Redakcja KR

CHÓD TATRZAŃSKI

Zakopane, 04.08.2017

Gdyby zapytać dzisiejszego biegacza górskiego o to, kiedy w Polsce pojawiły się pierwsze zorganizowane zawody w bieganiu po górach, ich początki widziałby najdalej 10–15 lat temu. Zdziwiłby się bardzo, że pierwszych zwiastunów trzeba szukać przed prawie stuleciem. Chyba dotąd nie zdarzyło się, by jakaś dyscyplina sportowa wykształciła się samoistnie na gruncie polskim – wszystkie wzory przychodziły do nas z innych krajów. Niemal wiek temu przytrafił się jednak chlubny wyjątek – piękna idea zorganizowanych biegów po górach.

 

Wertując kiedyś stare pisma, natknąłem się przypadkiem na informację o biegu górskim, pierwszym w Tatrach i pierwszym takim w Polsce. Był rok 1925, gdy grono zapalonych sportowców zakopiańskich, działaczy taternictwa i narciarstwa, postanowiło zorganizować zawody biegowe w pięknym i trudnym technicznie środowisku wysokogórskiej przyrody. Niestety ideę „upupił” autorytarny głos jednego z tatrzańskich mędrców. A na szali powszechnej oceny zjawisk społecznych, większą wagę niestety miewa głos „autorytetów” niż zgodny ze zdrowym rozsądkiem i logiką obiektywny pogląd na sprawę. To, że pomysł był rodzimy, działało na jego niekorzyść: światowe precedensy i analogie na pewno wzbudziłyby większe zaufanie i być może akceptację ze strony decydentów.

Ta bezprecedensowa impreza sportowa odbyła się 15 sierpnia 1925 r. Był nią pierwszy w historii Rzeczypospolitej bieg górski, rozegrany na dystansie 25 km z ponadtysiącmetrowym przewyższeniem, asekuracyjnie nazwany przez organizatorów Chodem Tatrzańskim. Tuż przed startem wycofała się stara wiara – doświadczeni sportowcy – bracia Franciszek i Józef Bujakowie oraz Kazimierz Schiele. O godzinie 9:47 z zakopiańskiego rynku wystartowali w stronę Kuźnic czterej pozostali zawodnicy – młodsi, reprezentujący powojenną szkołę: Julian Motyka, Władysław Czech, Stanisław Michalski i Stanisław Grabacz. Korzystając z dobrej pogody panującej w dolnych partiach gór, biegnąc przez Dolinę Kondratową dotarli do Przełęczy Kondrackiej, niestety, razem z górującymi nad nią szczytami otulonej gęstą mgłą. Do przygotowanego na przełęczy pierwszego punktu żywieniowo-wypoczynkowego jako pierwsi dobiegli równocześnie Motyka i Czech. Po kwadransie regulaminowej przerwy, wśród gęstej, wilgotnej mgły i zimnego wiatru, nastąpił start do drugiego sześciokilometrowego etapu, przez całą długość masywu Czerwonych Wierchów. Odstępy pomiędzy zawodnikami zwiększyły się – na szczycie Krzesanicy (2128 m) prowadził Motyka z przewagą 4 minut, które jednak utracił, zbłądziwszy we mgle na Ciemniaku. Na drugi punkt wypoczynkowy, nad Miętusią, wpadali po kolei: Motyka z depczącym mu po piętach Czechem, 8 minut później Michalski, który na kamieniach zdarł doszczętnie podeszwę buta, a 16 minut po nim Grabacz. Pogoda znowu była ładna, zawodnicy posilali się i odpoczywali. Po 15-minutowej przerwie wyruszyli wytyczoną kolorowymi chorągiewkami trasą przez mroczny las nad Miętusią, potem przez Dolinę Małej Łąki i Drogą pod Reglami z powrotem do Zakopanego. Zwycięzca, Julian Motyka, dotarł na metę na rynku w fenomenalnym czasie 2 godzin 59 minut, Władysław Czech w 3:02, Stanisław Michalski w 3:24, a Stanisław Grabacz w 3:42. Znawcy gór nie spodziewali się tak efektownych wyników, szacunki największych optymistów oscylowały pomiędzy 3:30 a 4:30. Do tego zawodnicy dotarli na metę w świetnej formie i jedyne, na co zgodnie narzekali, to nazbyt długie obowiązkowe przerwy wypoczynkowe.

Stanisław Zdyb, fot. autor nieznany


Pomysł zorganizowania Chodu Tatrzańskiego należy przypisać inicjatywie Stanisława Zdyba, kierownika sportowego „Sokoła”, długoletniego członka Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, doświadczonego turysty, narciarza i taternika. Nad staranną organizacją imprezy czuwał prezes „Sokoła”, druh prof. Wilhelm Stopowy, z pomocą zaangażowanych działaczy tej organizacji. Nieznane były w tamtym czasie – co podkreślała prasa – pierwowzory tego rodzaju przedsięwzięć – ani w Polsce, ani nawet za granicą. Nie bez podstaw Andrzej Krzeptowski tak się wypowiadał pod koniec sierpnia na łamach „Głosu Zakopiańskiego”: „Sezon obecny nazwać można śmiało przełomowym w rozwoju sportu w Zakopanem. Szereg imprez sportowych... zdaje się wskazywać, że wkraczamy w nowy okres... w kierunku dostosowania istoty sportu do specjalnych warunków górskich. Walcząc z chronicznym brakiem boisk i bieżni, ruch ten przenosi się z konieczności do uprawiania przede wszystkiem biegów i to biegów długich w terenie leśnym, górzystym, do których nasi sportowcy (prawie wyłącznie narciarze), czują specjalne zamiłowanie”.


Niestety nowatorska impreza nie znalazła uznania wśród ówczesnych wpływowych sfer. Na łamach numeru 28 „Kuriera Sportowego” głos zabrał pisujący o sprawach sportu wybitny taternik, prezes Sekcji Turystycznej Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, Mieczysław Świerz. Stanął on w obronie urażonych uczuć turystów i miłośników Tatr, wszystkich, dla których góry te są „świątynią i klejnotem bezcennym Rzeczypospolitej”. Podkreślił, że Tatry, „które dla tysięcznych rzesz są krynicą wytchnienia, orzeźwienia i pokrzepienia” stały się pierwszy raz „martwym i zimnym przyrządem sportowym”. Uronił łzę nad majestatycznym szczytem tatrzańskim, który stał się „terenem ludzkiego wyścigu” z pomocą bezdusznego „miernika czasowego”, niemającego ponoć ze sportem górskim nic wspólnego. Aby nie być jednostronnym, ujął się też za samymi zawodnikami i w trosce o ich zdrowie podkreślał, że zostało narażone na uszczerbek przez pokonanie ponadtysiącmetrowego przewyższenia „w czasie, przekraczającym o wiele dopuszczalną w górach normę (300-400 m wzniesienia na godzinę)”. Wreszcie odmówił Chodowi Tatrzańskiemu jakiejkolwiek rzeczywistej wartości sportowej, apelując za złożeniem zawodów do „magazynu zapomnianych i niefortunnych wynalazków”.


Rzeczowa odpowiedź Andrzeja Krzeptowskiego ukazała się w 31 numerze „Kuriera Sportowego” – w myśl zasady audiatur et altera pars. Argumenty Krzeptowskiego były rozsądne i logiczne. Podjął polemikę ze Świerzem – nieszczędzącym wytaczania „ciężkich dział na wróbla”, po to tylko, żeby przed sportowcem „zatrzasnąć bramę, wiodącą do tej »świątyni orzeźwienia« do tych »jedynych swobody ołtarzy« jakiemi są dla każdego Polaka nasze wspaniałe Tatry”. Przypomniał, że wspomniane przez Świerza rzesze turystów zaśmiecają piękne zakątki „puszkami z konserw, papierami i skorupami jaj”, a góry „huczą... wrzaskami tysięcy profanów”. Tymczasem, na tle tatrzańskiej panoramy „wśród tysięcznej rzeszy turystów przesunie się w jeden jedyny dzień roku szczupła garstka zawodników – prawie niepostrzeżenie”. Hałaśliwemu profanowi przeciwstawił sportowca, „prawdziwego syna natury”, do którego zwrócił się z udawanym współczuciem: „Tylko Tobie cichy rycerzu szlachetnej walki nowoczesnej, który cicho i zręcznie przemykasz się bokiem jak zwinna kozica... – Tobie jednemu nie wolno cieszyć się zdrową sprężystością młodych muskułów i szerokim oddechem piersi. Ty jeden, cichy i skromny zniweczysz majestat gór!”. Odparł też zarzuty o narażanie na uszczerbek zdrowia zawodników. Podkreślał, że ani on sam, ani szanowny adwersarz nie posiadają wystarczającej wiedzy, żeby wypowiadać się w tej materii, i że zostawić należałoby to fachowcom. Stwierdzał tylko, że normy ustalone dla turysty „objuczonego ciężkim plecakiem” nie są tożsame z tymi dla sportowca, „którego cały rynsztunek przypomina strój kąpielowy”. Bronił wartości sportowej chodu i przypominał, że w czasie zawodów narciarskich „wielkie wzniesienia 300-400 m pokonywuje się pełnym biegiem, oddechając przytem mroźnem powietrzem i dźwigając nienormalny ciężar w postaci pary nart”. A powszechnie wiadome było, że Mieczysław Świerz w młodszych latach nie stronił od biegania na nartach po Tatrach i Beskidach z numerem startowym przypiętym na piersi, ochoczo poddając się działaniu „miernika czasowego”. Krzeptowski powołał się też na autorytet inicjatora Chodu – Stanisława Zdyba, „którego znajomość gór i znajomość zasad sportu, trudno podawać w wątpliwość” – nawet Świerzowi. Na koniec wreszcie zaapelował do miarodajnych sfer, żeby podstawowa kwestia, pytanie „czy sport należy dopuścić w góry”, nie podlegała dyskusji, a „niefortunny zamach na wolność sportowca i jego słuszne prawa” nie powtarzał się w przyszłości.

Z kolei na łamach poczytnego tygodnika sportowego „Stadion” można było przeczytać dwie poświęcone tematowi Chodu wypowiedzi dra Władysława Fuchs-Dybowskiego, fizjologa sportowego (numery 37, 45) i odpowiedź Adama Krzeptowskiego (numer 41). Obydwaj dyskutanci wypowiadali się w sposób wyważony i merytoryczny.

Dr Władysław Fuchs-Dybowski poddał [w pierwszej wypowiedzi] pod dyskusję temat minimalnego wieku zawodników Chodu Tatrzańskiego, konieczność wyselekcjonowania tych z doświadczeniem i z odpowiednią zaprawą, jak i potrzebę obowiązkowych badań lekarskich zawodników przed konkurencją i po niej. Do organizatorów i do KOZLA (Krakowskiego Okręgowego Związku Lekkiej Atletyki) skierował retoryczne pytanie, czy zdawali sobie sprawę, że Chód Tatrzański w związku z trudnościami terenowymi i dużym przewyższeniem „dorównuje trudnością i wysiłkiem biegowi maratońskiemu” i dlaczego „o tego rodzaju imprezach zagranicą, tam gdzie sport znacznie bardziej jest rozwiniętym i ma wcale poważny wiek za sobą, jednak nic nie słychać?”. Podkreślał jednak, że tego rodzaju impreza sportowa zasługuje na baczną uwagę i jej organizatorzy powinni koniecznie podzielić się zdobytym doświadczeniem, przekazując opinii publicznej dalsze na jej temat szczegóły.

Andrzej Krzeptowski („Stadion”, numer 41) w odpowiedzi wyjaśniał, że KOZLA nie zatwierdziło jeszcze oficjalnie Chodu Tatrzańskiego. Zgodził się z tym, że kwestia badań lekarskich „to bodaj najsłabszy punkt w organizacji zawodów sportowych w Polsce”. Jako przykład podał popularne zawody narciarskie, podczas których ta praktyka nigdy nie miała zastosowania. Poinformował, że zawodnicy „Sokoła” byli badani przez lekarza dr. Mischkego przed biegiem, ale po biegu – z powodu trudności organizacyjnych – już nie. Podkreślał, że opinia publiczna nie powinna „zapatrywać się sceptycznie na pomysły rodzime, choćby one na pierwszy rzut oka odbiegały od ustalonych tradycją wzorów (...) nie znamy bowiem pierwowzorów tego rodzaju przedsięwzięć ani u nas, ani gdzieindziej”. Dzięki temu „specjalne warunki tatrzańskie wzbogaciły sport polski, a wspaniałe i trudne tereny górskie... dadzą się, przy starannem rozważeniu sprawy i racjonalnej organizacji zawodów, włączyć do tych najlepszych boisk jakie stanowią lasy i pola dla każdego sportowca nowszych czasów”.

Dr Fuchs-Dybowski („Stadion”, numer 45) konkludował: „Wniosek więc jaki? Ten stereotypowy w Polsce – zakazać? Nie. Dość w ten sposób nagrzeszono, zwykle z wręcz przeciwnym zamierzonemu skutkiem. Wprowadzić drobne na pozór, lecz bardzo ważne zmiany”. Jakie? Obligatoryjne badania przed zawodami i po nich, dokonywane przez doświadczonych lekarzy i sportowców-fachowców. W oparciu o wyniki badań trzeba poprawiać regulaminy zawodów, aż do osiągnięcia ideału.

Ideału osiągnąć się nie udało, bo prekursorski pomysł na wiele dekad trafił pod klucz, do zawczasu przygotowanego przez Świerza „magazynu zapomnianych i niefortunnych wynalazków”. Poważne media górskie zbyły go milczeniem – ani „Taternik”, ani „Wierchy” nie odnotowały Chodu Tatrzańskiego. Podobnie postąpiły media powszechne. Dlaczego? Powodów było przynajmniej kilka. „Prawdziwi miłośnicy Tatr” unikali powiązań ze sportem, co najmniej tak, jak diabeł wody święconej. Mieczysław Świerz cieszył się wtedy wielkim autorytetem i jego klątwa była dla piszących o górach jednoznaczna: Roma locuta, causa finita. Do tego doszło niezrozumienie idei imprezy, jej skromne – w porównaniu np. z zawodami narciarskimi – rozmiary, widoczny (celowy?) brak starań promocyjnych ze strony organizatorów. Jeśli chodzi o echa prasowe, był też jeszcze całkiem inny powód. Nieco wcześniej wydarzył się w Tatrach Jaworzyńskich zagadkowy i do dziś niewyjaśniony wypadek równoczesnej śmierci trzech osób (znany jako tragedia Kaszniców), który na długo skupił na sobie uwagę większości mediów i dziennikarzy pisujących o górach. Przez wiele tygodni mówiło się i dyskutowało tylko o tym sensacyjnym zdarzeniu.

Dziwić może fakt, że tak ciekawa impreza wpadła na 90 lat w czeluść zapomnienia – nie pisało się o niej, nikt do niej nie wrócił. Tym bardziej cieszy możliwość przywrócenia do życia zapomnianego epizodu z dziejów naszego sportu i zarazem pamięci ówczesnych światłych działaczy sportowych i wysokogórskich – Zdyba, Krzeptowskiego... Sami nie doczekali się nowej epoki, ale ich imiona mogą znaleźć się na początku kroniki tak pięknie dziś się rozwijającej dyscypliny biegowej.

W ramach podsumowania nasuwają się na wskroś współczesne analogie, pokazujące, że nasze polskie Tatry nawet i dziś niezbyt chętnie otwierają się na zorganizowane imprezy biegowe. Ba! Szeroko rozumiany sport nadal nie cieszy się pełną przychylnością tatrzańskich centrów decyzyjnych. Argumenty wysuwane przeciwko nierzadko bywają równie nielogiczne i irracjonalne, jak te artykułowane przez Świerza przed 90 laty. W związku z tym nadal aktualne są słowa Andrzeja Krzeptowskiego, o tym, że wszak nikomu to nie przyniesie szkody, jeśli „wśród tysięcznej rzeszy turystów przesunie się w jeden jedyny dzień roku szczupła garstka zawodników – prawie niepostrzeżenie”.

Tekst: Jan Nyka

Zdjęcie główne: Julian Motyka w drodze na Czerwone Wierchy. Montaż dwu archiwalnych zdjęć: rejonu Przełęczy Kondrackiej i sylwetki Juliana Motyki z biegu przełajowego w r. 1929. Zdjęcie Motyki z Narodowego Archiwum Cyfrowego. Montaż Jan Nyka. Do żadnej oryginalnej fotografii z Chodu Tatrzańskiego nie udało się dotrzeć.

Tekst pochodzi z Magazynu ULTRA#3.