Redakcja KR

Carphatia Challenge 2019

Skawica, 26.04.2020

Przebiegłem Łuk Karpat! Jako jedyny na świecie zrobiłem to w ciągu 39 dni i 11 godzin, ustanawiając najszybszy czas pokonania tego łańcucha górskiego – 2300 km, 110 tys. metrów przewyższenia. Karpaty to drugie największe góry Europy, dzikie góry, w których spotykasz niedźwiedzie i brniesz kilometrami przez zarośnięte szlaki, doznajesz samotności i uniesienia, euforii, szczęścia i strachu, spełnienia i tęsknoty. Carphatia Challenge 2019 to moje największe biegowe osiągnięcie w ultra – największe, ale nie ostatnie. Tego jestem pewien.

Tekst: Roman Ficek

Zdjęcia: Montis Studio

Moja droga prowadziła przez cztery kraje: Rumunię, Ukrainę, Polskę i Słowację, w ostatnim etapie zahaczając lekko o Czechy. Trasa prowadziła przez najwyższe pasma Karpat, biegłem ich graniami bądź je przecinałem. Zdobywałem najwyższe szczyty, w tym słowackiego Gerlacha, na który nie prowadził żaden szlak. Musiałem się wspinać w towarzystwie przewodnika na wysokość 2656 m n.p.m.

Najtrudniejszym wyzwaniem było dla mnie pokonanie rumuńskich gór, przez które prowadziła prawie połowa wytyczonej przeze mnie trasy. Ich wysokość, wielkość, tysiące przewyższeń i dzikość terenów mogły chwilami przerażać. Rumunia to kraj bardzo zróżnicowany. Są miejsca, gdzie jest przepięknie, jak w górach Bucegi czy Crauiuli, pomiędzy którymi soczysta zieleń miesza się z ostrymi graniami i przypomina nieco Szwajcarię. Zderzałem się z biedą i mało zadbanymi okolicami, nie tylko w górach. Przebiegałem przez dziesiątki trawiastych polan, na których rosły borówki, wspinałem się najtrudniejszym szlakiem w paśmie Piatra Craiului – między górami Bucegi i Fogarasz – coś w stylu Orlej Perci. Trawersowałem graniówkę w Górach Fogaraskich – najwyższym paśmie Karpat Południowych oraz całej Rumunii – która prowadziła na szczyt Negoiu 2535 m n.p.m.

Podczas samotnej wędrówki najbardziej zadziwiali mnie pasterze, których spotykałem na wysokości ponad 2000 m. Ubrani na cebulkę, owinięci folią z butelką tequili za pasem, leżeli na trawie i cały dzień paśli owce. Co za życie! Co za wolność! Ale można było spotkać wśród nich również zwykłych mieszkańców pobliskich miejscowości, którzy w sezonie wypasu owiec zostawiali swoją pracę i szli w góry. Po kilku miesiącach wracali do domów, żon i normalnego trybu życia.

Sielankowy obraz zakłócały mi tylko pasterskie psy, które za każdym razem obszczekiwały mnie agresywnie, nawet wtedy, kiedy grzecznie chciałem przejść ich szlakiem. Codziennie mijałem kilka pastwisk i za każdym razem atakowało mnie od 8 do 15 psów. Były moją zmorą przez trzy tygodnie. Pod koniec biegu przez Rumunię przestałem się nawet przed nimi bronić. Kiedy mnie okrążały, czekałem, aż przyjdzie pasterz i je zawoła. Po prostu nie chciało mi się z nimi użerać, nie miałem już na to siły.

W paśmie Vrancei spotkałem również niedźwiedzie! Na szczęście wystraszyły się mnie tak samo mocno, jak ja ich. Uciekaliśmy każdy w swoją stronę. W moim przypadku była to wielka sosna, na którą wspiąłem się w pośpiechu. Śmieszna sytuacja, ale w tamtej chwili miałem już dość. Przeszło mi nawet przez myśl, żeby wrócić do busa, tak byłem wystraszony. Siedziałem na drzewie kilkanaście minut, hałasowałem, odpaliłem jedną petardę, po czym zszedłem na ziemię i ruszyłem dalej w głąb lasu, pewien, że gdzieś obok chodzi sobie niejeden misiek.

Piękne były też Góry Rodniańskie i dawne zwyczaje mieszkańców. Gdy mój support przejeżdżał przez okoliczne wioski, zauważył, że przy niektórych domach na drzewie wiszą puste garnuszki. Okazało się, że to sygnał dla potencjalnego pana młodego: „Mamy w domu pannę na wydaniu”. Ot, taka tradycja.

Ukraina, która miała być dla nas trudna ze względu na problemy wewnętrzne i konflikt z Rosją, okazała się piękna i przyjazna. Połoniny ciągnące się dziesiątkami kilometrów, mili ludzie, zaczepiający i pytający, gdzie tak pędzę i „borówkarze” – tak nazwałem ludzi zbierających borówki. Owoców było tak dużo, jak piasku na pustyni.

Od granicy do granicy biegłem czerwonym szlakiem. Trasa była tak szeroka i dobrze oznaczona, że fragmentami nie potrzebowałem nawet nawigacji. Wiele było miejsc oszlakowanych, jednak w porównaniu do trasy przez góry Rumunii miałem spokój psychiczny, odpoczynek od psów pasterskich czy zarośniętych szlaków, na których można było się zgubić. W głowie utkwił mi Świdowiec – połonina ciągnąca się przez 40 km. Na pewno wrócę tam jesienią, kiedy trawa i borowina przybiorą już kolory czerwieni. Myślę, że to idealne miejsce do zatopienia się w własnych myślach.

Polska to już swój kraj, w którym czekały na mnie dobrze znane szlaki. Tatrzańskie dwutysięczniki zdobyłem przecież w 2018 r., więc biegło się jak po dywanie – bezpiecznie i bez żadnych zmartwień oraz obaw, że po drodze może mnie coś zaskoczyć. Pogoda przez cały czas dopisywała, ale oczywiście bez piorunów w Tatrach się nie obyło! W takich chwilach musiałem się przeżegnać i napierać przed siebie. Po drodze dopingowali mnie turyści, ale też ludzie, którzy śledzili moje wyczyny w mediach społecznościowych, wiedzieli, że założyłem profil na Facebooku: Roman Ficek – Biegiem przez Łuk Karpat. Dodawali mi otuchy na następne kilometry.

Słowacja – piękna i zadbana, z metą w Bratysławie, jednak z bardzo trudnym odcinkiem do pokonania graniówką po Tatrach Zachodnich. Oczywiście najbardziej w głowie utkwiło mi wejście na Gerlach (2656 m n.p.m.), ale była też Mała Fatra i Małe Karpaty, w których wybiegając na szczyt o wysokości 700 m czułem się jak na dwutysięczniku. Niesamowite widoki, ciekawe, skaliste ścieżki prowadzące przez bukowe lasy były tak urokliwe, że żadna kontuzja nie byłaby w stanie zakłócić radości biegu. Większość trasy biegowej po Słowacji pokonywałem szlakiem czerwonym zwanym Cesta – to najdłuższy znakowany szlak na Słowacji mający 750 km – i najwyższym pasmem na trasie Niżne Tatry. Była to doskonała droga na tzw. challenge i ustanowienie rekordu szybkości – może ktoś się pokusi…

Na tak długiej drodze można nie tylko napawać się pięknem gór, ale także spotkać ciekawych ludzi. Na ukraińskich połoninach natknąłem się na Polaka, który szedł z Bratysławy do Istambułu – pieszo, z ogromnym plecakiem, a twierdził, że praktycznie nic ze sobą nie zabrał. Kiedy patrzyłem na jego plecak, to wyglądał tak, jakby zapakował do niego dobytek całego życia. Jeden z drugiego się pośmiał, zrobiliśmy fotki i każdy ruszył w swoją stronę. Ciekawe, co było jego celem, bo na pewno nie samo przejście tak długiego odcinka. Myślę, że każdy człowiek wyruszający w tak długą drogę robi to z jakiegoś ważnego dla siebie powodu.

Wyzwanie

Zdobyć Łuk Karpat to nie taka prosta sprawa. Czy robisz to biegiem, rowerem czy maszerując, musisz się solidnie przygotować. Nie ma jednej recepty na sukces, ale jednego musisz być pewien – czeka cię wielka przygoda. Nie ma zbyt wielu zdobywców tego łańcucha górskiego, a jak już ktoś się na to porwie, to w 99 procentach jest to trekking. Biegowe pokonanie Łuku Karpat chodziło mi po głowie przez sześć lat. Kiedy już się tego podjąłem, przez kolejne kilometry, których średnio robiłem ok. 60 dziennie, powtarzałem sobie, że drugi raz na pewno nie zdecyduję się na takie wyzwanie, ale kto wie…

Emocje

Zmieniały się bardzo często, jak krajobraz gór z każdą godziną. Początek pełen szczęścia i adrenaliny urwał się na 50. kilometrze, kiedy z płaczem i lękiem przed dalszą drogą zdałem sobie sprawę z tego, czego się podjąłem. A był to dopiero początek przygody. Kilka razy na trasie rozbeczałem się jak dziecko, troszkę więcej się śmiałem, a zazwyczaj zadumany i skupiony biegłem przed siebie, odliczając dni biegu. Złościłem się, gdy nie ubywało kilometrów lub gdy mój support nie zdążył mi zrobić obiadu. Złość sięgała zenitu, kiedy w samochodowej spiżarce nie było nutkao albo innego odpowiednika masła orzechowego. Ale jednego jestem pewien – mój support był nieocenioną pomocą! Dziękuję im z całego serca. Czasami miałem lęk przed niedotarciem do „cabany”–naszego busa – przed zmrokiem. Strach przed niedźwiedziami był jednak wystarczający, by spowalniać mnie w gęstych, iglastych lasach. Czasami jednak brakowało już oddechu, żeby setny raz gwizdnąć czy wydrzeć się i dać znać w lesie, że biegnę. Stres i nerwy z powodu błądzenia po lasach i szukania szlaku w rumuńskich górach były codziennością. Karpaty dostarczyły mi emocji pod dostatkiem!

Ból, problemy, kryzysy

Kiedy pojawia się ból, to pojawia się problem, a jak pojawia się problem, to macki złego ducha i tchórzliwe myśli kierują cię do kryzysu. Na szczęście nie miałem żadnego poważnego, który ściągnąłby mnie z trasy, kazał wrócić do domu, do ciepłego łóżka z miękkim materacem. Głowa wiedziała, że na końcu czeka mnie nagroda, a karimata i podłoga w busie to tylko przejściowa sypialnia. Wiedziałem, że ból na takiej trasie na pewno mnie dorwie. Już od drugiego dnia aż do samej mety dokuczały mi odciski, pieczenie i schodzące paznokcie. W pewnym momencie ból od spodu stopy był już nie do zniesienia i musiałem zrobić dzień przerwy. Nie był to jednak dzień stracony, bo pogoda była fatalna – i tak nie pozwoliłaby biec po wysokich Górach Fogaraskich, najwyższych w całej Rumunii. Pokonanie 60 km bez supportu na pewno nie byłoby możliwe.

Co dalej?

Teraz, po zakończeniu całego projektu, przyszedł czas na refleksje i zastanowienie się, co dalej. Niedługo o wszystkim, co przeżywałem podczas ostatnich dwóch lat, będziecie mogli przeczytać w książce. Właśnie zaczynamy nad nią prace. Autorem będzie znany dziennikarz Łukasz Grass – autor takich książek jak Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą, Trzy mądre małpy czy Szlag mnie trafił. Ta ostatnia ujrzy światło dziennie już 29 października. Książka o moich biegowych wyczynach pojawi się w sprzedaży pod koniec przyszłego roku. Mogę zdradzić, że będzie to emocjonująca opowieść o dwóch ostatnich projektach: zdobyciu 55 tatrzańskich dwutysięczników i biegu Łukiem Karpat – historia pełna wzlotów i upadków, przygotowań, walki na trasie, spotkań z dziką zwierzyną i samotności w górach, kiedy w środku nocy gubię się na trasie. Opowiem o euforii związanej z bieganiem po górach, ale też o kryzysach, kiedy kolejne 60 czy 100 km daje mocno w kość. Opiszemy nie tylko moją pasję i miłość do biegania po górach, lecz podzielę się również z fanami ultrabiegania moim doświadczeniem i wiedzą, opowiem skąd wzięła się u mnie miłość do górskiego ultra. O wszystkim będę informował na bieżąco na swoim fanpage’u na Facebooku i Instagramie.