KR: Przemku, gratulacje z powodu ukończenia długiej trasy BUT. Jak mówią, do trzech razy sztuka. Opowiesz nam o Twoich przygodach z tym dystansem?
PD: W zasadzie to do czterech razy [śmiech]. Pierwsza edycja to było 220 km w formule zawodów ze standardowym wsparciem ‒ oznaczona trasa, punkty żywieniowe. Wtedy też poległem. Odezwało się złamanie piątej kości śródstopia; zszedłem po 175 km, po kilku godzinach na tabletkach przeciwbólowych. Za dużo ich miałem ‒ potem przez dwa miesiące leczyłem nogę.
W kolejnych dwóch edycjach, już w formule self-supported, w sumie oba te starty „przespałem”. W 2014 r. na drugą noc zostałem sam ‒ zaliczyłem majaki, zgubienie trasy, gdy umysł wchodził na autopilota, raz zbudziłem się w środku lasu po ciosie w twarz od niskiej gałęzi. Udało się wrócić na szlak i dojść do schroniska... Tam wszedłem, usiadłem, wyjąłem telefon, żeby nastawić budzik.... i z tym telefonem w ręku zbudziłem się po jakichś pięciu godzinach. Potem jeszcze goniłem limit, ale nie dogoniłem ‒ wycofałem się na ok. 150 km, przed Babią Górą (trasa szła odwrotnie niż w 2015 i 2016 ‒ najpierw mała pętla 36 km przez Ostre i Salmopol, potem duża 220 km).
A co się działo rok później, w 2015? Była jakaś różnica, a jak tak, to jaka?
W 2015 r. dla odmiany na drugą noc zostałem sam. Przetrwałem ją, ale po nocy, za Baranią Górą miałem doła, w schronisku Przysłop spędziłem trzy godziny, akurat pech chciał, że wtedy telefon mi zgubił zasięg ‒ nadarzyła się więc niepowtarzalna okazja, żeby telefonicznie poznali się moja żona i mama z organizatorami, gdy zaniepokojone zaczęły prowadzić śledztwo, co się ze mną dzieje J Po tym wypoczynku niestety też ciasno z czasem się zrobiło. Goniłem, ale nie dogoniłem, skończyłem przygodę na Klimczoku, czyli ok. 225. kilometra, zszedłem do Szczyrku prosto i wyszło jakieś 230 km...
Czym się ten różnił? Na pewno więcej mam w nogach o jeden sezon. No i doświadczenie dwóch poprzednich startów. Ale chyba przede wszystkim tym, że to była już n-ta próba i kolejny raz nie chciałem zawalić. Pomagał w tym SMS-owy i duchowy doping dużej rzeszy znajomych, którzy wiedzieli o moim spacerze po Beskidach…
Jaką nauczkę wyniosłeś z poprzednich startów, że za czwartym razem się udało?
Nie spędzać drugiej nocy samemu ‒ dla mnie jest ona krytyczna, jeśli chodzi o majaki, zasypianie w ruchu. Dlatego goniłem kolegów Romana Trzcielińskiego i Eugeniusza Bernackiego ‒ i dogoniłem, większość drugiej nocy pokonaliśmy razem. To bardzo mi pomogło, i jeszcze raz im dziękuję!
Nie zaczynać za wolno ‒ czy się pobiegnie pierwsze 100 km w 12 min/km, czy 11 min/km, to się i tak nie spali ‒ a wypracowany zapas daje jednak ogromny komfort psychiczny przy tak długim biegu. Skorzystać z możliwości dłuższego odpoczynku, jeśli będzie taka krytyczna potrzeba.
Z góry przyjąć założenie, że tempo będzie spadało z czasem. Podzieliłem całość na trzy fazy (Bartek Karabin, dzięki! To po lekturze Twojego opisu zeszłorocznych zmagań!).
Nie próbować spać bez „wsparcia w obudzeniu”, a jak już, to budzik nastawić na stojąco ‒ tej rady nie wykorzystałem, bo tym razem nie spałem ani sekundy przez cały bieg (nie licząc nielicznych epizodów spania w biegu).
260 km na raz to dużo, nawet niektórym ultrasom się to w głowie nie mieści. Dlaczego Tobie się mieści?
Generalnie we wszystkim co w życiu robię, jestem zdecydowanie bardziej długodystansowcem niż sprinterem. Więc jakoś tak naturalnie w miarę postępu „kariery” zwiększałem dystans. Zaczynałem w górach od Maratonu Karkonoskiego (I edycja w 2009) i przez kilka lat startowałem tylko tam. Potem przyszedł czas na pierwszą setkę w 2012 (Bieg 7 Dolin w Krynicy), w tym samym roku coś trochę dłuższego (Prazska Stovka ‒ czyli de facto bliżej 130 km). W 2013 zaatakowałem 200+, ale kilka lat zajęło mi doprowadzenie do szczęśliwego zakończenia...
Także, krótko mówiąc, mieści się, jak się dochodzi do tego małymi krokami. I jak czuje się taką potrzebę wewnętrzną ‒ ja w sumie nie wiem dlaczego, ale czuję...
Jak wygląda Twój plan na taki dystans? Czy śpisz na przepakach, co jesz?
W kwestii snu założenie było takie, że pierwszą noc spędzamy bez snu, bo jesteśmy (Jarek Gil i ja ‒ mieliśmy biec razem cały dystans, ale Jarek zrezygnował w Markowych Szczawinach z powodu kontuzji) wyspani. Przed drugą nocą prewencyjna drzemka 15 min, na zmianę z wzajemnym budzeniem. A potem ‒ krótkie 15-minutowe drzemki, jak będzie potrzeba.
Wyszło inaczej. Pierwsza noc, wspólna z Jarkiem ‒ bez snu; druga, z Romanem i Gienkiem ‒ bez snu, bo chłopaki są twardzi i w czasie takich krótkich biegów nie sypiają. A trzeciej nocy tak mnie napieprzały stopy od spodu, od masażu beskidzkimi kamieniami, że umysł nie miał możliwości skupienia się na śnie i zmęczeniu ‒ musiał całą uwagę poświęcać na walkę z bólem.
A jak wygląda Twoja strategia dotycząca jedzenia?
Kieruję się dwoma głównymi zasadami. Pierwsza z nich to: im dłuższy bieg, tym normalniejsze jedzenie. Druga brzmi: chemia (żele, izo, batony energetyczne) to szajs, który koncerny nam wpychają do gardeł przy pomocy działów marketingu mówiących, że bez tego to się biegać nie da [śmiech].
Żele jem na krótkich biegach (jeden w czasie półmaratonu, dwa‒trzy w trakcie maratonu). Podczas BUT260 miałem ze sobą dwa żele jako żelazną rezerwę, ale doniosłem je do mety.
Zatem co jadłeś?
To co niosłem sam na różnych etapach ‒ kanapki z masłem i serem; bułki i kabanosy; „zwykłe” batony ‒ marsy, prince polo i moje dwie specjalności: śliwki w czekoladzie i galaretki w cukrze (to ostatnie to według mnie niezły substytut żeli). W schroniskach jadłem to, co w miarę szybko dają [śmiech] ‒ chyba trzy razy pomidorówka z makaronem, barszcz czerwony z ziemniakami, schabowy z ziemniakami.
Picie ‒ niestety jestem uczulony na miód, więc piję trochę izotoniku ‒ na BUT260 biorę paczkę tabletek isostar i co jakiś czas rozpuszczam w wodzie w bidonach (mam dwa po 0,7 l po bokach w plecaku). Na długie, nocne odcinki ‒ 1-1,5 l wody do bukłaka. I rozpusta ‒ na BUT260 noszę ze sobą półlitrowy termos z gorącą herbatą na noc (w dzień pusty). A w zależności od odcinka i pory, dorzucałem jeszcze do plecaka butelkę wody i/lub coli 0,5 l.
A dodasz parę słów na temat ubrania i przygotowania technicznego?
Z doświadczeń zeszłorocznych (i chyba 2014, kiedy mnie solidnie przetelepało z zimna) w kwestii ubrań chciałem wziąć cztery warstwy, ale w końcu, ze względu na temperaturę w czwartek startowy i prognozy, wziąłem trzy, i dobrze. Kurtki użyłem raz (na Babiej), drugiej warstwy na spód chyba też tylko w czasie pierwszej nocy. Podobnie długie spodnie.
Zabrałem ze sobą tylko jedną parę skarpet na zmianę. Za to robiłem spa dla stóp co jakiś czas ‒ smarowanie wazeliną (szkoła pruszkowska, szkoła wołomińska używa sudokremu). Rzadziej niż się spodziewałem ‒ dzięki pięknej pogodzie, było tak ciepło, że rano nawet rosy nie było.
Sprzęt przed takim biegiem musi być sprawdzony, to oczywista oczywistość. Najlepiej najpierw na treningach, potem w krótszych startach (typu 100 km). I to nie tylko plecak czy kijki ‒ skarpetki też! - Sam przed Rzeźnikiem kupiłem sobie wypasione skarpety. Faktycznie do 50‒60 km rewelacja! Ponieważ jednak były grube, to gdy namokły, trzymały wilgoć. Pod koniec Rzeźnika było to ciężkie do wytrzymania, kalafiory itd. Na BUT260 sprawdziły mi się po raz drugi cienkie skarpetki, nawet jak namokną, to szybko schną.
Jak przygotowujesz się do pokonania 260 km?
Jakichś bardzo specyficznych treningów pod BUT260 nie robiłem. Zafundowałem sobie kilka dłuższych startów w sezonie: TUT zimowy, Rzeźnik, Ultra147 (nie skończyłem, wycofałem się po 100 km ‒ za płasko i nogi nie wytrzymały), 130 km na DFBG, Maraton Karkonoski, Iron Run w Krynicy. A poza tym dużo biegania ‒ utrzymywałem średnią w 2016 circa 80 km tygodniowo, trochę więcej niż rok wcześniej (70 km w tygodniu), z maksymalnymi przebiegami sięgającymi 140 km.
Biegania z plecakiem nie trenowałem, biegałem długie wybiegania z niewielkimi obciążeniami w rękach (0,5‒1 kg). Kilka tygodni urlopu spędziłem z Rodziną w górach ‒ bez tego byłoby ciężko.
I jeszcze jeden ważny element ‒ bieganie w warszawskich wieżowcach po schodach (InterContinental, PKiN, Marriott). Dzięki facebookowej grupie „Biegamy po Schodach” ‒ przy okazji dziękuję organizatorom za tę możliwość, to idealne uzupełnienie cyklu treningowego na warszawskich nizinach .
O czym myślisz w trakcie takiego biegu? Cały czas jesteś skoncentrowany na tym, co robisz czy nie do końca? No i czy miewasz halucynacje?
Halucynacje ‒ jasne, po to biegam! [śmiech] A tak poważnie ‒ niestety tak, zwłaszcza druga noc jest krytyczna. Odczuwa się już silne zmęczenie, ale jeszcze nie ma bólu i euforii, które zajęłyby umysł.
Staram się być skoncentrowany, ale oczywiście momenty myślenia o niebieskich migdałach są, zwykle wtedy gubię trasę [śmiech]. Dlatego staram się być skupiony i raczej myśleć o kolejnych etapach trasy, jedzeniu niż o np. pracy.
Uprawiałeś kiedyś jakąś dyscyplinę zawodowo? Skąd ta pasja do tak długich biegów?
Zawodowo nigdy nie biegałem, w sumie żadnego sportu zawodowo nie uprawiałem. W pierwszych klasach podstawówki trenowałem intensywnie pływanie w szkole sportowej, ale to jeszcze zawodowstwo nie było.
W ultra zadebiutowałem w 2009 roku ‒ pierwszy raz wystartowałem w Maratonie Karkonoskim (I edycja) i od tamtej pory zaliczyłem wszystkie edycje. W 2012 r. pierwsza setka, jak już wspominałem, B7D w Krynicy, potem jeszcze trzy razy brałem udział w tym biegu w latach 2013‒ 2015. W tym roku wybrałem dla odmiany Iron Run.
Z dłuższych startów zaliczyłem dwukrotnie ŁUT 150, UTMB, Prazska Stovka, także dwa razy 130 w czasie DFBG, Sudecką Setkę i parę innych... Raczej w Polsce ‒ lepszy stosunek czasu potrzebnego na logistykę do czasu biegu.
A czym zajmujesz się na co dzień, poza treningami do ultra?
Pracuję w branży bankowej jako informatyk (mam wrażenie, że wielu informatyków jako introwertycy ma skłonności do ultra). No i staram się znajdować czas dla Rodziny ‒ żony i czwórki dzieci. Kiedyś mi kibicowali, ale przy dużej ilości startów stracili zapał ;-)
Biegasz tylko takie długie dystanse? Masz w planach coś krótszego?
Dystanse ‒ sprintów do maratonu włącznie, zwłaszcza po asfalcie ‒ nie bardzo lubię, bo to jakiś taki nieodpowiadający mi rodzaj zmęczenia [śmiech]. Ale mam niewyrównane rachunki z płaskim maratonem ‒ trzy nieudane podejścia do złamania trzech godzin, najbliżej chyba 3:04, także początek 2017 będzie pod znakiem łamania trójki.
To będzie czwarty raz, zatem powinno się udać. Jesteś skuteczny w czwartych razach [śmiech]. Dzięki za rozmowę!
Zdjęcia: Jacek Deneka, Ultralovers