Redakcja KR

Do dwóch razy sztuka

Cisna, 30.05.2018

Piotr Huzior i Piotr Biernawski zwyciężają w Biegu Rzeźnika 2017

Start naszej drużyny ATTIQ Fake Runners w tegorocznym Rzeźniku był mocno spontaniczny. Co prawda pomysł ponownego rozprawienia się z tą trasą krążył nam po głowach, ale nie robiliśmy niczego specjalnego w kierunku realizacji jakiegoś planu. Wszystko się zmieniło, kiedy Jarek Domałacny, właściciel firmy ATTIQ ‒ partnera technicznego Biegu Rzeźnika, oświadczył, że mamy miejsce na liście startowej. Dopiero wtedy zaczęliśmy trenować konkretnie pod ten bieg. Kluczowe dla naszych przygotowań było to, że mieliśmy o 100% więcej doświadczenia niż rok wcześniej. To bardzo ważne, bo na Rzeźniku w 2016 r. popełniliśmy masę błędów – nie biegaliśmy zbyt często takich dystansów i nie wiedzieliśmy, jak zachowają się nasze organizmy. Za mało jedliśmy i piliśmy, moje ciało strajkowało od samego startu, a na domiar złego wykończyło nas szarpane tempo w końcówce wyścigu, kiedy ścigaliśmy się z parą Kamil i Ilya.

 

Piotr Biernawski: Doświadczenie z zeszłego roku to już połowa sukcesu. Fizycznie czuliśmy się dobrze, do tego znamy się jak łyse konie i myślę, że tu mamy przewagę nad każdą inną parą startującą w Rzeźniku. No, może poza Magdą i Pawłem. Biegamy i rozumiemy się w zasadzie bez słów, wiemy, jakie są nasze mocne i słabsze strony. Jeden pilnuje trasy, daje komendy do jedzenia i nie wypuszcza drugiego zbyt daleko do przodu. Szczególnie że Piter jest lekko przygłuchy i może mnie nie usłyszeć w ważnym momencie, np. kiedy opowiadam dowcip o babie z żabą na głowie u lekarza.

Piotr Huzior: Wiedzieliśmy, że od początku musimy przypilnować jedzenia i picia na trasie oraz nie szarpać tempa, tylko równo biec swoje. Piotrek co jakiś czas przypominał mi: pij, zjedz żel, weź magnez, a ja robiłem, co mówił. A dowcip o babie z żabą na głowie opowiedział mi chyba ze 20 razy.

Zdjęcie: Jacek Deneka / Bieg Rzeźnika

W blokach

PB: Może to źle zabrzmi, ale plan był taki, że albo wygrywamy, albo schodzimy z trasy. Nie zaglądaliśmy na listy startowe, wiedzieliśmy tylko, że będzie piekielnie mocny w tym roku Rafał Klecha. Nie sprawdzaliśmy też prognoz pogody ani nowej trasy, generalnie luz blues. Wielką pomocą służył nam Jarek, który ogarnął nam logistykę – przejazdy, noclegi – dzięki czemu poczuliśmy się niemal jak zawodowcy. Dzień przed startem w większości spędziliśmy na orliku w Cisnej, ale nogi domagały się odpoczynku, więc w końcu pojechaliśmy do hotelu poleżeć brzuchami do góry. Wieczorem zaczęło padać, co skwitowaliśmy optymistycznie: „trochę siąpi”. Piter vel Helga większość czasu przespał, a ja oglądałem jeden z pięciu dostępnych programów telewizyjnych i przedstartowo się „odmóżdżałem”. O 1 w nocy pakowanie, śniadaniokolacja, krótka wizyta na dansingu na parterze hotelu. Było tak fajnie, że pojawił się nawet pomysł, żeby zostać zamiast ganiać po lesie w ciemnościach. Nie chcąc jednak sprawić przykrości Jarkowi, w końcu ruszyliśmy do Cisnej. W autobusie do Komańczy luźna gadka szmatka świadcząca o poczuciu luzu, banan w paszczę i na start. W żołądku spokój, czyli już 1:0 w stosunku do roku ubiegłego.

PH: O godz. 19 dzień przed biegiem zaczęło padać i lało przez kilka godzin. Nie było więc innej opcji sprzętowej niż buty Salming Elements. Nasze motto na bieg? Zwycięstwo albo nic!

Zdjęcie: Piotr Dymus / Bieg Rzeźnika

Forestów dwóch

PB: Pod bramę z napisem „start” trafiamy z lekkim zapasem, a nie jak rok temu na sekundy przed wystrzałem. Jest fajna atmosfera, pełno uśmiechniętych twarzy, ktoś sobie strzela selfie z Robertem. Nasi najlepsi fotografowie trzaskają foty, Helga dumnie pręży pierś, w końcu Mirek strzela z armaty i poooooszli! Lekki podbieg i Piter wyrywa do przodu. Myślę sobie: „za szybko”. Ale z drugiej strony lubię zaraz po starcie wkręcić się na wyższe obroty, a potem zluzować – w ten sposób człowiek się odmula i lepiej się potem biegnie. Na lekkim zbiegu już jesteśmy z przodu i robi się maluteńka przewaga. Pytam Pitera o tętno, boję się, że będzie 150+, ale jest 130. No to bomba! Lecimy, rozmawiając na męskie tematy. W lesie jest ciemno jak na lotnisku w Radomiu, ale ma to swój urok – jakiś pierwotny instynkt się włącza. Biegniemy równo, bez przygód, może poza moim rekordowo szybkim pozbyciem się nadprogramowego kilograma. Za Żebrakiem strzela do nas laserem Jacek, klimat jak w Rambo (co najmniej IV). Ale gdzie ten zbieg do Cisnej? Liczyliśmy, że będzie kilka kilometrów luźnej nóżki w dół, a tu prawie 30 km i cały czas bardziej w górę niż w dół. Ale w końcu jest zbieg, potem płaski asfalt, a za nami nikogo. Helga podkręca, ale cały czas go temperuję – takie pozornie łatwe i szybkie fragmenty lubią się mścić. Wbiegamy na stadion, bierzemy od Jarka plecaki i z mostku trafiamy w błotną, leśną przecinkę. Tutaj było śmiesznie, nawet nasze salmingi nie trzymały. Pan z siekierą i łopatą mówi, że właśnie przygotowuje stopnie. Wyobrażacie sobie, stopnie w błocie?! W pewnym momencie jadę na nogach w stylu alpejskim kilka metrów, dając pokaz stabilizacji, a jednocześnie macham rękami jak nielot, że aż banan mi wypada w chaszcze. Lecę za nim – kobietom i jedzeniu nie przepuszczam nigdy! Tymczasem przygłuchy Helga stoi w strumieniu, zupełnie nieświadomy dantejskich scen rozgrywających się za nim i z rozdziawioną gębą zastanawia się, gdzie się podziewałem. Do Smereka lecimy równo – ja tradycyjnie przeżywam mały kryzys na 40. kilometrze, ale i tak na przepaku mamy czas o 7 czy 8 min lepszy niż rok temu. Wtedy zaczęło się nasze ściganie. Dotarło do nas, że mamy szansę wygrać Rzeźnika, najbardziej rozpoznawalny bieg górski w Polsce!

PH: Na starcie jak na starcie, ciśnienie rośnie, każdy chce być z przodu, troszkę przepychanek, ostatnie słowa Mirka, żeby na siebie uważać i takie tam. Chwilę później odliczanie, strzał i poszli! Ja nie kalkulowałem, chciałem być z przodu, żeby się nikt pod nogami nie plątał, więc narzuciłem solidne tempo i po kilku kilometrach zrobiła się mała dziura między nami, a resztą stawki. Biernat się wystraszył, że za mocno lecimy, że to dopiero początek, że może trzeba zwolnić, ale ja zerknąłem na zegarek i mówię: tętno 130, luzik. A rywale? Jak zostają, to już nie nasza sprawa. Piter miał wgranego tracka i co jakiś czas krzyczał: „jest dobrze, za chwilę zbieg!”. I jak tylko to usłyszałem, zaraz zaczynał się podbieg... Pod górę staraliśmy się iść mocno, a na zbiegach tak, żeby nie było wywrotek. Lecimy dalej, przypominając sobie poprzedni rok: tutaj nas doganiali, na tym zbiegu wyprzedziło nas kilka par, tu zamulałem itd. Tym razem nikogo nie było przed nami i to nam się podobało!

Zdjęcie: Piotr Dymus / Bieg Rzeźnika

PB: W bufecie spędzamy trochę więcej czasu niż potrzeba – zjadamy ciastka, jeszcze więcej ciastków, pijemy colę. Wymieniamy wszystkie płyny, sprawdzamy luzy w zawieszeniu. Wybiegamy przy dużym dopingu, skręt na Paportną, dopiero tutaj słyszymy, że kolejny zespół wbiegł na punkt. Dajemy gazu, tzn. idziemy, ale to jest naprawdę solidne chodzenie, czujemy się w tym elemencie bardzo mocni. W ogóle czujemy się dobrze – nie ma braków w organizmach, w zasadzie nic nie boli. Oprócz stóp. Piter do swoich butów włożył żelowe wkładki, za to ja już czułem kamienie. Musiałem uważać, bo zbita stopa mogła nas pogrążyć. W pewnym momencie zagapiłem się i na lekkim zbiegu potknąłem o korzeń – kadencja na chwilę wystrzeliła pod niebiosa, a ja już prawie czułem błoto w nosie i oczach. Jakimś cudem korpus nie wyprzedził reszty i nie padłem – jak mawia Helga – „mordą na pysk”. Na otwartych przestrzeniach jest bosko – mgła, wiatr miota trawami na lewo i prawo – uwielbiam to!

PH: Na drugim bufecie spędziliśmy sporo czasu na obżarstwie i piciu, czyli zupełnie inaczej niż w zeszłym roku. Chwilę po naszym wyjściu ze Smereka dobiegają kolejni, oceniamy naszą przewagę na jakieś 5‒6 min. Wiem, że to dopiero 50. kilometr, ale niesie mnie jak nigdy wcześniej. Pomyślałem, że nie możemy zmarnować takiej szansy, musimy tylko biec i nie dać się dogonić!

PB: Na mijance na Okrągliku znowu doping, tym razem od innych zawodników, Jacek nawet już nas mianował zwycięzcami. My jednak ciągle się pilnujemy, tylko spokojnie, żadnych szaleństw. Na punkcie w Roztokach dwa razy walę łbem w rurki zbyt niskiego namiotu i ruszamy na ostatnią (i chyba najgorszą) wyrypę na trasie – Rosocha i Hyrlata. O mamusiu, jaki to był wycisk! Helga już trochę osłabł, przez chwilę go nawet pcham, ale tylko na żarty. Przebiegamy przez pole borówkowe, taki trochę runmageddon – zbieg jest megaśliski i megastromy. Rzucam trochę mięsem po lesie. Kamil Leśniak lubi sobie popłakać, a ja w takich momentach lubię porzucać sobie mięchem. Zbiegamy na asfalt i ostatni podbieg. Jakiś nieświadomy sytuacji jegomość podaje nam, że mamy tylko 3 min przewagi nad następną drużyną. Trochę nam gula skoczyła. Została jedna sztajcha – stroma z masą miękkiego błota, które zasysa buty i którego nijak nie da się ominąć. Oglądamy się za siebie, myśląc, że zza zakrętu w każdej chwili mogą się wyłonić rywale. Ale się nie pojawiają. Za to my mylimy trasę – strzałka ewidentnie pokazuje zbieg leśną drogą w lewo, track prowadzi prosto przez las i dopiero zbieg. Konsultujemy – czy lepiej po tracku i czerwonym szlaku, czy ryzykować za strzałką? Ryzykowanie od razu odpada, więc po cofnięciu się o 200 m wracamy na trasę. W pewnym momencie zobaczyłem Mikiego i wtedy już wiedziałem dwie rzeczy – że biegniemy dobrze, i że wygraliśmy ten bieg. Helga dostał skrzydeł, a mi wzruszenie odebrało mowę. Obok nas biegną chłopaki z kamerkami, ze stadionu słychać doping – niech ta chwila trwa wieczność! Jeszcze tylko przecinka – bez stopni, za to tak samo śliska jak rano, mostek i jesteśmy na mecie. Ja jestem w jakimś innym wymiarze, a Piter – w swoim żywiole. Wywiady, zdjęcia, zimne piwo, gorące kobiety. Mamy to! Zrobiliśmy coś, co jeszcze rok temu było w sferze marzeń. Dwaj czterdziestolatkowie z miasta hokeja. To dla nas sportowy sukces życia, Święty Graal, który teraz stoi na szafce obok telewizora.

Zdjęcie: Jacek Deneka / Bieg Rzeźnika

PH: Ostatnie kilometry to straszna mordęga. Kto to, do ciężkiej cholery, wymyślił?! Takie podejście na sam koniec? Ale to nie był koniec... Idziemy i idziemy, a końca nie widać! Po raz kolejny Piter oznajmia, że już za chwilę zbieg, a przed oczami ukazuje mi się kolejna ściana płaczu. Na dodatek błotnista klejąca maź nie ułatwia poruszania się, tempo siada drastycznie. Piter pomaga mi na stromych fragmentach, a ja myślę tylko o tym, żeby nikt się nie wyłonił zza zakrętu. Bo już nie mam z czego „poprawić”. W końcu docieramy do szczytu i bez zastanowienia skręcamy w lewo, lecimy chwilę, gdy nagle Piter krzyczy: „Kurwindzioł, jesteśmy poza szlakiem!”. A niech to szlag trafi, ja już nie wracam na górę, nie mam siły! Ale to tylko 200 m, może mniej, resztką sił wdrapujemy się na górę, po czym czerwonym szlakiem zaczynamy ostatni zbieg do szczęścia. Dobiegamy do chłopaków, którzy czekają na pierwszą parę i biegną z nami, cały czas nas filmując i dopingując. To było NIESAMOWITE UCZUCIE! Nigdy wcześniej tak się nie czułem. W głowie mam tylko jedno: wygraliśmy Bieg Rzeźnika! To jest coś innego niż reszta biegów, to jest Rzeźnik!

Nie mówiłem tego Piotrkowi przed startem, ale teraz powiem szczerze. Dedykowałem ten bieg mojemu Tacie, który jest ciężko chory. Bardzo chciałem zdobyć tę statuetkę, żeby móc wrócić i powiedzieć: „Tato, to dla ciebie. Żebyś walczył, tak jak ja walczyłem, i żebyś zwyciężył, tak jak ja zwyciężyłem”. Jestem bardzo szczęśliwy, że nam się udało. Zrobiliśmy to! Dopiero teraz mogę o sobie powiedzieć „biegacz”.

Zdjęcie: Jcek Deneka / Bieg Rzeźnika

Suma wszystkich strachów

Na biegu zjedliśmy po ok. osiem żeli Powerbar i High-5 (bardzo, bardzo dobra rzecz!). Wypiliśmy po ok. pięć‒sześć półlitrowych bidonów izotoniku plus po ok. litrze coli na głowę. Do tego po pięć shotów magnezowych. Dodatkowo suplementowaliśmy co ok. godzinę Hydrosalt od Ale. Nie mieliśmy zjazdów energetycznych, a co ważniejsze, ominęły nas skurcze. Opowiedzieliśmy po ok. dziesięć dowcipów na głowę. Nie mieliśmy wywrotki. Trasa? Bardzo trudna. Tylko na ostatnich 12 km było ok. 1000 m przewyższenia (a na całej trasie – 4200). Nasz start ocieniamy dobrze – wykonaliśmy po prostu kawał solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty. A ptaszki ćwierkają o połoninach za rok, więc kto wie, może jeszcze pojawimy się w Bieszczadach...

Tekst ukazał się w magazynie ULTRA#12

Zdjęcie główne: Jacek Deneka UltraLovers / Bieg Rzeźnika