BUT 260 km był dla mnie ostatnią szansą, by udowodnić – głównie sobie – że mijający sezon nie był tak całkiem do d***. To miał być mocny rok. Podbudowany zeszłym sezonem, zaplanowałem kilka mocniejszych startów i podporządkowałem im cały trening. I jak to zwykle bywa, nic nie zapowiadało klęski – założenia treningowe realizowałem, samopoczucie miałem dobre, kontuzje się nie przyplątywały, motywacja była.
Do tego jestem w stałym kontakcie telefonicznym z moim Ultrabliźniakiem – rozmawiamy, konsultujemy – i niby wszystko jest OK, ale jednak nie do końca.
- Zamieć. Sponiewierało mnie na zbiegu, rozwaliłem rękę (a dokładniej kilka palców przy upadku). Dla mnie to katastrofa – jestem fizjoterapeutą. Wycof.
- Orlen Maraton. Założenie: pobiec poniżej 3 h. JEST! 2:59:59 – lepiej nie dało się wycyrklować. Czuję się podbudowany.
- Rzeźnik. Niby dobrze (ukończyliśmy trasę Hardcore), ale jednak tempo nie to. Jakoś tak ciężko, noga nie idzie, a czas końcowy – grubo poniżej oczekiwań. Generalnie tyłka nie urywa.
- Bieg 7 Szczytów. Wszystko ładnie, pięknie… do 100. kilometra. A po 180 km wycof. Zapalenie rozcięgna podeszwowego. Ból, ból, ból! A przecież to mój dystans, mój bieg... Czuję, że jestem w czarnej d...
- BUT. Krótko – to była walka o honor!
Lubię długi dystans, nawet bardzo. Nie jestem superszybki, więc nadrabiam wytrzymałością i umiejętnością radzenia sobie w pojedynkę. A BUT 260 taki jest. Paskudnie długi. I kamienisty (dzięki Michał!). Bez punktów odżywczych, bez przepaków i bez oznakowanej trasy. Wszystko (ciuchy, żarcie i cała reszta szpeju) do plecaka i na grzbiet. A w rękę mapa i jazda! Kwintesencja ultra.
Telegraficzny skrót:
Szczyrk, czwartek 29 września 2016, godz. 10:00 – start.
Od początku napieram. Trochę gadam z chłopakami – kto, gdzie startował, jak było, co planujemy itd. Takie tam pierdoły dla zabicia czasu. Po kilkunastu kilometrach stawka się rozciąga – zahaczamy się z Robertem Jańcem i ciśniemy razem. Tempo mamy dobre, rozmawiamy. Robert opowiada o swoich wyprawach w wysokie góry (niezły kozak), ja trochę o GSB i Tor des Géants w Alpach. Tak dobrze nam się biegło, że postanowiliśmy wydłużyć trochę trasę. Opis mówi: „biegniecie szlakiem niebieskim”. Szukamy więc niebieskiego. Jest, Lecimy! Hmmm, dlaczego te oznaczenia niebieskiego szlaku są takie dziwne? Może dlatego, że to szlak biegówkowy, też niebieski… Kilka kilometrów w plecy! No nic, doganiamy chłopaków, którzy nas w międzyczasie wyprzedzili i lecimy dalej. „Nuda” ultrasa – żarcie, picie, przebieranie nogami, żarcie, picie, przebieranie nogami, nawigacja. Ale taka oldskulowa, analogowa – tylko z mapą i michałową instrukcją obsługi BUT-a na kartce. Nie masz GPS, musisz sobie chłopaku radzić sam!
Wkrótce następuje kilka mniejszych lub większych porażek nawigacyjnych. Albo ja jestem takim Januszem mapy, albo te szlaki są tak „pięknie” oznaczone. Pomimo komplikacji, napieramy. Zawoja. Dobrze – na stacji benzynowej dotankujemy, bo woda już tylko na dnie bidonu. Źle – stacja zamknięta… A dałbym sobie uciąć głowę, że jak byłem tu ostatnio na treningu i też startowałem w nocy, była otwarta. Ale co robić? Trzeba sobie radzić. Dobrze, że chociaż kumpel wyjechał nam naprzeciw i wsparł dobrym słowem – dzięki Łukasz! Napieramy… Babia Góra! Wschód słońca. Zajebiście! Na szczycie Jacek i Michał czekają na nas z aparatami. Twarde chłopy. Targają te aparaciska na górę, tkwią na szczycie, na którym piździ jak diabli, i czekają aż ktoś łaskawie przybiegnie. Ale zdjęcia robią mega, dzięki panowie!
Na szczycie Robert oświadcza, że musi zwolnić. Strajkuje mu stopa. Uścisk dłoni, spojrzenie w oczy – każdy wie o co chodzi. Dzięki, Robert, za te ponad sto wspólnych kilometrów. Napieram. Markowe Szczawiny. Piękna trasa, dłużące się podejście w stronę Pilska zdaje się nie mieć końca. W schronisku na Hali Miziowej zjadam dwie pomidorówki, tankuję i dalej w drogę. Na Rysiance kolejna sesja fotograficzna – Jacek i Michał są lekko zaskoczeni. Do tej pory nie wiem, czy dlatego, że tak wcześnie, czy tak późno. Ruszam dalej w stronę Hali Boraczej. Dzwoni Rafał Bielawa: „Idź spać”, mówi. Słucham go. „Dzień dobry. Chciałbym się u was przespać”. „Oczywiście. Ile nocy?”. „Pół godziny”. Spojrzenie pani bezcenne. Łóżko dostaję za... 10 zł. „Chciałbym się trochę umyć. Czy ma pani jakiś ręcznik?”. „Ręcznik? To nie hotel pięciogwiazdkowy!”. To akurat prawda. Ale przynajmniej jedzenie dobre. Spania wyszło w sumie jakieś 15 minut. Ruszam dalej i zaraz... znowu wtopa nawigacyjna. „Matko, byle do przodu”, myślę w duchu. Nogi mam już lekko ciężkawe.
Podejście w stronę Baraniej Góry i wielki napis na wejściu na szlak: „Uwaga, niedźwiedź!”. No, przygoda musi być! Byle do schroniska i kolejne 15 minut drzemki. Napieram dalej. A dalej co? Wtopa nawigacyjna stulecia! Podejście na Wielki Stożek i zły wybór drogi – do tej pory nie wiem, jak to zrobiłem. Wszyscy mnie wyprzedzili – szlag by to trafił! Przedzieram się na dziko, odnajduję szlak, doganiam chłopaków i lecę dalej. W Ustroniu spotykam zawodników z trasy 120-kilometrowej. Pozdrowienia, piona i dalej w trasę. Po dwóch dobach praktycznie bez spania wpadasz w niezły flow, jesteś lekko zawieszony, trochę wolniej łapiesz, czasami kogoś nie poznasz… Ale już blisko! Cisnę – góra, dół, góra, dół. Przełęcz Salmopolska, gdzie chłopaki od orgów czekają z żarciem. Zbawienie. Dalej ekstra kamienisty odcinek i już zbieg do Ostrego (Michał – dzięki po raz drugi!). Droga na Skrzyczne – dla mnie to gwóźdź programu. Wpadłem w jakieś takie odrętwienie, że przez 2/3 drogi w górę zastanawiałem się, po co ja tam idę. W pewnym momencie lekko spanikowałem. Bo co ja zrobię jak już dojdę na górę? Co dalej?!
Ponad 60 h bez snu robi swoje. Sytuację uratował telefon od Kasi i dwie dobre dusze (plus pies), które wyszły mi na spotkanie. Jestem na szczycie! Z niego zbieg na złamanie karku i... meta! Fanfary, gratulacje, wywiady, wizyty w zakładach pracy, splendor i chwała. A tak na poważnie podsumuję ten bieg w taki sposób:
- BUT to bieg nad biegami. Tak jak wspomniałem wcześniej – kwintesencja ultra. Ty, góry i wola przetrwania. Kto był, to tego doświadczył. Kto nie był – niech spróbuje. Gwarantuję, że nie pożałuje.
- „Honor” uratowany!
- Prawie 63 h na trasie i w sumie ok. 30 min spania. Plan zakładał jakieś 52 h, ale człowiek nie jest niezniszczalny. Wcześniejsza kontuzja i lekkie zajechanie dały o sobie znać – czasami jednak warto zrobić roztrenowanie i odpocząć.
- Chyba starość zajrzała mi w oczy i przyjdzie mi sprawić sobie okulary. Sam nie wiem, czy ja niedowidzę tych oznaczeń i dlatego tak się gubię, czy po prostu tak lubię bieganie po górach, że chcę być w nich dłużej…
Tekst: Kamil Klich / MAGAZYN ULTRA#8
Foto: Jacek Deneka, Michał Unolt