz wyszedł specjalnie spotkać się ze mną, a drugi raz już mnie tylko mijał na szybkości, gdy leciał po swoje. Na trasie dużo się działo.

Skąd taki pomysł u Ciebie?

Pierwotnie chciałam pokonać Łuk Karpat, ale ze względu na koronawirusa musiałam szybko zmienić plany. Znaleźć inny cel – bardziej realny i przede wszystkim w Polsce. Początkowo zakładałam przejście GSB i GSS razem. Ze względów logistycznych stwierdziłam jednak, że zrobię GSB w obie strony. Poza tym na GSS jest bardzo dużo asfaltu, a ja asfaltu nie lubię.

Wracałaś tą samą drogą, więc chyba powinno być łatwiej?

Powiem tak. Po zrobieniu półmetka pierwsza myśl, którą miałam, to „pół drogi już za mną i teraz już będzie z górki”. Pogoda jednak ze złej zmieniła się na fatalną. To sprawiło, że druga część była zdecydowanie trudniejsza niż pierwsza. Dodatkowo z czasem narastał u mnie deficyt snu. Na końcówce fizycznie nawet nie byłam aż tak zmęczona, natomiast organizm domagał się większej ilości snu. Średnio dziennie spałam od czterech do pięciu godzin.

Biorąc pod uwagę czerwcową pogodę, można powiedzieć, że byłaś pierwszą kobietą, która przepłynęła GSB w obie strony. Ty wróciłaś jednak bez zmasakrowanych stóp. Jak Ci się to udało?

 

Czasem sama się zastanawiam, czy to dobre przygotowanie, czy cud. Choć wydaje mi się, że na tak długim szlaku raczej cudów nie ma. Myślę, że pomogło mi solidne przygotowanie. Długotrwałe treningi, które wykonywałam trzy dni pod rząd po siedem–dziewięć godzin.

To były treningi górskie?

Były to treningi górskie. Jeden trening udało mi się zrobić w Beskidzie Niskim, pozostałe w Górach Świętokrzyskich. To góry nieco niższe niż Beskidy. Wybierałam sobie optymalny pod względem treningowym odcinek i pokonywałam go kilkukrotnie jednego dnia.

Myślę, że moim stopom pomogło również to, jak dbałam o nie w trakcie wyjazdu. Smarowałam je sudokremem, używałam skarpetek z wełny merino i butów bez membrany. Pomimo tego, że buty cały czas były mokre to stopy miały wentylację. Wieczorem dodatkowo rolowałam je, smarowałam maścią końską, aby mogły się zregenerować. Myślę, że wszystko to sprawiło, że moje stopy wróciły w lepszej kondycji niż ja.

Te 1000 km oraz czas, który sobie założyłaś, to duże wyzwanie. Trochę już o tym wspomniałaś, ale czy mogłabyś powiedzieć, w jaki sposób i jak długo przygotowywałaś się do tej wyprawy?

Przygotowania zaczęłam we wrześniu, a te bardziej intensywne w listopadzie, czyli około dziewięciu miesięcy wcześniej. Były to treningi wydolnościowe: chodzenie po schodach, chodzenie pod górę na bieżni, bieganie. Dodatkowo włączyłam treningi ogólnorozwojowe z naciskiem na ćwiczenia na mięśnie brzucha.

Tak naprawdę finisz Twoich przygotowań to była narodowa kwarantanna. Tuż przed wyjazdem, podobnie jak my wszyscy, byłaś zamknięta w domu. Co wtedy?

Swoje treningi podzieliłabym na dwie części: do 18 marca i po 18 marca, kiedy to pozamykano lasy i siłownie. Musiałam przemodelować swój plan treningowy i dostosować go do okoliczności. Wyglądało to tak, że bieganie zastąpił stary rowerek stacjonarny wyciągnięty z piwnicy. Chodzenie po schodach mechanicznych zamieniłam na chodzenie po schodach w domu. Postawiłam na nogi – zaczęłam robić dużo treningów on-line wzmacniających nogi. Potem udało mi się wypożyczyć bieżnię, więc wstawiłam ją do garażu zamiast samochodu. Tam robiłam treningi pod górę z plecakiem. Po raz pierwszy w góry wyjechałam dopiero w maju. W weekend majowy pojechałam w Beskid Niski, a potem Góry Świętokrzyskie. Pierwotny plan zakładał, że od marca zacznę wyjeżdżać dwa razy w tygodniu w góry. Można powiedzieć, że do przejścia tego szlaku przygotowywałam się na nizinach i w dodatku w domu.

Na nizinach i w piwnicy.

Na nizinach, w piwnicy, w salonie i na balkonie. Wszystko, co mogło imitować sytuację w górach, wydawało się wtedy idealne do wykorzystania pod kątem treningu.

Dość popularne są teraz wyprawy w wersji ultralight. Ty zdecydowałaś się wziąć ze sobą namiot. Było warto?

Tak, tego bym nie zamieniła. Na pewno gdybym miała lżejszy plecak, to poruszałabym się szybciej, ale odebrałabym sobie przygodę i poczucie wolności. Mogłam się rozbić tam, gdzie chciałam. Jedyne, co mnie ograniczało, to deszcz. Czasami decydowałam się na nocleg w jakichś wiatach, miejscach bardziej osłoniętych lub przy schroniskach, żeby skorzystać z ciepłej wody. W namiocie wysypiam się dużo lepiej niż w schronisku. Cywilizacja mnie rozleniwia.

Finalnie z plecakiem o jakiej wadze szłaś? Zakładałaś, że będzie to 8 kg.

Gdy wyjeżdżałam, waga wyjściowa wynosiła 8,7 kg. Myślę, że na trasie dochodziło do 9,5 kg, gdy brałam dodatkową wodę lub porcję jedzenia. Waga 9 kg w plecaku z dobrym pasem biodrowym jest akceptowalna.

Wiem też, że miałaś bardzo mocno przemyślany plan żywieniowy na ten wyjazd. Nie tylko pod względem wartości odżywczych, lecz także całej logistyki.

Tak, jeżeli chodzi o kwestię żywieniową, to przygotowałam ją bardzo dobrze. Żywienie na trasie konsultowałam z Martą Naczyk, która ma ogromną wiedzę teoretyczną i praktyczną. Wiedziałam, że będę narażona na bardzo długi wysiłek i jeżeli nie zapewnię organizmowi odpowiedniego odżywienia, to nie uda mi się osiągnąć mojego celu. Same treningi to za mało. Zdecydowałam się na powysyłanie na trasę depozytów żywieniowych. Było ich dziewięć, każdy zawierał pakiet na dwa dni. Wysyłałam je do agroturystyk, schronisk, osób prywatnych i jeden do kościoła. W związku z pogodą bardzo szybko się wychładzałam, więc musiałam więcej jeść, dlatego czasem dożywiałam się w schroniskach. Bazowałam jednak na tym, co miałam w depozytach, i to był strzał w dziesiątkę. Nie musiałam dźwigać, miałam zbilansowane i pewne jedzenie.

Jest takie pytanie, znam je ze swojego doświadczenia, które często słyszy samotnie podróżująca kobieta: nie boisz się sama?

Nie, już nie. To jest kwestia oswojenia. Pierwsze moje samotne wyjazdy w góry to weekendówki w Tatrach, potem w inne góry. Wtedy jeszcze nie nocowałam w namiocie. Na nocleg schodziłam na kwaterę. Pierwsza samotna wyprawa długodystansowa z namiotem to były Pireneje. Na początku czułam lekki dyskomfort, co szybko minęło. Jeżeli chodzi o Główny Szlak Beskidzki, to czułam się komfortowo w tych warunkach, idąc sama. Przez to, że idę sama i wiem, że mogę liczyć tylko na siebie, bardziej dbam o swoje bezpieczeństwo. Mam przygotowane scenariusze na wypadek różnych losowych sytuacji. Wzięłam ze sobą również urządzenie, dzięki któremu bliskie osoby i chłopaki z Kingrunnera mogli mnie śledzić na bieżąco. Jeżeli chodzi o samotne nocowanie pod namiotem, to mniej się boję zwierząt w lesie niż nocowania między ludźmi.

Miałaś na trasie jakiś większy kryzys? Taki moment, gdy zastanawiałaś się: co ja tutaj robię?

Nie, takiego większego kryzysu nie miałam. Chyba około ósmego dnia miałam kryzys związany z tym, że się nie mieszczę w czasie. Potem już wrzuciłam na luz. Miałam na pewno jakieś takie słabsze chwile. Danego dnia gorzej mi się szło, miałam gorszy nastrój. Jednak takiego kryzysu, że rzucam to wszystko i wracam do domu, to nie. Wiedziałam, że albo to zrobię teraz, albo… Wiedziałam, że za rok tutaj nie wrócę. Za rok chcę zrobić coś innego.

Zakładałaś, że pokonasz tę trasę bez wsparcia. Mówię to z lekkim przymrużeniem oka, bo chyba nie do końca Ci się to udało?

Planowałam bez wsparcia i teoretycznie mi się to udało. Miałam jednak bardzo dużo osób, które mnie wspierały, pojawiały się na trasie. Były to osoby, które śledziły moją relację na fanpage’u i po prostu dołączały do mnie na trasie. Było to dla mnie ogromne zaskoczenie, że ktoś tak bezinteresownie wychodzi, poświęca swój czas, idzie ze mną kawałek, przynosi mi jedzenie, pomaga w dosuszeniu rzeczy lub donosi mi suche. Taki rodzaj wsparcia dopuszczałam od początku, tak samo jak to, że ktoś ze mną szedł lub podbiegał kawałek. W tego typu wyprawach fajne jest to, że możemy je organizować na swoich warunkach. W końcu robimy to dla frajdy.

Powiedzmy o tym głośno: Ty rozbierałaś ludzi na szlaku…

Rozebrałam jednego kolegę. Nie dość, że wyszedł mi naprzeciw z kawą, herbatą i świeżo upieczonym ciastem, to jeszcze został pozbawiony koszulki. Ja już nie miałam nic suchego, a jego koszulka była idealna. Pierwsza rzecz, gdy go zobaczyłam, to było podziękowanie za kawę i herbatę, a druga to pytanie: „co masz na sobie?”. W życiu w innej sytuacji nie pozwoliłabym sobie na taką bezpośredniość. (śmiech)

Ta strona, o której wspominasz, to Twój fanpage Szparaga we własnym sosie, który tak naprawdę ruszył chwilę przed tym, jak Ty ruszyłaś w trasę. Bardzo szybko razem z Tobą zaczęła iść spora grupa ludzi. Czy spodziewałaś się takiego odzewu?

Absolutnie nie. Tę stronę uruchamiałam na ostatnią chwilę. Niesamowite było dla mnie to, że tak naprawdę od pierwszego dnia spotykałam osoby, które mnie rozpoznawały i wiedziały co tutaj robię. To było dla mnie bardzo duże zaskoczenie. Potem codziennie spotykałam dwie–trzy osoby, które wiedziały kim jestem.

Nawet na jednej z przełęczy, gdy pytałaś o drogę funkcjonariuszy służby celnej, to pani Cię rozpoznała?

Gdy przechodziłam przez przełęcz Glinne, było już dość późno i nie chciałam tracić cennego czasu na szukanie szlaku. Poszłam na łatwiznę. Podeszłam do samochodu służby celnej i zapytałam. Wywiązała się krótka rozmowa o tym, gdzie ja będę spała, dokąd idę. W trakcie rozmowy wyszło, że pani mnie rozpoznała i kojarzy moją stronę. Było to bardzo miłe i zaskakujące równocześnie.

Wiele osób w komentarzach pisało o tym, że niesamowita jest ta solidarność ludzi gór i pomoc tych wszystkich, którzy wyszli Ci naprzeciw.

Powiem szczerze, że z taką życzliwością i bezinteresownością jeszcze się w życiu nie spotkałam. Dla mnie było to superdoświadczenie, te wszystkie spotkania. To nawet nie chodziło o to, że ktoś mi coś daje, ale obecność tych ludzi. To było najfajniejsze i podbudowuje wiarę w ludzi. Żyjemy w takim pośpiechu, a są osoby, które wykrawają kawałek czasu ze swojego życia i są go w stanie poświęcić dla nieznanej osoby. Wyobraź sobie, że przygotowujesz się do czegoś z jakiejś książki, zrealizowanie tego czegoś jest twoim marzeniem, zaczynasz je spełniać i nagle spotykasz autora tej książki, który czeka na ciebie z gorącą kawą, gdzieś po drodze. Tak miałam z autorem najlepszego wg mnie przewodnika po GSB autorstwa Leszka Piekło. To są bardzo wzruszające chwile. Albo jak ta, gdy na półmetku w Ustroniu czeka na mnie też wcześniej mi nieznany Artur Kulesza, bo chłopcy z ULTRA poprosili go, by przywitał mnie w trzech żołnierskich słowach, odwrócił na pięcie i pognał w drugą stronę, bym przypadkiem się nie rozmyśliła. (śmiech)

Poszłaś do Ustronia, wróciłaś, doszłaś do upragnionej kropki w Wołosatem i co dalej? Co się wtedy czuje?

Pustkę. Większą radość czułam na półmetku w Ustroniu. Tam czułam niesamowitą moc, siłę i radość. Na końcówce chciałam jak najszybciej skończyć ten szlak. Wiedziałam, że jestem w niedoczasie, że kończy mi się urlop, że następnego dnia muszę już być w pracy. Z drugiej strony, gdy skończyłam, to nie czułam takiej radości, jaką mi się wydawało, że powinnam czuć. Tylko pustkę, że to już koniec. I co dalej? Nie muszę już dalej iść, rozbijać namiotu. Dziwne… Nawet teraz, już w domu mam takie uczucie, że chciałabym tam wrócić, na szlak.

Obejrzyj zapis naszej rozmowy z Dorotą tuż po pokonaniu GSBx2 - gdzie Dorota odpowiada na masę pytań, dotyczących całego wyzwania!

Na zakończenie miałaś dość komiczną sytuację, kiedy musiałaś gonić turystów, żeby Ci zrobili pamiątkowe zdjęcie?

Gdy doszłam na Przełęcz pod Tarnicą, to stamtąd większość trasy biegłam, bo tego dnia spotkałam dużo więcej osób, które mnie rozpoznały, i złapałam opóźnienie. Na ostatniej prostej rzeczywiście goniłam turystów, żeby mi nie odjechali. Chciałam ich prosić o zrobienie zdjęcia. Końcówka to, można powiedzieć, był taki sprint. Tego dnia zrobiłam ponad 40 km, a na koniec jeszcze takie tempo, bo okazało się, że nie byli to niedzielni turyści, tylko osoby zaprawione w górskich wędrówkach i tempo miały zacne. Trochę tak jak na długim biegu. Zrobisz 80 czy 100 km, a końcówkę i tak idziesz w trupa.

Podwójne GSB już za Tobą. Zadam Ci pytanie, które nurtuje pewnie wiele osób. Co dalej?

Właśnie obmyślam trasę w Pirenejach. Na pewno będzie prowadziła od Morza Śródziemnego do Atlantyku lub odwrotnie. Nie będzie to najkrótsza możliwa trasa, ale wykorzystam sieć szlaków i chcę zrobić ok. 1500 km, uwzględniając najważniejsze szczyty. A za dwa lata planuję Łuk Karpat. Zdecydowałam się przesunąć go jeszcze o rok. Przyjemności trzeba sobie dawkować. Nie mogę od razu zrobić wszystkiego, bo wtedy będzie nudno. Też prozaiczna rzecz to kwestia urlopu.

Czyli na kolejne dwa lata masz już plany urlopowe.

W międzyczasie na pewno wymyślę jeszcze coś krótszego, ale jeżeli chodzi o takie dłuższe wyprawy to Pireneje i Łuk Karpat. Wiesz jak to jest, pomysłów nie brakuje, brakuje tylko czasu na ich realizację.