Pamiętasz, jakimi słowami zakończyłeś naszą poprzednią rozmowę?
Ciśnij, ciśnij, celebruj?
(Śmiech) Nie, nie. Miałem na myśli wywiad z Krynicy z zeszłego roku.
Przypomnij mi.
Powiedziałeś: „Świat ucieka, ale staram się go gonić”.
Faktycznie. To był dobry tytuł.
No i dogoniłeś.
Kurczę, no dogoniłem! (śmiech) Ale dalej to do mnie nie dociera. Dużo trzeba było poświęcić, dużo spraw pozamykać, naprostować. Na szczęście w najważniejszym momencie wszystko „siadło”.
Co takiego „siadło”?
Przede wszystkim zrobiłem kompleksowy rekonesans trasy, dzięki czemu bardzo dobrze ją poznałem. Jeszcze wieczorem przed startem wszystko sobie wizualizowałem, pokonywałem w myślach kilometr po kilometrze i na głos liczyłem podejścia – Basia nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Dla mnie to był 1 września – wojna, walka na śmierć i życie!
Mój trening do CCC nie był szczególnie wyrafinowany, za to bardzo konsekwentny, co przyniosło efekty. Kiedy przez początkowe 3 km prowadziłem, po raz pierwszy w życiu poczułem, że potrafię. Przypomniało mi się przypadkowe spotkanie w Alpach z Luisem Alberto, który okazał się normalnym, przesympatycznym gościem – pobiegaliśmy razem, a na końcu powiedział mi, że i ja mogę być mistrzem świata, muszę tylko w to uwierzyć. Teraz przede mną był tylko Fiat Panda włoskiej policji, za to za mną... Ludovic Pommeret, Hayden Hawks, Ryan Sandes i inni. Przecież to gwiazdy światowego formatu! Z jednej strony pytałem sam siebie: „Co ja tu robię?”, ale z drugiej chciałem jak najdłużej biec razem z nimi.
Co trzeba było poświęcić, żeby się tam znaleźć?
Nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby przyjechać w Alpy nieprzygotowany. Postawiłem wszystko na jedną kartę.
Mam wrażenie, że ten bieg był dla Ciebie wyjątkowy. Ale nie chodzi mi o końcowy sukces, tylko o przełom, jaki w Tobie nastąpił jeszcze przed startem.
Musiałem przepracować pewne rzeczy. Bardzo mi pomogło najbliższe otoczenie, dużo dobrych, bezinteresownych ludzi, których mam wokół siebie. Do tego dużo czytałem, szukałem informacji, jak przestawić się na inny tor myślenia.
Gdzie był ukryty klucz do zmiany w Twojej psychice?
Od dawna ludzie powtarzali mi, że wszystko mi się udaje, łatwo przychodzi, że jestem niedojrzały, że nie pracuję, że się lansuję i inne tego typu rzeczy. Miałem dość. Nie wiedziałem, jak się zachować, jak zareagować. Nikt mnie tego nie nauczył, byłem przecież zwykłym, prostym chłopakiem ze wsi. Tyle że chciałem się mierzyć z najlepszymi na świecie.
Może słuchałeś nieodpowiednich osób?
Może tak. Ale odciąłem się od nich. Dorosłem. Uwolniłem głowę. Wcześniej byłem samotnikiem, izolowałem się od ludzi. W końcu do nich wyszedłem.
I zdecydowałeś, że na coś trzeba w życiu postawić?
Dokładnie. Dużo do tej pory osiągnąłem, ale nagle poczułem, że już się w Polsce nie rozwijam. Tu, na UTMB, idziesz „w trupa” i kończysz piętnasty, u nas – dajesz z siebie 80 procent i wygrywasz. W końcu powiedziałem „dość” i postanowiłem przyjechać po naukę tutaj.
Nigdy nie widziałem Świerca tak bardzo pewnego siebie jak w tygodniach poprzedzających start.
Bo doskonale wiedziałem, co muszę zrobić.
Skąd?
Po prostu znam siebie. Ale cena przygotowań była wysoka. Wiesz, ile mnie nie było w domu przez wakacje? W Alpach spędziłem cały lipiec i pół sierpnia. A i tak zrobiłem tylko jakieś 70% z tego, co zakładałem.
Czego nie zrobiłeś?
A Ty wystarczająco dużo się rozciągałeś? Rolowałeś?! (śmiech) Na pewno kilka rzeczy bym poprawił.
A nie jest tak, że to właśnie te 30%, których teoretycznie zabrakło, pozwoliły Ci osiągnąć sukces?
Myślę, że gdybym wykonał robotę w całości, tobym te zawody wygrał. Przydałby mi się sztab ludzi do pomocy. Ale jestem sam. No i jest Basia, bez niej byłoby ciężko.
Jesteś kucharzem, szoferem, pokojówką, menedżerem, trenerem. No i zawodnikiem.
Zaraz będę też mężem.
Dużo funkcji jak na jednego człowieka.
Chłopie, mówię Ci, kupa roboty. Ale nie ma co narzekać. Dzięki temu trening jest dla mnie przyjemną odskocznią od codziennych obowiązków.
Byłeś już wcześniej na UTMB?
Nie. Ale w 2014 r. byłem w Chamonix na Maratonie Mont Blanc. To były mistrzostwa świata i byłem na mecie 8 min za Kilianem. A dwa lata temu wróciłem tu na osiemdziesiątkę i przybiegłem czwarty. Chyba mi służy tutejsze powietrze, bo wyniki mam przyzwoite. (śmiech)
Chciałbyś się tu przeprowadzić?
Nie. Dobrze mi w Polsce i nadal nie wyobrażam sobie życia zagranicą. Ale jeśli chcę myśleć o rozwoju sportowym, muszę mieszkać w górach.
To co – ślub, a potem przenosiny w góry?
Chciałbym. Mam 32 lata i najlepszy czas w ultra dopiero przede mną. Czuję, że do tej pory zaledwie musnąłem swoje prawdziwe możliwości. Muszę jeszcze prześledzić międzyczasy z CCC, porównać je z przebiegami Zacha Millera czy Pau Bartoló, ale wydaje mi się, że leciałem w tempie na rekord trasy. A to znaczyłoby, że potencjał jest. Tylko spokoju brakuje.
Spokoju finansowego?
Trochę tak. Spójrz na takiego Gediminasa. Ma normalną umowę na cztery–pięć lat, a po karierze będzie miał robotę w Vibramie. Ja do tej pory każdego dnia musiałem walczyć, a to rodzi niepokój.
A może trzeba przestać walczyć? Pójść na żywioł i nie zastanawiać się, co będzie za pięć lat?
Chyba nie zostałem nauczony takiego podejścia.
Bezpieczeństwo przede wszystkim?
Trochę tak.
Żona będzie miała z Tobą dobrze. Żony lubią stabilizację.
Stabilizacja motylka to szpilka! (śmiech) Nigdy nie wiesz, co będzie jutro.
Kontaktowałeś się już po CCC z Luisem Alberto?
Jeszcze nie, ale zadzwonię do niego.
I podziękujesz?
Jasne! Kontakt z nim dał mi ogromnego kopa.
Myślisz, że on zrozumie? Że zdaje sobie sprawę, jak ważne było dla Ciebie tamto przypadkowe spotkanie gdzieś na szlaku?
Myślę, że nie. (śmiech) Ale to działa w dwie strony. Do mnie też piszą ludzie z Polski i dziękują. Każdy kogoś motywuje.
To co z tym UTMB w przyszłym roku?
Naprawdę nie wiem. W maju 2018 r. są mistrzostwa świata na dystansie 80 km, a to jest całkiem inny trening niż pod UTMB.W tej chwili to dla mnie zbyt odległa przyszłość. W każdym razie wiem, co muszę zrobić. Przede mną bardzo ciężka praca do wykonania. Gdybym chciał stanąć w przyszłym roku na starcie UTMB, to musiałbym poświęcić cały sezon tylko temu.
W jakim czasie musiałbyś ukończyć, żeby ta robota miała sens?
20–21 godzin.
Potrzebowałbyś wcześniej przetarcia na podobnym dystansie?
Nie. Po CCC czuję takie rezerwy, że krok pośredni nie będzie potrzebny.
Zadeklarowałeś – i to przed kamerami – że wrócisz i wygrasz. Nie masz wyjścia.
W kategorii M60 może tak. (śmiech)
Wygrana ma różne twarze. Nie zawsze musi nią być pierwsze miejsce.
Zgadzam się. Mówiąc poważnie, wygraną będzie dla mnie już samo ukończenie – to też ma ogromną wartość. Ale podium też byłoby niezłe, prawda? Każdy sportowiec marzy o igrzyskach, a jeszcze bardziej o medalu. Będę więc walczył o medal!
Co się działo w Twojej głowie na trasie CCC? 9. miejsce, potem 7., 5., 3...
Wiedziałem, że z przodu przesuwają się ludziki, ale byłem skupiony na swojej taktyce. Pilnowałem, by nie przeszarżować. Wystarczyłyby 2 km, które pociągnąłbym za mocno, a skończyłby się prąd i byłoby po zabawie. Całe CCC było dla mnie megawydarzeniem. Niesamowite, że tylu Polaków kibicowało i jeździło za mną z punktu na punkt. Atmosfera bardzo podnosiła adrenalinę, ale starałem się być jak najbardziej skupiony. Mieliśmy perfekcyjnie opracowaną logistykę – mój support doskonale wiedział czego i gdzie będę potrzebował. Byliśmy jak zaprogramowani. Przez cały wyścig wiedziałem, ile mam straty, a ile przewagi. Wychodząc z Champex-Lac, byłem 6 min za Ludovikiem, a doszedłem go na pierwszym szczycie. Zasuwałem tak szybko, że Damian z mojej ekipy chciał mi zrobić zdjęcie, ale nie mógł nadążyć. (śmiech) Średnia 6:30 min/km z całości to naprawdę superwynik!
Wskakujesz na 2. pozycję i co sobie myślisz?
Człowieku, ja chyba ze trzy razy się poryczałem z emocji. Można powiedzieć, że poleciałem „na Leśniaka”. (śmiech)
Powstrzymywałeś łzy czy dawałeś im płynąć?
Tylko chwileczkę. Potem musiałem się skupić, żeby się nie odwodnić. (śmiech)
Przed biegiem poradziłeś mi, żebym nie eksperymentował z zupkami, serami i innymi takimi rzeczami. Dlaczego?
Nie przy takim tempie. Żołądek łatwo może się wtedy zbuntować.
Czyli co, zrobiłeś stówę na samych żelach?
Oprócz żeli od High-5 jadłem też kaszę jaglaną z dżemem. Basia mi przygotowała. Batony też były, ale jakoś mi nie wchodziły. Kasza uratowała te zawody!
W końcu meta. Twój taniec to chyba najpiękniejsza sportowa radość, jaką widziałem w życiu.
Chłopie, szok! Ja dalej w to nie wierzę. Cieszyłem się jak dziecko. Wpaść na drugim miejscu, wśród tylu kibiców, i to z polską flagą. To było coś! Kiedy zaczynałem przygodę z górami, oglądałem filmiki z UTMB i byłem zafascynowany tym, jak wygląda tam finisz. Teraz mogłem przeżyć to na własnej skórze. Tyle lat wyrzeczeń... Miałem prawo się cieszyć. (śmiech) „Ale czad!”, te słowa dźwięczały w mojej głowie jeszcze długo po biegu.
Polish Power.
(Śmiech) No, tak mnie nazwali na mecie. Ciężko im się wymawiało „Świerc”. (śmiech)
Mam wrażenie, że wreszcie jesteś na swoim miejscu.
Ciężko na to zapracowałem. I będę pracował dalej.
Na początku roku opublikowałeś listę planowanych startów, a wśród nich Łemkowynę 150. Na CCC było trochę błota, czyżby preludium przed wielkim finałem w Beskidzie Niskim?
Nie, muszę odpocząć, Łemkowyna by mnie wykończyła. CCC to dla mnie koniec sezonu. Poza tym czeka mnie najważniejsze ultra w życiu – zaraz bierzemy z Basią ślub. Od tej pory trzeba będzie myśleć nie tylko o sobie, lecz także o rodzinie.
Jakim będziesz mężem?
Chciałbym być mężem dobrym, opiekuńczym, wspierającym. Na pewno będę się starał, a jak wyjdzie, zobaczymy. Małżeństwo to wyzwanie mojego życia.
Kochającym?
To przede wszystkim! Jesteśmy z Basią razem dwa lata i jej wsparcie jest dla mnie bezcenne.
Basia, a Ty jaką będziesz żoną?
Basia: Dobrą!
Marcin: A tam dobrą – smakowitą. (śmiech)
Bycie żoną ultrasa to wyjątkowo trudne zadanie.
Basia: Na pewno, ale jesteśmy ze sobą już jakiś czas i wiem, co mnie czeka. Poza tym jestem bardzo mocno zaangażowana w to, co Marcin robi. Wspieram go, bo to lubię i przynosi mi to wiele satysfakcji. Myślę, że małżeństwo nie zmieni wiele. Będzie tylko o wiele większa odpowiedzialność.
A jak pojawią się dzieci?
Basia: To trzeba będzie to nasze życie jakoś przeorganizować. Skoro inni – jak Luis Alberto czy Ryan Sandes – mają rodziny, dzieci, to i my damy radę!
Czyli za rok przyjeżdżacie do Chamonix z przewijakiem?
Basia: Czy za rok, to zobaczymy. (śmiech)
Marcin: Na ten moment niewiele wiemy. Musimy wszystko na nowo zorganizować – pracę Basi, nasz dom, moje treningi. Wrzesień i październik będą nie tylko czasem roztrenowania, lecz przede wszystkim planowania. Muszę sobie poukładać cały przyszły rok. I wejść w nowy sezon z luźną głową.
Jaki będzie ten nowy sezon?
Sezonem dużych zmian. Przede wszystkim odszedłem z Salomon Suunto Team. Postawiłem na rozwój, chcę zrobić kolejny krok do przodu, a taką możliwość daje mi bycie częścią międzynarodowego BUFF Pro Teamu. A lokalny BUFF Team Polska to zalążek profesjonalizmu na naszej ziemi. Będzie fajna ekipa, którą zamierzam wspierać. To będzie nowa jakość w Polsce!
Skoro rozmawiamy tuż przed Waszym ślubem, zakończmy tę rozmowę nie na biegowo. Czym jest dla Was miłość?
Marcin: Byciem ze sobą na dobre i na złe.
Basia: Ej, chciałam odpowiedzieć to samo! (śmiech) Kochać to znaczy wspierać się. I – tak jak jest napisane w Małym Księciu – brać odpowiedzialność za drugiego człowieka.
A jak przyjdzie kłótnia?
W życiu jak w ultra – są kryzysy, czasem przychodzi zwątpienie i jest pod górkę. Ale skoro jest pod górkę, to wiadomo, że będzie i z górki. Trzeba być dla siebie dobrym supportem. Aż w końcu razem dociera się na metę.
Tekst ukazał się w magazynie ULTRA#13