Pierwszą rzeczą którą zrobiłem po zapisaniu się na Autumn 100 było sprawdzenie rekordu trasy Henrik Westerlin (M), 14:02:19 z 2019r.
Nie wiem czemu tak mam, ale robię tak za każdym razem. Element ten zawsze dodaje mi dodatkowej motywacji i zasiewa ziarenko rywalizacji.
Tekst: Jacob Snochowski, zdjęcia: Steve Ashworth
Prawda jest taka, że w moim przypadku bardzo istotnym jest aby podnieść poprzeczkę naprawdę wysoko, na długo przed biegiem zacząć sobie wmawiać, że to jest naprawdę do wykonania, aby na linii startu stanąć z tylko jednym celem w głowie, „biegniemy po rekord trasy”. Taktyka chyba działa, bo co sezon się parę trafia.
Tym razem do upieczenia były tak naprawdę 2 pieczenie na jednym ogniu, chciałem pobić rekord trasy i zarazem na trailowej trasie zejść z czasu rekordzistów Polski na 100mil (https://www.pzla.pl/aktualnosci/11594-biegi-uliczne-rekordy-polski-i-najlepsze-wyniki-w-historii).
Sam bieg można by rzec został stworzony, by przy odrobinie szczęścia i dobrych warunków pogodowych (październik, Anglia), wykręcić na nim dobry czas. 161km trasa ma łącznie prawie 1600m w górę (całość pomiędzy 40 a 120km), podzielona jest na 4 części w kształcie krzyża. Każda z części ma około 40km, pierwsza i ostatnia płaskie, środkowe dwie pagórkowate. Autumn 100 zabiera nas w niesamowita podróż czy to brzegiem Tamizy, przez malownicze zabytkowe wioski po niezliczoną ilość leśnych single tracków i szerokich szutrów.
Ze względu na covid, start był otwarty pomiędzy 8:30 a 9:00. Taktyczną zagrywką postanowiłem wyruszyć o 8:40, licząc na to że cała czołówka wystartuje razem o 8:30, a początkowe wysokie tempo wykosi paru zawodników. Plan się poniekąd sprawdził, ponieważ od 50-go kilometra biegłem już jako pierwszy zawodnik i myślałem że w pełni kontroluje sytuację. Ogólnie bieg przebiegał bez większych problemów, biorąc pod uwagę wysokie tempo małe problemy żołądkowe były spodziewane i tak naprawdę bardzo cieszyłem się całym doświadczeniem.
Zasady biegu pozwalają na obecność „pacera” w trakcie ostatnich 42 kilometrów (biegniemy wzdłuż Tamizy nocą do Reading, które jest dużym miastem, chodzi głównie o względy bezpieczeństwa), moim zającem był Andrzej Gąsiorowski, przemiły człowiek który jest również fanem La Sportiva i mieszka w Anglii.
Razem z Andrzejem wyruszając na ostatni odcinek wiedzieliśmy że mam czasu na styk aby dobiec przed rekordem, nie było mowy o zwalnianiu, podchodzeniu itd.
Niestey brak stałych pokarmów (nie wystarczająca ilość), mgła która odbijała światło latarek, zaczęły płatać takie figle z moją głową i organizmem, że w pewnym momecie było mi już wszystko jedno…
Myślałem że dowiozę chociaż pierwsze miejsce, pal licho ten rekord.
Nie pamiętam już w którym momencie otrzymaliśmy informację, że dogania nas zawodnik i jak chcemy zwyciężyć to muszę grubo przyspieszyć.. Pomyślałem że to przecież nie możliwe, dalej poruszałem się w okolicach 5:30min/km, więc tak naprawdę nie był to świński trucht. Niestety okazało się że zawodnik ten wystartował jako ostatni, ukradł moja taktykę i dostosował tempo do całej stawki zawodów. Moje częste postoje w lesie (WC) za każdym razem tylko zmniejszały moja przewagę, a ponieważ miał praktycznie takie same tempo jak ja, odległość malała bardzo szybko…
Ostatnie 21km to było najcięższa „połówka” w moim życiu. Musiałem wyłączyć wszystkie lampki alarmowe w mojej głowie, a było ich bardzo dużo. Nie jadłem, nie piłem, wciągnąłem może z 3 żele i ćwiartkę banana. Moje oczy plątały takie figle, że ledwo co potrafiłem skupić ostrość na szlaku w ciemności. Nie miałem ochoty słyszeć ani mówić, przepraszam Andrzej.
W końcu dobiegliśmy na metę, ostatni maraton przebiegłem w średnim tempie 5:25 min/km, w nocy, trailem, po uprzednich 120km w bardzo mocnym tempie. Byłem wyczerpany, pijany, zdruzgotany…
Teraz musieliśmy czekać aż dobiegnie Peter, który gonił mnie od 9:00 rano, żeby dowiedzieć się kto zwyciężył. Wiedzieliśmy że będą dzieliły nas dosłownie sekundy.
Peter przybiegł, mój czas to 13:59:21, jego 13:59:31…
Podchodzę do niego podnoszę go z podłogi, wpadamy sobie w ramiona i przez łzy śmiejemy się i sobie gratulujemy. Czułem się szczęśliwy ale zarazem smutny. Wiedziałem ile wysiłku, serca i emocji kosztował mnie ten wyścig. Peter dokonał praktycznie tego samego, mogłem sobie tylko wyobrazić co poczuł gdy dowiedział się o przegranej.
Pisząc to, dalej do końca nie dochodzi do mnie co się stało w poprzednią sobotę. Jedno jest pewne, stoję teraz na takim biegowym rozdrożu i nie wiem w którą stronę się udać.