Niczym zapomniana kuzynka ze wschodu Łemkowyna Ultra-Trail wdarła się na uroczysty bankiet znamienitej rodziny Ultra-Trail World Tour, zajmując przy stole miejsce oznaczone symbolem „Discovery Race”. Discovery Race, czyli bieg wart odkrycia. Łemkowyna odbywa się tradycyjnie jesienią, ale my chcemy ją przed Wami odkryć również w innych porach roku. Naszą biegową wędrówkę czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim zaczynamy od zimy!
Tekst ukazal się w magazynie ULTRA#16
Tekst: Mikołaj Kowalski-Barysznikow
Zdjęcia: Piotr Oleszak
„ Nie jestem dumny z tego, że dotarłem do mety. Nie jestem dumny z tego, że pokonałem 146 km. Jestem za to dumny z tego, że się nie poddałem. Że nie zszedłem z trasy, choć aż nadto było powodów, by odpuścić. Przy czym ja tego biegu nie przebiegłem, ja go wymęczyłem, wydarłem razem z błotem z wnętrza beskidzkiej ziemi. Od punktu odżywczego na 102. kilometrze trasy w Iwoniczu-Zdroju już tylko szedłem. Blisko 50 km monotonnej wędrówki bez szczególnej nadziei, bez ambicji i bez oczekiwań...” – tak pisałem na swoim blogu o premierowej edycji Łemkowyny w 2014 r. I myślę, że pod tymi słowami mogłoby się podpisać wielu, którzy w ciągu minionych czterech lat ukończyli ten niezwykły bieg w jeszcze bardziej niezwykłym miejscu.
BESKID NISKI
Nie jestem obiektywny, bo kocham tę krainę miłością bezwarunkową – za wszystko i za nic. „Malutki”, jak Beskid Niski nazywa zaprzyjaźniony ultras Bartek Malawski, to moja mała ojczyzna z wyboru, mój kawałek ziemi na tym świecie. Biorę go w całości – z całą tragiczną przeszłością (akcja „Wisła”), beztroską teraźniejszością i niepewną przyszłością. Tu się wychowałem i tu chcę umrzeć. Ale najpierw chcę długo i dobrze pożyć. Najlepiej w biegu.
Zima w Beskidzie Niskim kojarzy mi się z… wyprawami do szkoły. Na początku lat 90. byłem małym, pyzatym szkutem, a narty, na których zjeżdżałem od końca listopada do połowy marca z mojego domu na szczycie góry do szkoły podstawowej w środku doliny, były większe ode mnie o kilkanaście centymetrów. Dlatego zwykle wybieraliśmy z rodzeństwem jednak sanki – z prostej przyczyny: łatwiej było wracać po lekcjach do domu z nimi niż z ciężkimi i nieporęcznymi dwoma deskami. Po lekcjach w naszej drewnianej chyży zawsze czekał skromny, ale gorący obiad, przygotowany przez naszą mamę. To była najlepsza nagroda za kilometry przebrnięte przez zaspy, nierzadko sięgające pasa. Kto wie, może gdyby nie te długie, zimowe powroty w dzieciństwie, nigdy bym się nie zakochał w bieganiu po górach już jako dorosły człowiek…
ŁEMKOWYNA
„Kim jest Łemek?”, pyta retorycznie Andrzej Fesz, rodowity Łemko i jeden z głównych bohaterów filmu Nataszy Ziółkowskiej W Nowicy na końcu świata. Dokument przedstawia rok z życia mieszkańców maleńkiej, łemkowskiej wioski, a jego formuła była dla mnie inspiracją do stworzenia tego cyklu (akcja filmu została przedstawiona zgodnie z rytmem pór roku). Łemek nie jest ani Polakiem (choć mówi po polsku i żyje w Polsce), ani Ukraińcem (choć w piśmie używa cyrylicy), ani Słowakiem (choć dźwięczny język łemkowski ma bardzo dużo wspólnego ze słowackim). „Jak go poznać?”, to znowu Andrzej Fesz, trochę rozbawiony, a trochę zrezygnowany. Łemek to Łemek. Żyje tu od stuleci – przeważnie w niewielkich, trudno dostępnych wioskach. Warunki do życia są na Łemkowszczyźnie ciężkie, pogoda surowa, a ziemia jałowa – mimo to Łemek się stąd nie ruszy. Dlaczego? „Paaanie, bo tu jest dobre życie, żadna diablina nie zachodzi”, odpowiada Wasyl Michalak, nieżyjący już najstarszy bohater filmu W Nowicy na końcu świata, który w chwili kręcenia zdjęć miał blisko sto lat.
ULTRATRAIL
„Pani Marysiu, ma pani ze 20 jajek na wzmocnienie?”, pytam sąsiadkę po moim pierwszym i dotąd jedynym starcie w Łemkowynie. „A ile przebiegłeś?” „150 km z Krynicy do Komańczy”. Pani Marysia nic nie powiedziała, wręczyła mi tylko dwa opakowania po 10 sztuk, a trzecie dorzuciła gratis. Nie mam pewności, czy na pożegnanie uśmiechnęła się do mnie z podziwem, współczuciem czy lekką dezaprobatą.
Z bloga Biegaj Sercem:
„Łemkowyna mnie przeczołgała, przeturlała i przeorała. Właśnie mijają trzy tygodnie od zakończenia mojej biegowej przygody życia, ale wciąż nie mogę dojść do siebie. Już przed startem wiedziałem, że po minięciu linii mety – jeśli w ogóle do niej dotrę – zrobię sobie długą przerwę. No i zrobiłem. Jednak nie spodziewałem się, że z każdym kolejnym dniem odpoczynku, zamiast coraz lepiej, będzie coraz gorzej!
Na Łemkowynie zderzyłem się nie tylko z granicami własnej wytrzymałości. Po raz pierwszy w życiu otarłem się tam – gdzieś pośrodku ciemnego beskidzkiego lasu – również o własną pierwotność. Samotność, otępienie zmysłów, ból, wyczerpanie fizyczne i psychiczne sprawiły, że dopadła mnie skrajna obojętność. Nie miało dla mnie znaczenia, czy jestem bezpieczny, czy ktoś jest za mną, przede mną… Nie zważałem na to, jak wyglądam, czy idę szybko czy wolno, po błocie, po trawie czy po kamieniach. Nawet koń, którego wziąłem za niedźwiedzia, niby mnie przestraszył, ale tak naprawdę było mi wszystko jedno – a niech mnie zjada, przynajmniej będzie po wszystkim!”
KRZYSZTOF I GABRIELA
Ona rodowita krośnianka, on – niby ze Słupska, niby wychowany na Suwalszczyźnie, ale większość dorosłego życia spędził na południu. W duecie wymyślili bieg liniowy przez jedno z najdzikszych pasm górskich w Polsce. Skąd taki pomysł? Bo też kochają tę krainę. Bo do 2014 r. w rejonie nie było żadnego oficjalnego ultra. Bo chcieli pokazać ludziom z całej Polski, jak piękny potrafi być Beskid Niski jesienią. Nie chcieli jednak serwować ludziom „zwykłej” przyjemności, od początku ich celem było zapewnienie uczestnikom Łemkowyny przede wszystkim przygody z prawdziwego zdarzenia. Stąd wybór akurat tej pory roku (bo zimno, bo mokro, bo nieprzewidywalnie), pory startu o północy (bo ciemno) i trasy (bo to chyba najrzadziej uczęszczany odcinek Głównego Szlaku Beskidzkiego). Udało im się. I to z nawiązką.
„Łemkowyna mnie obnażyła. Ale nie w negatywnym sensie, raczej tak pieszczotliwie, zadziornie. Pośrodku beskidzkiej głuszy poczułem się jak szkolny urwis, który robił sobie zgrywy z wuefisty, a on zdjął mi portki i na oczach całej klasy dał kilka porządnych klapsów. Wuefistą była Łemkowyna, urwisem – ja, a klasą – gęsty beskidzki las. Nie doceniłem tego biegu, wręcz zlekceważyłem. Dystans, przewyższenia, limity czasu – wszystko to potraktowałem jak cyferki bez znaczenia. Nie zadałem sobie trudu, żeby chociaż wyobrazić sobie, co oznacza 146 km, czym jest ponad 5000 m w górę, czy doba z okładem spędzona na jednych i tych samych nogach.
Z 31 godzin spędzonych na czerwonym szlaku, dobre 20 pokonałem w całkowitej ciemności. Jesienna noc jest długa, noc w lesie – jeszcze dłuższa, a druga jesienna noc w lesie, w drodze i w przemoczonych butach jest najdłuższą w twoim życiu. Najdłuższe jest też kilkanaście kilometrów dzielące ostatni punkt od mety. Tylko krok jest z każdym metrem coraz krótszy...”
W połowie marca 2018 r. wróciłem na trasę Łemkowyny. Wspólnie z Krzyśkiem Gajdzińskim pokonaliśmy początkowy odcinek popularnej „Błotowyny” z Krynicy do Hańczowej. Zwykle jest to jeden z najbardziej mokrych fragmentów, ale tym razem prawie wszystko skuł lód. Gdyby w takich warunkach odbywały się zawody, pewnie padłby rekord trasy. My jednak nie ścigaliśmy się z nikim, po prostu truchtaliśmy przed siebie przez bezkres Beskidu Niskiego, a jedynym trofeum, naszym prywatnym medalem, okazał się trop niedźwiedzia, na który natknęliśmy się nad Mochnaczką. Czyżby miś tej zimy nie spał, lecz szykował formę na jesienny start?!