Mikołaj Kowalski-Barysznikow
Biegacz amator

Bieganie było dla mnie ucieczką do wolności

Zakopane, 26.02.2017

Skialpinista Andrzej Bargiel to jeden z najbardziej niezwykłych polskich sportowców. W ekskluzywnym wywiadzie dla ULTRA opowiada Mikołajowi Kowalskiemu-Barysznikowowi o swojej drodze z małopolskiej Łętowni na światowy top. Poznajcie historię Jędrka od pierwszych nart, przez rywalizację z Kilianem Jornetem, po zdobycie Śnieżnej Pantery w rekordowym czasie 30 dni. (fot. Jan Nyka)

Z Andrzejem Bargielem umawiamy się w barze mlecznym Tatrzańskim, nieopodal Ronda Kuźnickiego w Zakopanem. „Pijcie dużo wody”, taką wiadomość wysyła nam na pół godziny przed spotkaniem. Uznajemy to za znak, że szykuje nam jakąś ostrą górską eskapadę. Wskakujemy więc w sportowe ciuchy, biegowe buty i czekamy. Towarzyszy mi fotograf, Jan Nyka. Nagle pojawia się Jędrek. Nie wygląda na gościa, który dopiero co zdobył pięć najwyższych szczytów byłego ZSRR, bijąc przy tym 17-letni rekord Denisa Urubki. Podchodzi do nas zrelaksowany, uśmiechnięty, nie widać po nim zmęczenia. Ma na sobie białą koszulę. Okazuje się, że wieczorem ma prelekcję w ramach Spotkań z Filmem Górskim w zakopiańskim Kinie Sokół. To dlatego jest taki elegancki. „Myśleliśmy, że zabierzesz nas w góry”, zaczepiamy go. „Nie ma sprawy, pójdziemy w fajne miejsce”, odpowiada, „tylko się przebiorę”. W koszulce, szortach i biegowych salomonach na nogach wyglądał jak jeden z nas. I przez następnych kilka godzin był jednym z nas. Wpuścił nas do swojego życia, opowiedział o przeszłości, obecnych sukcesach i planach na przyszłość. To było fascynujące spotkanie z fascynującym człowiekiem. Chcecie dołączyć? Zapraszamy, miejsce w Tatrzańskim na pewno się znajdzie. Tylko pamiętajcie, pijcie dużo wody!

 

– Cześć. Zjemy coś? – pyta na wstępie Andrzej.

– My już jesteśmy po śniadaniu, ale mają tu niezłe naleśniki.

– Lubię naleśniki. Chodźmy.

 

– Co dla was? – pyta na nasz widok kasjerka.

– Poprosimy naleśniki i trzy herbaty.

– Ja poproszę z miodem.

– Nie mamy miodu...

– A sok malinowy?

– Jest.

– To poproszę z sokiem.

– Usiądźcie. Zawołamy.

 

Udało się, rekord pobity!

Przygotowania trwały cały rok. Wróciłem z Broad Peaku i od razu wziąłem się do pracy. Spędziłem mnóstwo czasu m.in. w Warszawie, żeby wszystko pospinać. To nie było takie proste. Ale wszystko świetnie się zgrało, byli ze mną ludzie z różnych klimatów. Nie sami sportowcy albo sami wspinacze. Dzięki temu górska część ekipy nabrała doświadczenia filmowego, a filmowcy oswoili się z górami. Fajnie, naturalnie to wyszło.

(Głos z głośnika) Zamówienie nr 36!

Taki projekt to wielkie wyzwanie logistyczne i finansowe...

To prawda. Sam sprzęt był wart fortunę, na przykład jeden obiektyw kosztował kilkaset tysięcy złotych. Przy czym bardzo zależało nam na jakości i wszyscy uczestniczyli w Śnieżnej Panterze po kosztach. Każdy potraktował ją jak przygodę życia i inwestycję we własny rozwój. Mam nadzieję, że wyjdzie z tego coś bardzo fajnego. To dla nas próba, bo jeśli się uda, będzie dostęp do większych budżetów i robienia czegoś takiego co roku.

Co roku? Nie zabraknie Ci pomysłów?

Pomysłów na pewno nie zabraknie. Tylko motywację trzeba mieć. I zajawkę. Wtedy jeszcze parę wypraw można zrobić. Mam nadzieję, że za parę lat będziemy przebijać się przez dżunglę gdzieś w Ameryce Południowej, pływać na kajaku, wchodzić na jakąś górkę i sobie z niej zjeżdżać. Eksploracja połączona z przygodą. Jest Grenlandia z mnóstwem szczytów, na których nikt jeszcze nie był. Jest Alaska, Japonia...

Mówisz, że kiedyś może zabraknąć motywacji. A co Cię motywuje teraz?

Lubię to co robię, do tej pory mnie to nie zmęczyło. Staram się za każdym razem jechać w nowe miejsca, stale się rozwijać. I to na różnych płaszczyznach. Bo już samo to, że w Polsce w ogóle udaje się robić takie rzeczy, to duży sukces. Staram się działać na tyle profesjonalnie, żeby sponsorzy widzieli w tych działaniach wartość marketingową. I żeby wyprawa była sukcesem niezależnie od wyniku. To nie jest tak, że trzeba za wszelką cenę wejść na szczyt. Najważniejszy jest pozytywny odbiór.

Jakie znaczenie ma dla Ciebie to, że realizujesz swoje projekty z kumplami, osobami, którym ufasz?

To dla mnie bardzo ważne. Bo jeśli decyduję się spędzać z kimś czas, to chcę, żeby był to ktoś, kogo po prostu lubię (śmiech). Nie mam takiego podejścia, że biorę ze sobą tylko największych kozaków, zwyczajnie bardziej zależy mi na atmosferze. I to działa. Nie ma żadnych afer, dziwnych ambicji. Mamy coś do zrobienia, więc to robimy. A przy okazji spędzamy ze sobą czas.

To Twoi przyjaciele stają się przy okazji wspólnych projektów fachowcami, czy bierzesz ze sobą fachowców, którzy zostają Twoimi przyjaciółmi?

Pomaga mi to, że znam bardzo dużo ludzi z różnych środowisk. Znałem producenta, reżyserów, operatorów... I razem próbujemy robić rzeczy, żeby wyszły dobrze. A przy okazji nawiązują się relacje. Spędzamy tam razem dwa miesiące i jeżeli byłyby to stricte sportowe wyprawy, mogłoby się zrobić nudno. Przecież nie da się dwa miesiące rozmawiać o górach (śmiech).

Po wyprawie jest jeszcze miejsce na przyjaźń na neutralnym gruncie?

Jak najbardziej. Nawiązaliśmy megarelacje. Cieszę, że udało nam się zebrać taki fajny team! Trudno skoordynować takie przedsięwzięcie, ale nam się udało.

Z kim rozmawiasz tam na górze?

Przede wszystkim trzeba być głową tu i teraz, ale jest też miejsce na luz. Idę sobie do góry, gadam przez radio z chłopakami, a niektórzy z nich nie do końca się znają na tym, co robię, więc gadamy o jakichś bzdurach. Mówią mi na przykład, że oni już chcą do domu, więc może dałbym radę iść trochę szybciej (śmiech). Albo żebym przyspieszył, bo jest ładna pogoda.

Ty dajesz z siebie wszystko, a oni się wygłupiają.

Nie mam z tym problemu. Mam do siebie duży dystans. Mieliśmy na przykład takiego technicznego. Niesamowity patenciarz i wynalazca w dziedzinie techniki zdjęciowej. Frodo jest niziutki, więc zgrywaliśmy się, że nie będzie miał kłopotów z chorobą wysokościową, bo jest najniższy (śmiech). Wymyśliliśmy mu historię, że on jest nasz Malieńki Śnieżny Bars i ma swój niezależny projekt. Jeśli ja robię 10 km, to on robi 10 m. Napotkanym ekipom opowiadaliśmy poważnym głosem, że robimy obydwa projekty równocześnie i oni patrzyli na nas, nie wiedząc, czy robimy sobie z nich jaja, czy nie. Raz przyjechała ekipa koreańska i pytają: „Gdzie jest ten gieroj z Polski?”, mając na myśli mnie. A my wskazujemy na Frodo. I później ci Koreańczycy chodzili za nim, patrzyli co je, co robi. Przez tydzień w ogóle nie wiedzieli o co chodzi (śmiech).

(do stolika podchodzi Michał, znajomy Andrzeja) Wyglądasz, jakbyś wrócił z wakacji.

Dopiero jadę.

Coś w tym jest. Opalony jesteś, oko błyszczy...

Szczerze mówiąc, na Śnieżnej Panterze sportowo się nie wyeksploatowałem. Najciężej było wytrzymać psychicznie (śmiech). Wkurzające były te wszystkie transporty, przerzuty, do tego grypa żołądkowa w Tadżykistanie. Taki syf, że koniec świata. Jak tam przyjechaliśmy, wszyscy padli i przez trzy dni nie mogli się ruszyć. Jak wychodziłem na drugi szczyt [Pik Korżeniewskiej – przyp. red.], to w cztery godziny doszedłem do obozu pierwszego. Chciałem już zawracać do bazy, ale jak sobie wyobraziłem, że cała ekipa będzie smutna, to postanowiłem spróbować. I tak wszyscy mieli depresję po tej grypie. Odpuściło mi i w cztery kolejne godziny byłem na szczycie. Nie wiem, jak to się stało. Pierwszą ćwiartkę trasy zrobiłem w takim samym czasie jak pozostałe trzy czwarte.

Fot. Marcin Kin
Fot. Marcin Kin

Pokonałeś kryzys siłą woli?

Chyba tak. Organizm jakoś to wszystko przerobił. Śniadanie wyszło ze mnie po trzech minutach, a potem jeszcze trzy razy wychodziło nie wiadomo co. W trakcie podejścia zjadłem parę batoników, trzy żele, wypiłem półtora litra wody i łyk zielonej herbaty. I tyle, jakoś to poszło. Morale się poprawiło, po zejściu do bazy wszyscy byli zadowoleni, bo wydawało się, że trzeba będzie tam czekać, aż wszyscy wyzdrowiejemy. A warunki takie, że wodę podgrzewaliśmy w beczce, a miejscowi palili pod nią śmieciami. Chcieli się tym pochwalić. Przyszli pokazać, że posprzątali i poprosili, żeby kręcić jak palą śmieci, cali dumni, że tacy są czyści (śmiech).

Recykling à la ZSRR.

Albo Zakopane.

Tutaj też pali się śmieciami?

Tu jest kurczę problem, zimą w Zakopanem jest większy smog niż w Krakowie. Moje okna wychodzą na komin sąsiada, z którego cały czas leci czarny dym. Albo zielony. To jest hardkor, mam od tego całe czarne szyby. Starając się temu przeciwdziałać, brałem udział w dwóch kampaniach telewizyjnych. Jest też akcja #ZakopaneBezSmogu i w jej ramach też staramy się coś zmienić. Przed wyjazdem miałem spotkanie z dziećmi w szkole – chcieliśmy uświadomić je, żeby nie przejmowały złych nawyków po rodzicach.

Nasza redakcja promuje akcję nieśmiecenia na szlaku, a Ty – nieśmiecenia w mieście. Fajnie.

Różnica jest taka, że śmieci ze szlaku zawsze można uprzątnąć, a tutaj nimi oddychasz...

Angażujesz się też w inne akcje społeczne.

Angażuję się, w co mogę. Jestem ambasadorem walki z mukowiscydozą. Cały mój strój ze Śnieżnej Pantery będzie przekazany na aukcję. Do tego dorzucimy multimedia. Będzie można mnie wirtualnie rozebrać, a cały zysk z tego pójdzie na walkę dzieciaków z chorobą.

Dlaczego akurat mukowiscydoza? Palenie śmieci dotyka Cię bezpośrednio, a mukowiscydoza?

Też. Doskonale wiem jak to jest mieć problemy z oddychaniem, kiedy brakuje tlenu. A ta choroba polega na tym, że niewydolność oddechowa cię zabija. Dziś już są lepsze leki, przeszczepy, udało się w końcu otworzyć specjalistyczną klinikę pod Warszawą. Wcześniej dzieciaki umierały w wieku kilku, maksymalnie kilkunastu lat, a dziś dożywają trzydziestki. Mamy jednego takiego dzieciaka, który jeździ na nartach, byliśmy razem na Świnicy. Kiedyś nie było w Polsce świadomości. Jak ktoś był chory, to miał się nie ruszać, nic nie robić. Dziś to się zmienia i zaleca się ruch. Bo ruch wentyluje płuca.

Twoje zaangażowanie w sprawy innych bierze się z tego, że sam pochodzisz z wielodzietnej rodziny, w której jedni brali odpowiedzialność za drugich?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Po prostu lubię pomagać i daje mi to radość. Jeśli tylko jest możliwość zrobić coś dobrego, staram się to robić.

Jak to u Was było? Pomagaliście sobie czy rywalizowaliście?

Starsze rodzeństwo pomagało młodszemu, a z czasem każdy znalazł sobie swoją przestrzeń. Siostry poszły w stronę artystyczną, część braci w sport. Każdy u nas zawsze coś robił, ale też każdy musiał sobie wypracować swoją pozycję. Jak chcieliśmy iść po skończeniu szkoły na studia, to musieliśmy je sobie sfinansować. Trzeba było studiować i pracować. Tak samo było z moimi startami w zawodach. Musiałem się dużo nakombinować. Ze strony rodziców nie było żadnej tradycji sportowej, ojciec zawsze mówił, że sport to marnowanie czasu.

Nadal tak uważa?

Nadal (śmiech). Mówi, że to jest bez sensu, że lepiej by było, gdybym znalazł normalną pracę.

Próbował Cię wsadzić w jakieś konkretne buty?

Ojciec całe życie był rolnikiem. Ma małe gospodarstwo i jest szalenie konserwatywny. Pracuje dokładnie tak, jak pracowało się sto lat temu. Uprawia zboże, ziemniaki, zbiera siano, przygotowuje drewno na opał. U nas w każdym pokoju był piec kaflowy, więc trzeba było tego drewna zwieźć i porąbać bardzo dużo. Dziś, kiedy przyjeżdżam z wyprawy, ojciec mówi: „Dobrze, że już wróciłeś z tych wycieczek, bo jest tyle pracy i trzeba pomóc”.

Ma konia pociągowego?

Ma. Traktor też ma, ale pracuje koniem. I kosi kosą. A ja z perspektywy czasu coraz bardziej to doceniam. Oczywiście wkurza mnie, że tyle z mamą pracują, choć nie muszą, ale oni to robili przez całe życie i inaczej nie potrafią. Przeraża ich wizja, że wszystko co uprawiali latami, mogłoby zarosnąć.

To może zastąpisz rodziców na gospodarce, jak już „wrócisz z wycieczek”?

Coraz rzadziej widuje się takie obrazki i ja to bardzo doceniam. Cały świat pędzi, a kiedy jadę do domu, to jest jak powrót do przeszłości, panuje w nim pełna harmonia. Jeszcze parę lat temu nie było tam zasięgu, więc jeździłem do rodziców odpocząć. Można było kosić kosą, najlepiej o poranku, wśród rosy i opadającej mgły. Ale to zanika.

A Twoja mama? Żyje w cieniu ojca, czy jest jego uzupełnieniem?

Mama urodziła jedenaścioro dzieci, więc powinna dostać medal olimpijski. Ma niepodważalnie największe zasługi w naszej rodzinie. Niestety też ciężko pracuje, prowadzą gospodarstwo wspólnie. Na pewno jest bardziej opiekuńcza, martwi się o nas, dzwoni, interesuje się. Całe życie ma ciężko, bo przy tylu dzieciakach zawsze komuś coś się dzieje, zawsze komuś trzeba pomóc.

Docenia Twoje sukcesy?

Wiadomo, że martwi się, że robię to co robię i najbardziej lubi, kiedy zbieramy się wszyscy w domu. Daje jej to mnóstwo energii.

Miałeś dziewięć lat, kiedy wymieniłeś rakietkę pingpongową na pierwsze narty.

To był czas, kiedy na rynku były już dostępne nowoczesne narty, ale my zupełnie nie mieliśmy do nich dostępu. Trzeba było kombinować. Nikt się przejmował, czy ma modne, ładne narty. Wychodziliśmy rano z domu, ubijaliśmy trasę, skocznię. Wracaliśmy wieczorem i przez cały dzień nikt się nie martwił, że nie ma picia, jedzenia. Dzisiaj widzę, jak wiele tracą młodzi ludzie, szczególnie w dużych miastach. Są zorganizowane zajęcia, wszystko jest poukładane, ale nie ma wolności, którą my mieliśmy. I chętnie z niej korzystaliśmy.

Byliście z rodzeństwem jedną bandą?

Oprócz nas w sąsiedztwie były jeszcze trzy rodziny wielodzietne, także jak chodziliśmy na narty, to było nas 30 osób (śmiech). A jak chcieliśmy pograć w piłkę, karczowaliśmy kawałek pola nad rzeką i gotowe. Pamiętam też, jak woziliśmy traktorkiem jakiś trot. Na nim jechało 20 osób, a 30 biegło za traktorkiem. Dziś już tych dzieciaków nie ma, pochłonęła je elektronika. Może i daje im lepszy start, ale zabiera czas. Ja wolny czas najbardziej lubiłem spędzać w naturze. Wziąłem się za sport i zwyczajnie cieszyłem się, że mogę pójść pobiegać.

fot. Archiwum Jędrka

fot. Archiwum Jędrka

Nareszcie rozmawiamy o bieganiu (śmiech).

Na początku przez chwilę jeździłem na rowerze, ale niestety mi się rozpadł. Któregoś dnia brat, który był już wtedy ratownikiem TOPR-u, zabrał mnie na dyżur do Białki Tatrzańskiej. W za dużym stroju i w za dużych butach pierwszy raz spróbowałem skiturów. Od razu wiedziałem, że chcę to robić. Jedynym i naturalnym sposobem przygotowania się do startów skiturowych było bieganie. Trenowałem w okolicach mojej wioski, w pewnym okresie biegałem naprawdę dużo. Zakładałem buty, łapałem butelkę z wodą, chowałem jabłko do kieszeni i robiłem na przykład 50 km.

Ile miałeś wtedy lat?

Jakieś 15‒16. Przychodziłem ze szkoły, pomagałem rodzicom, po czym wypadałem na trening. Często nocą. Równolegle zbierałem na pierwsze buty, pierwszy sport tester. Na początku wszystko pożyczałem, więc ze sprzętu mogłem korzystać tylko na zawodach. Pierwszy sponsoring to było dla mnie takie wydarzenie, że koniec świata.

Kto był Twoim pierwszym sponsorem?

Najpierw był Blizzard, potem Dynafit. W obydwu przypadkach trafiłem do międzynarodowego teamu. Trenowałem coraz więcej i więcej, aż w końcu po skończeniu liceum w Jordanowie przeprowadziłem się do Zakopanego. Mieszkam tu od dziesięciu lat.

Wielu ludzi myśli, że jesteś stąd. Ja też tak myślałem.

Nie, nie jestem stąd. Mieszkam tu, bo to najlepsze otoczenie do przygotowań. Nawet po pracy mogę sobie wyjść na Kasprowy i zjechać. Bardzo często trenuję nocą.

Czerpałeś z biegania radość?

Nie było lekko, bo musiałem o wszystko walczyć. Praca, szkoła, pomoc rodzicom, zdobywanie sprzętu. Żeby zarobić, po pracy w domu pomagałem jeszcze sąsiadom. Bieganie było dla mnie ucieczką do wolności. Biegając, wpadałem w mój świat i czerpałem radość i energię z zapachów, jesiennego słońca. Biegałem po liściach w bukowym lesie, a wokół nie było nikogo.

Jakim cudem biegając tak dużo w tak młodym wieku, nie zrobiłeś sobie krzywdy?

Od dzieciństwa pomagałem rodzicom na roli, więc fizycznie byłem przygotowany. Tak samo miało to kolosalne znaczenie w kontekście wydolności. To nie było tak, że nagle oderwałem się od biurka i stwierdziłem, że będę biegał. Ja nigdy w życiu nie miałem poważnej kontuzji. Raz tylko rozwaliłem bark, ale to przez bardzo poważny upadek.

Czyli jeśli ktoś chce wychować czempiona sportowego, powinien go oddać za młodu na rolę?

Dokładnie. Najlepiej do mojego ojca (śmiech). Dzieciństwo na wsi bardzo mnie zahartowało.

Co męczy Cię bardziej – zdobywanie szczytów czy przygotowywanie wypraw i szukanie sponsorów?

Pracy jest dużo i ostatnio szukałem nawet menadżera, który by mnie odciążył. Moje poszukiwania zakończyły się tym, że zostałem... członkiem rady nadzorczej dużej spółki, która zajmuje się m.in. managementem. Zobaczymy, jeśli będzie mi dobrze szło, może mnie do siebie wezmą (śmiech). Skitury to nie piłka nożna, gdzie masz przeliczalną wartość wszystkiego. To jest nisza, trzeba chodzić, zarażać, walczyć o zainteresowanie.

Wiem, o czym mówisz. Biegi ultra to też nisza.

Nie zgadzam się. W polskim skialpinizmie właściwie tylko moje działania są zauważalne. Poza tym nie ma nic. Spójrz na społeczeństwo, ile osób biega. Bieganie ultra zrobiło się bardzo popularne.

To, co obecnie robisz, traktujesz jak sport?

Kiedy startowałem w zawodach, udawało mi się dobijać do czołówki, dzięki czemu moje ambicje sportowe zostały spełnione. To co robię dziś, szczególnie wyprawy, traktuję jak przygodę, nie jak sport.

Gdzie jest granica pomiędzy sportem a przygodą?

Jeśli przygotowujesz się do jednych zawodów i chcesz na nich osiągnąć szczyt formy, to jest to bardzo precyzyjna robota. Musisz mieć dużo szczęścia i włożyć w przygotowania dużo, dużo pracy. Mądrej pracy. Tylko wtedy wszystko ma szansę ze sobą zadziałać – metody treningowe, żywienie, regeneracja... Jeśli chcesz w sporcie osiągnąć mistrzowski poziom, musisz do wszystkiego podchodzić bardzo rygorystycznie.

W tym, co robisz, jest element rywalizacji?

Kiedyś trenowałem bardzo dużo, zdarzało się, że na obozach przygotowawczych spotykałem się z reprezentacjami innych krajów i miałem lepsze wyniki niż oni. Ale jednocześnie musiałem oszczędzać na jedzeniu, żeby mieć na benzynę. To się nie mogło udać. W pewnym momencie przestałem wierzyć, że to ma sens. Nie dało się połączyć pracy z trenowaniem na mistrzowskim poziomie. Było też kilka sytuacji, kiedy przegrałem medal przez techniczne detale, które decydowały o tym, że sukces, który był na wyciągnięcie ręki, uciekał. Straciłem wiarę, a wiara była jedynym, co pozwalało mi tak długo utrzymywać się na topie. Idziemy w góry?

Dokąd?

Na Kondratową. Chcecie pobiegać?

Lepiej zróbmy energiczny spacerek. Pogadamy po drodze.

Dobrze mi zrobi taki spacer. Ostatnio nie miałem za dużo czasu, żeby się poruszać. (Dzwoni telefon) Przepraszam, odbiorę.

Jasna sprawa. Rada nadzorcza musi wykonywać swoje obowiązki (śmiech).

(Do słuchawki) Nie masz w tym terminie żadnego last minute?

Lecisz na wakacje?

Jeszcze nie wiem. Mam ziomka, który ma biuro podróży i czegoś mi szuka.

Ruszasz jutro na wakacje i nie wiesz dokąd?

Ważne, żeby było ciepło, i żeby była woda. Poza tym nie mam jakichś wielkich wymagań. Jak ruszaliśmy na Śnieżną Panterę, część sprzętu pojechała samochodami. W sumie były tego trzy tony, m.in. baterie, które zawierały jakieś związki chemiczne, których nie pozwoliliby wnieść na pokład. Sprzęt pojechał moim SUV-em, mieliśmy też do dyspozycji vana.

I helikoptery...

Na miejscu obsługiwała nas kirgiska agencja, która wszystko załatwiała. Polecieliśmy na miejsce kilka tygodni wcześniej, żeby wszystko dograć. Tam było OK, większy problem był w Tadżykistanie, gdzie mieli na cały kraj tylko jeden śmigłowiec – prezydencki. No i jak prezydent gdzieś leciał, to nie było śmigłowca dla nas.

(mijamy kolejkę na Kasprowy)

Lubisz turystów w Tatrach?

Nie przeszkadzają mi. Mało mamy tych gór, a wyższe tylko Tatry, więc gdzieś ci turyści muszą chodzić. Ciężko mi nie lubić ludzi za to, że chcą coś zobaczyć.

A jak idą na Rysy w klapkach?

To się bierze z niewiedzy. U nas tak naprawdę nie ma tradycji chodzenia po górach. Lokalnie może i jest, ale w skali kraju nie. Tatry to nie Alpy, gdzie wszyscy wiedzą, jak się ubrać i jak zachować w różnych sytuacjach.

Tu skręćmy w prawo, idziemy na Kondratową.

(wchodzimy do TPN-u)

Poprosimy trzy bilety.

Dwa, dwa.

A Ty co, jesteś przewodnikiem?

Pani już mnie zna troszkę.

(Bileterka) Ale zimą częściej Pana widuję.

To obecnie najjaśniejsza gwiazda naszego sportu.

(Bileterka) Pan tu tak sobie przechodzi niepozornie, a ja tylko od ludzi słyszę, co to, kto to.

(Jan Nyka) O, ma pani przewodnik mojego ojca.

(Bileterka) Nyki?

(Jan Nyka) Józefa. To mój tata.

Widzi Pani, jakie sławy? Słynny sportowiec i słynny syn (śmiech).

(Bileterka) Widzę, widzę. Poproszę 10 zł.

Dziękujemy. Do zobaczenia. A tak na poważnie, dlaczego nie płacisz?

Jestem ratownikiem. A poza tym jestem tu zameldowany, a mieszkańcy nie płacą. Chciałbym wybudować sobie gdzieś tutaj dom, mieć trochę przestrzeni, móc chodzić na bosaka, a rano usiąść na tarasie i napić się kawy. Najlepiej się tutaj czuję jesienią, mam wtedy najwięcej energii do trenowania.

Fot. Marcin Kin

Opowiedz o swoim projekcie Sunt Leones.

Powstał w trudnym dla mnie momencie, kiedy odpuściłem sport, a Artur Hajzer wciągnął mnie w himalaizm, zabrał mnie na dwie wyprawy, ale to nie zadziałało, nie poczułem tej formy. Pomyślałem, że muszę zrobić coś zupełnie niezależnego, po swojemu, sam. Nie miało dla mnie sensu budzić się o trzeciej rano, wychodzić w góry i iść przez sześć godzin, jeśli na nartach mogłem to zrobić w półtorej. Byłem dla nich wszystkich takim gościem, który nagle wpadał, jeździł, robił zamieszanie. I Artur nie za bardzo wiedział, co ze mną zrobić, bo jednak chciał, żebym jeździł z nimi na wyprawy Polskiego Himalaizmu Zimowego. Byłem przydatny na tych swoich nartach. W pewnych sytuacjach mogłem sobie pozwolić na więcej niż oni. Warto takiego gościa mieć w zespole.

Czułeś się komfortowo?

Trochę mnie nudziło takie chodzenie z plecakami w tę i z powrotem. Nie lubię siedzieć, więc jak było coś do zrobienia, to szedłem i to robiłem. Tradycyjny zimowy himalaizm jest związany z czekaniem. Czasem czeka się w miejscu i trzy miesiące. Dla mnie to kupa czasu. Szkoda mi go na czekanie. Tak samo szkoda mi zimy. Wolę robić swoje.

Na swoich wyprawach jesteś od początku do końca sam?

Po drodze często ktoś jest. Przede wszystkim ze względu na potrzeby zdjęciowe, ale też po prostu, żeby zrobić mi herbaty. Czasem gdzieś wysoko jest też support bezpieczeństwa. A tak poza tym sam startuję i sam powolutku staram się wchodzić na szczyt.

Zdajesz sobie sprawę z wielkości swoich dokonań? Że 92-letni Józef Nyka Cię zna i mówi, że jesteś postacią wielkiego formatu?

Bardzo mi miło słyszeć takie słowa, ale ja nie robię tego, żeby zostać bohaterem narodowym. Robię to, bo jest fajnie, ale jak przestanie być fajnie, to przestanę to robić. Nie jestem przekonany, czy będę to robił do końca życia. W życiu są różne etapy i jest czas na różne rzeczy. Mam nadzieję, że i u mnie przyjdzie taki moment, w którym przestanę jeździć w wysokie góry. Jeżeli robisz coś intensywnie, zawsze przychodzi przesyt. Kiedy twoje osiągi spadają, robi się coraz bardziej niebezpiecznie. I trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie wprost, że trzeba zająć się czymś innym.

Na przykład czym? Rada nadzorcza, fotel prezesa i cygaro?

(śmiech) Raczej nie. Na pewno chciałbym żyć w spokoju. Niestety teraz jest czas, że trzeba pracować. No bo kiedy to robić jeśli nie teraz, kiedy jesteśmy młodzi. Mam nadzieję, że uda mi się tak wszystko poukładać, żeby w wieku 40 lat już nie musieć się przepracowywać. Mam pomysł na stworzenie własnej marki odzieżowej, zresztą to już się dzieje. Robię też dużo innych rzeczy, niekoniecznie związanych ze sportem. Poza tym chcemy wynająć z kumplami mieszkanie w Chamonix, żeby zawsze móc tam pojechać potrenować.

To jak już wynajmiecie mieszkanie, to może byś przebiegł UTMB? Wiesz co to jest?

Tak, nawet kiedyś o tym myślałem, ale za stary już jestem.

Nie gadaj. Może po wywiadzie dla ULTRA warto pójść za ciosem i spróbować?

Ale ja od sześciu lat nie startowałem w żadnych zawodach, ani skiturowch, ani biegowych. Musiałbym się sprężyć i przygotować, a moje kolana pewnie nie dałyby rady tak z rozpędu. Jeśli chodzi o wydolność mięśni, to one działają, ale praca przyczepów, dynamika – one w treningu skiturowym są zupełnie inne niż przy bieganiu.

Najmocniejsi ultrasi na świecie pięć miesięcy w roku spędzają na nartach i w ogóle nie biegają.

To prawda. Myślę, że jakby wyciągnąć z pucharu świata 30 czołowych skialpinistów, mogliby zrobić porządek w biegach ultra, że tak powiem (śmiech). Kiedy byłem w formie startowej, mogłem iść na trening na pół dnia, zrobić przewyższenie rzędu 4000 m i to była dla mnie codzienność. Za to nigdy nie pracowałem nad szybkością.

To nie problem. Na UTMB szybkość nie jest kluczowa. Nie odpuszczę Ci (śmiech).

Zmęczyłbym się strasznie... Ale kto wie, może kiedyś poczuję zew. Mógłbym pobiec tak zupełnie dla zajawki, w towarzystwie. Zobaczyć o co chodzi i czy mi się to podoba. Ale na pewno nie będę się ścigać. Zgubiłem zajawkę na rywalizację i póki co, dobrze się z tym czuję.

Może ze mną byś pobiegł?

E, za słaby jestem.

Ja też jestem słaby. To może dwóch słabych da jednego mocnego...

(śmiech) No nie wiem, nie wiem. Tym bardziej że lato zwykle poświęcam na wyprawy.

Tylko ten śmiech Cię zdradza. Jak się z Tobą rozmawia, ma się wrażenie, że jesteś dużo starszy. Ile Ty masz lat, 28?

  1. To już sporo, nie? Jeszcze niedawno miałem 20, a już mam 28 (śmiech).

Masz jakieś życie towarzyskie w Zakopanem?

Jest dobrze. Sporo tu ludzi, którzy robią coś ciekawego, uprawiają jakiś sport. Dawniej była moda na wódę i wszyscy lecieli po bandzie, ale na szczęście i tutaj dotarła moda na sport, dbanie o siebie. I to jest super.

Jest tu dobra aura do życia?

Myślę, że tak. Tylko mentalność ludzi jest wkurzająca. Czasem się wstydzę, jak ktoś znajomy do mnie przyjeżdża i próbują go na każdym kroku ograbić. Wsiada do taksówki i ma płacić stówę za 5 km. A jak mówi, że drogo, to mu taksówkarz odpowiada: „Witamy w Zakopanem”. Tak samo straszne jest to, co się dzieje z architekturą. Przykładem jest galeria handlowa – zbudowali ją w ostatnim miejscu na Krupówkach, z którego było widać góry. Ale poza tym jest dobrze, idziesz po pracy na Kasprowy i sobie zjeżdżasz z czołóweczką. Dawniej nie spotykałem nikogo, a teraz na przykład mijam jednej nocy sto osób na skiturach. Fajnie, że ludzie upatrzyli sobie w tym sposób na odpoczynek.

Andrzej, z czego żyjesz, skoro do wypraw głównie dokładasz, w radzie nadzorczej jeszcze się nie zadomowiłeś, a Twoja marka dopiero powstaje?

Robię szkolenia motywacyjne, akcje marketingowe dla dużych firm, banków. Znam dużo ludzi ze środowiska biznesu, od których nauczyłem się, jak się poruszać w tym świecie. Mam też swoją firmę promującą sport. Nie chodzę na co dzień do pracy, więc nie narzekam. Tylko na brak wolnego czasu.

Co mówisz ludziom na spotkaniach motywacyjnych?

Tak naprawdę przy zarządzaniu i przy realizacji projektów schematy są podobne. Nawiązuję do swoich doświadczeń, żeby pokazać, że można wykreować coś nowego i odnieść sukces. Pijemy jakąś herbatę?

No pewnie!

Tutaj jest takie dobre czekoladowe ciasto.

Piszą, że piernik.

No to piernik.

Dzień dobry. Poprosimy trzy pierniki i trzy herbatki.

(Pani w schronisku na Hali Kondratowej) OK.

Lubię to miejsce. Często tu przychodzę na spacer. Albo wpadam po jakichś działaniach w górach. Tu się poznaliśmy z moją dziewczyną Anią. Koleżanka robiła urodziny w schronisku, a mi akurat niedawno wypadł bark, więc tort wniosłem z ręką na temblaku.

Tym ją ująłeś? To była miłość od pierwszego wejrzenia?

Nie no, musiało się wszystko trochę rozkręcić. W każdym razie do domu wróciłem zafascynowany Anią.

Dzwoni na telefon satelitarny, jak jesteś na wyprawach?

Tak. Staram się nie oszczędzać na tych połączeniach, bo to dla niej duży stres. Od kiedy mnie poznała, tak naprawdę nie wiedziała, czym ja się do końca zajmuję. Dopiero Śnieżna Pantera ją uświadomiła. Na początku było jej łatwiej, teraz jest tylko gorzej.

Co Ci wtedy mówi?

Żebym robił to, co czuję. I żebym nie ryzykował. Lubię widok stąd.

To może dasz się namówić na Bieg Ultra Granią Tatr?

Prędzej zrobię po prostu grań.

W zeszłym roku w BUGT startowali Przemek Sobczyk, Ania Figura i inni skiturowcy. To Cię nie przekonuje?

Teraz to mnie nic nie przekonuje. Wróciłem do domu i interesuje mnie tylko rekreacja. Człowieku, ja muszę jechać na pięć dni na wakacje.

Dałbyś jakąś nadzieję czytelnikom...

Na pewno kiedyś wystartuję, tym bardziej że nie będę wiecznie jeździł na wyprawy.

Obiecujesz?

Obiecuję. Mam tu kilku znajomych, którzy mają zajawkę na bieganie. Muszę najpierw spróbować z nimi, żeby to poczuć. I może wybiorę sobie chociaż jeden bieg w roku. Ważne, żeby mieć spręża do treningu. A póki co bardziej się wkręciłem w kolarstwo szosowe.

Wiesz co? To my ten wywiad zrobimy nie do ULTRA, tylko sprzedamy go Szosie (śmiech).

Rower szosowy jest świetny, bo to jest sport, w którym powtarzalny ruch jest zgodny z podejściem w skiturach. Tak jakbyś cały czas podchodził po schodach. Po sezonie skiturowym wskakuję na szosę i idę na trening z kolarzami. Często mam lepszą formę od nich.

A jak podchodzisz do stacjonarnego treningu – na rowerku albo bieżni?

Nie jestem w stanie się zmotywować. Jak jesteś zawodnikiem, czasem musisz robić takie rzeczy. Ale ja wolę biegać w burzy i deszczu, niż siedzieć w domu i ćwiczyć na bieżni.

Jaki jest sprzęt absolutnie obowiązkowy dla poczatkującego skialpinisty?

Poza podstawą, czyli fokami, nartami, butami, kijami i plecakiem, musisz mieć odpowiednią odzież – niekoniecznie najdroższą, byle funkcjonalną – warto mieć kask, czołówkę albo dwie, sprzęt lawinowy: detektor, sondę i łopatkę. No i obowiązkiem jest zrobienie kursu u człowieka, który się tym profesjonalnie zajmuje. Bo co z tego, że masz sprzęt, skoro nie potrafisz go użyć. Na początku warto chodzić w grupie i zawsze komuś powiedzieć, gdzie idziesz.

Prowadzisz szkolenia?

Jestem instruktorem narciarstwa wysokogórskiego, ale nie prowadziłem jeszcze żadnego szkolenia (śmiech). Boję się, że jak moja pasja stanie się pracą, to nie będę chciał tego robić dla siebie. Także jeśli biorę kogoś w góry, to tylko towarzysko. Poza tym nie chcę się ograniczać do gór, szukam w życiu równowagi.

Lubisz życie w wielkim mieście?

Czasem lubię, ale bez przesady. Po długim pobycie w górach lubię wyjść na miasto, pobyć wśród ludzi. Bywanie w hermetycznym środowisku jest niezdrowe, można oszaleć. To nie jest tak, że jadę do Warszawy i narzekam. W mieście można robić wiele rzeczy, pójść na Powiśle, wieczorem pograć w piłkę na oświetlonym orliku. Na pewno bym się nie przeprowadził na stałe do Warszawy czy Krakowa, ale lubię tam pojechać raz na jakiś czas. Musicie przyznać, że to ciastko jest w porządku.

Jest pyszne! W środku jest chyba rum.

Lubię to miejsce, szczególnie poza sezonem, kiedy jest mniej ludzi. Wtedy wychodzą zwierzęta – niedźwiedzie, sarny, świstaki... Często je spotykam.

Jak Cię zmieniają te eskapady jako człowieka?

Przede wszystkim uświadamiam sobie, że te najważniejsze rzeczy są tutaj, a nie tam. Odkrywam, że model spędzania długiego czasu w górach jest nie dla mnie. Nawet podczas tej ostatniej wyprawy spodziewałem się, że uwinę się szybciej. Fajnie jest wypaść gdzieś w świat i coś zrobić, ale najbardziej lubię powroty. Nie mamy w tej Polsce tak źle. Za to w górach najpiękniejszy jest spokój. Bez telefonu, zasięgu nagle masz czas, żeby poczytać książkę, na spokojnie pomyśleć o różnych rzeczach i posłuchać z uwagą muzyki.

Jakiej?

Ja to jestem troszeczkę oldskulowiec, bo wychowałem się ze starszym rodzeństwem. Jak byłem mały, muzyka u nas w domu leciała z gramofonu. Moja siostra wciąż ma płytę Dżemu z autografem Ryśka Riedla. Uwielbiałem ten szelest i chrupanie płyt. Klasyczny rock, Pink Floyd, John Lennon, Beatlesi, ale też Kazik Staszewski, którego jestem wielkim fanem. To dla mnie jeden z najbardziej kreatywnych polskich muzyków. Zawsze ma coś do powiedzenia i nie są to jakieś bzdury, jest megainteligentnym gościem.

Który jego tekst najbardziej do Ciebie przemawia?

Jak to z muzyką bywa, to zależy od momentu, w jakim jesteś w życiu. Pisałem moją pracę maturalną na temat wpływu muzyki na kształtowanie młodego człowieka i wybrałem utwory: Kazika Hej, czy nie wiecie, Another brick in the Wall Floydów i Imagine Lennona. Dzięki muzyce mogę obserwować to, co się dzieje na świecie, z różnych perspektyw. Często ludzie żyją w nieświadomości, że tak naprawdę jesteśmy przez kogoś zarządzani. To były mocne kawałki, w których każdy młody człowiek mógł odnaleźć siebie, a słuchając ich – wyrazić swój sprzeciw.

Ty swój bunt masz już za sobą?

Nie, cały czas się buntuję. Jak mi coś nie pasuje, od razu reaguję. Emocje są potrzebne, żeby świat się zmieniał na lepsze.

Więcej jest w Tobie buntu czy pokory?

Pokory na pewno mam w sobie sporo, a na pewno dystansu – do siebie, do rzeczy, które robię i tych, które się dzieją obok mnie. Na pewno mam też dużo szacunku do ludzi. Nikt nie rodzi się zły, nauczyłem się, że każdy ma swoją drogę, uczy się na niej, nierzadko popełniając błędy. Ale każdy jest wartościowy. Spotkania z ludźmi rozwijają mnie i otwierają. Ale sobie znaleźliśmy temat (śmiech). Pamiętam, jak w trakcie Śnieżnej Pantery byliśmy na lotnisku w Tadżykistanie i czekaliśmy na śmigłowiec. W pewnym momencie już tak się nudziliśmy, że w dzień rozwijaliśmy slackline, a wieczorem na drugim, niesprawnym helikopterze rozwieszaliśmy prześcieradło i puszczaliśmy filmy z projektora. Ja byłem zaangażowany w grillowanie. Jeden z operatorów kupił taką ocynkowaną balię, żeby zrobić w niej pranie. Jak ją zobaczyliśmy, to postanowiliśmy upiec w niej kolację. Kupiliśmy mięso od pijanego rzeźnika, który ciął je, ledwo stojąc na nogach. Zjedliśmy to mięso, a jak rano wstaliśmy, to wszyscy od razu padliśmy i leżeliśmy przez trzy dni.

Może dlatego, że wódki nie piliście.

Nie, wszystkiego próbowaliśmy. Był z nami na wyprawie Piotrek Snopczyński, taki dobry duch, z którym byłem wcześniej na Manaslu. On ma już prawie 70 lat, ogromne doświadczenie i ucięte wszystkie palce u stóp – to pamiątka po zimowym wejściu na Gasherbrum. On jeździł na wyprawy jeszcze z Zawadą. Piotrek ma różne niesamowite patenty i często robi w bazie nalewki, takie „dla zdrowotności”. Po kolacji trzeba wypić po jednym. Obok lądowiska były takie budki, w których spaliśmy. Drugiego dnia kolega Marcin wołał z łóżka, żeby mu przynieść mokre chusteczki i bieliznę na zmianę. Sprawa była poważna. Nie pomogły nawet nalewki Piotrka.

Pokażecie to w telewizji?

Budki na pewno (śmiech). Za to pewnie pokażemy, jak wwoziliśmy śmigłowcem traktor na wysokość 4200 m n.p.m. Takie lokalne logistyczne udogodnienie, żeby łatwiej się woziło bagaże (śmiech).

Mam nadzieję, że uda się pokazać w dokumencie te wszystkie smaczki, a nie same efektowne zjazdy.

Mamy na to ciekawy pomysł. To nie będzie standardowa narracja dokumentalna. Nie było tak, że chodziła za mną kamera i kręciła: tu Andrzej pije, tu Andrzej zapina narty itd. Będziemy wchodzić do głowy, do mięśni, do ciała, do krwi. To będzie wielowymiarowy efekt z mnóstwem efektownych zdjęć. Mam nadzieję, że wyjdzie coś fajnego. Bo podobnych, zwyczajnych dokumentów jest już milion. Wracamy?

Jasne. Zgarnę tylko talerzyki.

Pomogę Ci.

Nie trzeba. Byłem kelnerem.

(śmiech)

Fot. Marcin Kin

W 2010 r. ustanowiłeś rekord w Biegu na Elbrus.

Przez cały pobyt żywiąc się zupkami chińskimi. Warunki były takie, że mieli odwołać bieg. Napirzało się w śniegu po uda, a wiało tak, że kładło mnie na kolana. Nawet butów nie miałem z kolcami, tylko zwykłe. Pełen luz. Ludzie sobie wyobrażają, że ja robiłem nie wiadomo jakie cykle przygotowawcze. A jak sobie przypomnę, jak to naprawdę wyglądało, to to jest nie do uwierzenia. Tam nie było żadnej infrastruktury, tylko jakieś namioty i dziurawy schron ze skał i blachy. Na cały projekt wydałem 1100 zł. Byłem wtedy wspierany przez Salomona, więc wysłali ze mną Monikę Strojny, która robiła zdjęcia. Fotograf, parę zdjęć i zrobił się szał. Cała ta otoczka, że rekord i w ogóle. A w rzeczywistości nie było kasy na makaron.

Widziałem, że ostatnio Piotrek Hercog też robił Elbrus. Poznaliśmy się lata temu i bardzo go lubię. Przyjęli mnie do Teamu Speleo Salomon w rajdach przygodowych. Miałem na to zajawkę, ale nie zdążyłem ani razu wystartować, bo skończył się boom, skończyła się kasa i wszystko upadło. Rajdy mnie kręciły. To była taka bardziej przygoda niż zawody. Szkoda, że to u nas umarło. A co tam w ogóle u Hercoga?

Dobrze. Rozwija się jako organizator. Robi Supermaraton Gór Stołowych w Pasterce, duży festiwal biegowy DFBG. W zeszłym roku ukończył UTMB na 11. miejscu, a po dyskwalifikacji Gonzalo Calisto za doping, wskoczył do dziesiątki. Także super.

To się sprężył. Przecież on już nie jest najmłodszy.

Ale dużo trenuje i ma mocną psychę.

Pewnie po tych rajdach. I nie chodzi mi o same starty, ale i przygotowania do nich. Podziwiam go. Ile on ma lat?

Czterdzieści.

Ciężko mi sobie wyobrazić, żebym ja tak naparzał w wieku czterdziestu lat (śmiech).

W ultra często wiek działa na plus.

No dobra, ale ile czasu trzeba poświęcać na trenowanie, żeby to robić dobrze? Pewnie ze cztery godziny dziennie. A powiedz, najlepsi goście w Polsce są w stanie z tego wyżyć?

Próbują. Ale muszą bardzo mocno się spinać, żeby wszystko poukładać. I nie mogą sobie pozwolić np. na aklimatyzację na zagranicznych zawodach na dwa tygodnie przed startem. Nierzadko przyjeżdżają dzień przed rozpoczęciem imprezy.

Znam to. Kilka razy jeździłem na zawody autostopem. Docierałem na miejsce totalnie wymęczony i na technicznych trasach, gdzie liczą się sekundy, zawsze to wychodziło. Kiedy byłem zawodnikiem, Salomon chciał ze mnie zrobić biegacza. Chcieli, żebym wbiegał na Kasprowy i robił inne tego typu rzeczy. Ale ja wiedziałem, że muszę coś wybrać. Nie miałem zaplecza, jeśli chodzi o przygotowania, regenerację. Bałem się aż tak eksploatować swój organizm. Skoncentrowałem się więc na zimie i na nartach. Gdybym miał od dziecka wsparcie jak na przykład Kilian, byłoby zupełnie inaczej.

Znasz Kiliana?

Tak. Jak byliśmy młodzi, regularnie się ścigaliśmy, raz on wygrywał, raz ja. Kiedy mieliśmy po 16 lat, tam poszły duże pieniądze, a u nas nie było nic, tak to niestety działało. Przez wiele lat startowaliśmy razem w zawodach i cieszę się, że wszystko mu się poukładało. Super sobie radzi, widać, że się spełnia. Robi dużo dobrego, popularyzując bieganie i skitury. A Ty dużo startujesz?

Nie za bardzo. Od kiedy wróciłem w góry, wielką frajdę sprawia mi samo trenowanie.

Mam tak samo. Lubię po prostu wyjść z domu i porobić coś fajnego. Nie spinać się na wynik.

Utrzymujesz jeszcze kontakt z Kilianem?

Teraz to już mniej, bo wypadłem ze startów. Ale zawsze sobie gratulujemy, kiedy komuś z nas coś się uda.

Pogratulował Ci rekordowej Śnieżnej Pantery?

A nawet nie wiem, nie sprawdzałem.

Jest teraz w bazie pod Mt. Everestem.

Idealnie się wstrzelił, jeśli chodzi o pogodę. Trzeba tam jechać właśnie jesienią, kiedy nie ma ludzi. Ja też byłem w tym czasie na Lhotse, a to góry obok siebie. Do końca września jest jeszcze pogoda, a potem koniec. Robi się zima i od razu minus 40. Nawet w bazie jest zimno.

Uda mu się wbiec?

Jeśli będzie miał optymalne warunki to tak. Tak to niestety jest, że trzeba mieć dużo szczęścia. Fizycznie i sprzętowo na pewno jest przygotowany. Widziałem, że ma specjalnie skonstruowane, wyjątkowo lekkie buty. Ale tam pogoda jest zupełnie nieprzewidywalna. Jeśli jest za dużo śniegu, zagrożenie lawinowe, to nic nie zdziałasz. Nawet nie wyjdziesz z bazy. Ale szczęście sprzyja lepszym, więc trzymam kciuki i wierzę, że wszystko zadziała.

Mówienie o wbiegnięciu na Mt. Everest to nie jest przesada? Tam się w ogóle da biegać?

Do poziomu 6500 m n.p.m., może do 7000 się da. Ale wyżej już na pewno nie. Ja chciałbym tam kiedyś pojechać i zjechać z tej góry bez użycia tlenu. Tego jeszcze nikt nie zrobił.

No i wróciliśmy do Tatrzańskiego. Czy to jest ten moment, kiedy się nas pozbywasz?

No, muszę lecieć. Miło było poznać.

I nawzajem. Dzięki za świetną rozmowę. Podesłać wywiad do autoryzacji?

Podeślij (śmiech).

To co Jaśku, idziemy na obiad?

(Jan Nyka) Pewnie.

(mija 10 minut, do naszego stolika z widokiem na Rondo Kuźnickie podchodzi Andrzej)

Co jecie? Dobrze to wygląda.

Zestaw dnia, wersja wegetariańska. Zamówić Ci?

Zamówcie, skoczę tylko przestawić samochód.

(głos z głośnika) Zamówienie nr 40!

 

 

Zdjęcia: Marcin Kin
Wywiad ukazał się w 7. numerze magazynu ULTRA